niedziela, 6 lutego 2022

Od Apolonii – Le Lièvre


Obie przewalają się po kanapie. W lewo, w prawo, Apolonia zgubiła już dawno lewego pantofla, Kai Montgomery już dawno zgubiła siebie. Obie w swym alkoholowym zapomnieniu uciekają od problemów i trosk, i choć to niezdrowe, to bardka ma zdecydowanie zły wpływ na swoją może już przyjaciółkę – z łatwością przekonuje ją do kolejnej nocy spędzonej przy kieliszku, bo przecież właścicielka mieszkania, w którym doprowadzają się do tak karygodnego stanu, następnego dnia nie ma ani jednej premiery.
— Nie powinno ciebie tu być — szepcze ledwo aktoreczka, przyciskając swój polik do szorstkiego, ozdobnego koca, który Danka ułożyła kilka dni temu na sofie. Brązowy włos wślizguje się pod powiekę kobiety, ta prędko więc przeciera twarz dłonią, ale co z tego, gdy łzy z podrażnionego oka się już wylały.
— Nie powinnaś mnie była wpuszczać. — Dłoń Kai uderza ją w twarz. Przypadkiem, ale jednak. Opuszki zręcznie ratują się ze swojego faux-pas, wplatają się we włosy, masują od dłuższego czasu zmartwione skronie. — A jednak to zrobiłaś. Nie zwalaj swoich błędów na innych.
Apolonia prycha, bo, choć obie są pijane i wszelakie aforyzmy są po prostu nie na miejscu, tak wypowiedź Montgomery ma zdecydowanie szerszy kontekst, jest ostrą szpilką wbitą w napięty mięsień, drzazgą, która sprytnie wślizgnęła się pod skórę.
— Nadal nie wiem, co mu dać — szybko zmienia więc temat.
Bardka mruży oczy, marszczy czoło. Podciąga się odrobinę na kanapie, jej głowa trafia na brzuch Apolonii.
— Komu?
— Nykvistowi.
— Nykvistowi? — Kai gwałtownie podnosi się na łokciach, jeden z nich wbija w ciało aktorki, która jęczy głośno i przeciągle, zdecydowanie nie w akcie ukazania swej wątpliwej przyjemności. Wręcz przeciwnie. — Temu Nykvistowi?
Apolonia prycha.
— Obie znamy tylko jednego człowieka z takim nazwiskiem.
Królewska, choć już coraz bliżej jej do bycia nie-królewską, heksa prycha, kręci głową. I ponownie pada na brzuch aktorki, pozbawiając ją oddechu.
— Nie wiem, Polu — mruczy zbywająco, przy okazji też sięgając po butelkę wina stojącą tuż pod kanapą.
Opuszki zahaczają o szyjkę, a szkło odpowiada niebezpiecznym tańcem, grożąc pięknemu i na pewno drogiemu dywanowi aktoreczki. Butelka przewraca się, ale nim doprowadzi do nieszczęścia, zostaje pochwycona za pomocą jakiegoś niezwykle prostego zaklęcia, które bardka podpatrzyła u któregoś z nadwornych, w przeciwieństwie do niej wykształconych w magicznej sztuce, czarodziejów. Wino kołysze się w powietrzu, a kobiety wybuchają śmiechem w tym samym momencie, bo wydaje się to im niezwykle absurdalnym widokiem, zwłaszcza w tym konkretnym, alkoholowym stanie.
— Całusa! — krzyczy nagle Kai, doznając olśnienia. Beznadziejnego, ale jednak. — Ale tylko w policzek.
Apolonia prycha po raz drugi, chowając wyjątkowo zarumienioną twarz w szorstkim kocu. Czerwonych uszu schować się nie udaje. Bardka parska śmiechem, czochrze loki aktorki i w tym samym momencie, nie będąc skupioną na podtrzymywaniu butelki w powietrzu, rozlewa czerwone wino na bardzo drogi dywan.

Dzwoneczek porusza się, obwieszczając o jej przybyciu.
— Och, Pani Apoloniu, nie spodziewałbym się szanownej pani w moim sklepie, czy czymś mogę…
Unosi dłoń, nim subiekt zdąży dokończyć zdanie. Głos grzęźnie gdzieś pomiędzy zębami, językiem, a gardłem.
— Nie ma takiej potrzeby — kobieta parska cichym, uprzejmym śmiechem.
Oszczędza mu w ten sposób nadwyrężenia krtani, która, sądząc po lekko chropowatym głosie, jest i tak wystarczająco nadszarpnięta zębem czasu, jak i pracy wymagającej od niej wielkiego poświęcenia. Sama za to ratuje się przed potokiem fałszywych, niezbyt istotnych słów, które, jak w przypadku każdego wyjścia na ulice stolicy, doprowadzają ją do bólu głowy, szewskiej pasji oraz bardzo skutecznie pozbawiają słodkiego uśmieszku. Nie lubi zakupów, ten jeden raz należy się jednak zacisnąć zęby i odpowiednio się poświęcić.
Bez słowa rusza wgłąb sklepu, przechadza się pomiędzy alejkami, szafeczkami, kredensami. Im dalej, tym ciaśniej, im dalej, tym sklep bardziej przypomina zawiły labirynt. A w nim ona. Krok za krokiem, niby dopiero co wybudzony ze swej hibernacji zwierz, który, nim ruszy na prawdziwe łowy, musi rozprostować swoje zaspane kości. Tu przystaje, tam się zatrzymuje i obraca głowę w lewo, w prawo, przyglądając się wystawionym na sprzedaż przedmiotom.
Bogato zdobiony fotel jest nieporęczny, zresztą, Apolonii nie wydaje się, żeby w ogóle zmieścił się w drobnym, gildyjnym pokoiku. Nie wie również, jak miałaby go tam dostarczyć. Zresztą, prezent zdecydowanie nad wyraz, za wielki, za drogi – co najwyżej speszyłby jubilata, a ją samą przedstawił jako ogromną desperatkę. A tego przecież należało się wyzbywać.
Rękawiczki? Ładne, z brązowej skóry. Spogląda kątem topazowego oka na cały czas podążającego za nią, niby cień, subiekta. Ten kiwa głową, ta podnosi je z półki i wtedy orientuje się, że na pewno będą za małe. Ledwo wcisnęłaby je na swoją, raczej drobną dłoń. Odkłada je grzecznie na swoje miejsce, gładzi kilka razy. Subiekt kilka dni później podnosi ich cenę, chwaląc się, że przymierzała je sama aktorka, diwa teatru narodowego.
Przedstawiający widowiskowy akt obraz jest prędzej zbliżony do pornografii, niźli wysublimowanego dzieła sztuki. Na jego widok podnosi tylko brewkę, może parska śmiechem, może w teatralnej nieśmiałości na poliki wstępuje rumieniec. Mija ów bez komentarza, choć widmo uśmiechu nadal prześlizguje się przez twarz, gdy dostrzega, jak subiekt ucieka od niej swym spojrzeniem.
Srebrne spinki do mankietów wydają się oklepane. Krawat tym bardziej, zresztą uważa, że nie byłoby w nim Adonisowi do twarzy. Woli, gdy koszulę pozostawia rozpiętą. Jedwabna poszetka? Jeszcze gorzej.
Z doskonale widocznym rozczarowaniem na twarzy wyłania się z labiryntu. Światło wpadające przez szyby spływa po włosach i polikach, nie docierając jedynie w okolice ocząt – te zasłaniają rzęsy. Apolonia wzdycha ciężko i splata ręce na klatce piersiowej. Emocje na twarzy subiekta są nie do rozczytania, choć sama aktorka domyśla się, że wolałby, by zostawiła u niego kilka, a może i kilkanaście złotych monet.
Rzuca jeszcze okiem na rzeczy wystawione tuż przy ladzie.
I wtedy go dostrzega.
Srebrna głowa zająca z lekko przymarszczonym nosem spogląda na nią ciekawsko, wydaje się, że chce puścić oczko, zachęcić do zabawy, a może i do pogoni. Bo przecież jeszcze przed chwilą bawiła się w sklepowego drapieżnika.

Uchwyt do laski panu Nykvistowi wręcza osobiście wraz z krótkimi, ale szczerymi życzeniami oraz czerwoną szminką pozostawioną na prawym poliku w geście pozbawionym obietnic. Wszystko bez jakichkolwiek promes czy deklaracji. Znika za drzwiami lecznicy i ten jeden raz spogląda przez swoje ramię, spogląda ciekawsko i z zajęczą filuternością, na którą nigdy więcej sobie nie pozwoli. Przynajmniej nie w najbliższym czasie.


[ kic kic kic wszystkiego najlepszego ojczulku ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz