czwartek, 10 lutego 2022

Od Jamesa — Misja

James miał wystarczająco doświadczenia w kwestii uczelnianej biurokracji, żeby nie spodziewać się cudów. W końcu niejednokrotnie jeszcze za bycia żakiem miewał rzadką i niechlubną przyjemność zapoznawać się regularnie z systemem współczesnej oświaty, a ile się przy tym namachał, nahasał i nafurkał, to przecież jego. Często zdarzyło się, że chociażby decyzja o przyznaniu stypendium na dany semestr przychodziła listownie ze sporym opóźnieniem. Takim sięgającym na przykład kuriozalnego przypadku, że otrzymał ładnie zapieczętowany list z datą wysłania sprzed tygodnia, który informował go o, że załapał się na stypendium rektora. Na trzeci semestr studiów. W momencie, w którym dawno już zakończył swoją edukację i otwierał katedrę na zupełnie innej uczelni.
Może dlatego, gdy w końcu gildia otrzymała zaproszenie na wielki bankiet z okazji rocznicy machnął tylko ręką, uznając odgórnie, że pewnie cała wielka impreza zdążyła się już dawno odbyć, a kartki wysyłano tylko w ramach grzeczności. Pokiwał ze zrozumieniem głową na wieść, że z dowolnego wygodnego powodu nie mógł się pojawić na imprezie akurat pan Tadeusz, pan Asparsa też był nie dostępny, a James jako absolwent w sumie mógłby spróbować się pokazać na godzinkę czy dwie.
Nie marudził przy tym za bardzo, bo wory pod oczami Cervana zdawały się powoli przekształcać w trwały obraz na twarzy mężczyzny, który ostatnimi rozglądał się za wszystkimi gildyjskimi, kocimi pieszczoszkami, jakby miały zaraz wyparować z powierzchni ziemi. No, może wory od dawna stanowiły jego znak rozpoznawczy i nie były niczym nowym, ale to uciekające w bok za stukotem łap spojrzenie już tak.
James nie dopytywał dlaczego i skąd się wzięło. Każdy miał swoje powody. Stres, jak sam podejrzewał. Trauma, jak twierdziła Cala, ale odmawiała wytłumaczenia się ze swojego stanowiska, jedynie zerkając przy tym troskliwie na siedzącego na podłodze chłopca, który przewracał kartki kolorowej księgi astronomicznej. Pewnie musiała się tu zaplątać po ostatniej lekcji historyka z Isidoro.
W każdym razie z całej ich trójki, która ostatnio spędzała ze sobą zdecydowanie zbyt dużo czasu, próbując znaleźć jakikolwiek sposób na rozwiązanie problemu komunikacyjnego Billy`ego (póki co doszli do wniosku, że sedno sprawy nie leży w nieujarzmieniu obcego języka, bo wydawał się rozumieć większość słów), to właśnie Cala znalazła zapomniane zaproszenie, rzucone wcześniej w kąt przez profesorka.
Pogroziła, pomachała palcem, pofukała kilka razy i bez zbędnych ceregieli wyprawiła zapominalskiego profesora na bankiet. Ze spóźnieniem jak sam Kopciuszek, mimo pędzącego dniem i nocą dyliżansu (no, może nie do końca, w rzeczywistości po prostu zaspał któregoś dnia w podróży w trakcie przerwy w karczmie i stąd problemy techniczno-organizacyjne) trafił w końcu pod drzwi swojej alma mater. Wysiadł z powozu, powstrzymując się resztkami godności przed zaliczeniem spektakularnego fikołka przy zahaczeniu o schodek, gdyby nie złapał się na czas wysuniętej poręczy, przytwierdzonej do boku pojazdu.
Westchnął głęboko. Zaciągnął się powietrzem jak nałogowiec papierosem.
Zostawił tu spory ułamek swojej młodości, wiele miłych mniej lub bardziej wspomnień i nadal ciągnął się w jego pamięci oszałamiający zapach przesiąkniętego magią powietrza. Orzeźwiał płuca, tępił zmysły i w prawie niezauważalny sposób uwodził przechodniów, głównie tych bardziej wrażliwych na drobne fluktuacje cząstek magicznych. Dość powiedzieć, że James z pewnego rodzaju satysfakcją upajał się powrotem na stare śmierci.
Poprawił zapięcie rękawiczek wokół dłoni, postawił porządnie kołnierzyk szaro-niebieskiego płaszcza i z głębokim oddechem wkroczył na salony. Zdążył się jeszcze przejrzeć przy tym w szybkie pobliskiego gmachu, żeby ukraść ostatnie spojrzenie na własną posturę, żeby skinąć na powitanie głową odbijającego się w szybie jegomościowi.
— Przepraszam, musiałem wcześniej pana nie zauw... — Odwrócił się i miał już wyciągnąć rękę w geście szacunku, zanim zorientował się, że przemawia do powietrza.
Zamrugał kilkukrotnie lekko speszony kolejną wpadką zaliczoną, zanim cała magia wieczoru w ogóle miała szansę się rozpocząć.
— A mówili, że człowiek zmęczony, to człowiek głupi — pokręcił z niedowierzaniem głową i zrobił krok do przodu, wsłuchując się w stukot butów o marmurowe stopnie schodów.
Dla pewności przyjrzał się jeszcze raz i drugi wcześniejszemu oknu, ale zobaczył w nim jedynie własne odbicