wtorek, 15 lutego 2022

Od Antaresa cd. Lei

Naukowcy się rozproszyli, Antares zaś starał się dzielić czas i uwagę między doglądanie każdego z nich i sprawdzanie, czy komuś znów nie przyszło do głowy zrobienie czegoś ryzykownego. Wiadomo, jeśli naukowiec zajmował się tematem, który go pasjonował, otoczenie wraz ze wszystkimi swoimi zagrożeniami przestawało istnieć.
Rycerz nadstawił uszu na wzmianki o wylinkach i wężach, zmarszczył brwi. Nie był biologiem, nie do końca znał się na zwyczajach gadów, ale skoro wylinki były aż trzy, to i węży mogło trochę być. Zaś Antares, choć magia dawała mu bystry wzrok, pozwalała też poruszać się o wiele szybciej, niż normalny człowiek, a jakby tego było mało - uodparniała, choć częściowo, na różne rodzaje toksyn, to jednak rycerz nie był pewien, jak by sobie poradził z wężami. Zamyślił się.
„Na mnie nie licz, chłopie. Nie będę przepatrywał krzaków, żeby szukać jakichś przerośniętych sznurowadeł."
„One są jadowite. A jak któryś kogoś ugryzie."
„Nie mój problem."
„A jak ugryzie Leę?"
Odpowiedziała mu cisza, przerwana tylko poirytowanym prychnięciem.
„Nie przeciągaj struny."
„Czarna magia nie daje ci żadnej możliwości, żeby jej pomóc, więc musimy temu zapobiec" naciskał Antares.
Już dawno zauważył, że jeśli chodziło o bezpieczeństwo Lei, mag potrafił robić się bardzo ugodowy i o wiele lepiej się z nim współpracowało. W sumie on sam też podobnie reagował. Dla Lei byłby w stanie…
„Taki jesteś pewny?" warknął mag. „Chuja wiesz o czarnej magii - wydaje ci się, że to tylko rozpierdol albo kopanie trupów, żeby powstawały z grobów. Czarna magia jest pełna finezji, ale ty finezję to widziałeś tylko w Słowniku Pojęć Trudnych, to nie ma co się dziwić."
„Jak coś, co jest złe, może być zdolne do niesienia pomocy?"
„Zły to jest twój gust w kwestii butów, dobra?" Mag westchnął, zamyślił się na dłuższą chwilę. „Jest takie zaklęcie. Niezłe, przydatne, potrafi wyciągnąć z tarapatów."
„Jakie?"
„Uzdrawiające." Głos maga stał się dziwnie drwiący, nieprzyjemny. „Bierzesz swoją ranę i oddajesz ją drugiej osobie. Oczywiście - wbrew jej woli. Wiesz, jak masz złamaną nogę, to robisz abrakadabra i to nie jest już twój problem. Proste."
Antares zamarł.
„Przecież to okrutne! Jak możesz w ogóle…"
„Czarna magia, chłopie. Stworzona, do finezyjnego wpierdolenia drugiej stronie."
„Ale coś takiego przecież nie pomoże Lei!"
„No jak to nie? Cele można zmienić, a przynajmniej ja potrafię. Jak Leę coś ugryzie, to abrakadabra i Marco do piachu, nie?"
Rycerz momentalnie pożałował, że zaczął w ogóle tę rozmowę.
Nie zauważył nawet, gdy wokół zaczynało robić się coraz ciemniej, a czas, gdy pora była już się zbierać, zbliżał się wielkimi krokami. Rozejrzał się instynktownie, odruchowo znów sprawdzając, czy wszyscy są na swoich miejscach, czy nikogo nie brakuje i czy nikt nie oddalił się zanadto poza zasięg jego wzroku. W tym momencie jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Lei. Antares podszedł bliżej.
— Coś się stało? — spytał.
— Jak się czujesz?
Rycerz przechylił głowę, uniósł brew. Zapomniał, kompletnie wyleciało mu z głowy, że jeszcze nie tak dawno temu trzymał na plecach ciężką skałę.
— W porządku. Ale martwią mnie te wylinki węży — przyznał, krzyżując ręce na piersi.
— Och, słyszałeś naszą rozmowę?
— Mniej więcej, dotarły do mnie niektóre słowa — przyznał, wciąż nieco rozstrojony po rozmowie z magiem.
— Jeśli będziemy uważni, nic złego nie powinno się wydarzyć — Verena podeszła do nich, w dłoni wciąż ściskała patyk, którym rozgarniała wcześniej krzaki i gałęzie.
— Czy te węże mają mocne zęby? — spytał Antares, zaś biolożka uniosła brwi.
— Zdecydowanie takie, które są zdolne przegryźć się przez ubranie. Może nie skórzaną kurtkę albo kożuch, ale koszula nie będzie stanowiła dla nich wyzwania — wyjaśniła, westchnęła. — Wiem, do czego zmierzasz, ale to chyba nie zda egzaminu. Mokasyny lubią polować z drzew - zwieszają się z niższych gałęzi, szczególnie nad wodą, i czatują na ryby. W podobny sposób radzą sobie też z mniejszymi ptakami, ssakami czy płazami.
— A skoro są agresywne, to zaatakują też większego ssaka — dodała Lea, zerkając na Verenę, ta zaś pokiwała głową.
— Tak, z nimi nie ma żartów.
— A jego jad - jest śmiertelny dla człowieka?
Verena zamyśliła się na chwilę, szukając odpowiednich słów.
— Jest trudny. Powoduje martwicę tkanki, więc bez odpowiedniej pomocy na pewno całość może skończyć się tragicznie. Ale będę musiała jeszcze doczytać, odświeżyć sobie informacje w głowie.
Biolożka wróciła do Pascala, zerknęła mu przez ramię, rzuciła coś o tym, że pora kończyć, na co Pascal odpowiedział, że jeszcze tylko pięć minut.
— Skoro tych wylinek jest tak dużo, to pewnie te węże są tu częste — zaczął zastanawiać się Antares.
— Pascal wspominał, że skoro jest wylinka, to wąż już odszedł, ale z drugiej strony Verena mówiła, że jest świeża… Ona jest biolożką i wydaje mi się, że sądzi, że te zwierzęta naprawdę mogą być zagrożeniem — odparła Lea, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę.
— Skoro są zagrożeniem, ludzie z miasta powinni być tego świadomi. A to oznacza, że pewnie będzie można znaleźć u nich pomoc, gdyby jednak kogoś ten wąż pogryzł.
„Ta, już widzę, jak zapierdalasz do medyka z Pascalem na grzbiecie - no boki zrywać!"
— Zobaczymy, co Verena powie po tym, jak sprawdzi w atlasie.
— A do tego czasu trzeba będzie po prostu uważać, chyba nie ma innej rady.
Profesor sam w końcu zarządził koniec wykopalisk na ten dzień. Słońce schowało się już dość nisko, ostatnie jego promienie przeświecały między gałęziami drzew. „Jeszcze pięć minut" Pascala nic nie dało, ciemność zapadała zbyt szybko, i nim cała grupa dotarła z powrotem do obozu, trzeba było zapalić pochodnie, by nie iść po omacku.
Antares instynktownie przepatrywał intensywniej gałęzie, między spękanymi konarami szukał dobrze zakamuflowanego cielska jadowitego węża, jednak tamtego wieczoru los postanowił oszczędzić im spotkania oko w oko z gadem.
Jak na razie, ten dzień zakończył się dość dobrze.
Po powrocie wszyscy rozeszli się do namiotów, jednak wszystkim daleko było do spania. Abelarda pogrążyła się w rozmowie z Insteią, zaś Antares rozumiał z tej wymiany zdań jedynie spójniki. Marco przedstawiał profesorowi swoje znaleziska i hipotezy, zaś Fioravanti kiwał w skupieniu głową nad wykonanymi szkicami, od czasu do czasu podkręcał tylko knot lampki, by lepiej widzieć. Verena wywróciła do góry nogami wciąż spakowane skrzynie, w których tkwiły zabezpieczone przed wilgocią książki, aż znalazła poszukiwany atlas.
— Jest! — wykrzyknęła, kładąc tom na stole w głównym namiocie.
Siedzący nieopodal Fioravanti nawet nie drgnął, całkowicie skupiony na tym, co próbował przekazać mu doktorant. Tymczasem zaś Lea i Antares pochylili się nad otwartą przez biolożkę książką, oboje próbowali nadążyć za przewracanymi szybko stronami, złowić wzrokiem liczne ilustracje.
— O, właśnie! — Verena postukała palcem w niezwykle szczegółowo wykonaną rycinę przedstawiającą węża. Jego ciężkie cielsko zwieszało się w dół, z gałęzi, bardzo łatwe do pomylenia z kolejnym konarem. — Dobrze się kamufluje. A co do jadu… — Biolożka przewróciła stronę. — Tak, martwica tkanki. Jeśli nie trafi w żadne witalne miejsce, może zostawić blizny, nawet bardzo głębokie. Bez interwencji chirurga się nie obejdzie, a jeśli ktoś będzie miał pecha, może stracić całą kończynę… — Zmarszczyła brwi. — Ale nic nie ma o tym, żeby dało się takie ugryzienie leczyć. Można tylko zapobiegać - nie wchodzić mokasynowi w paradę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz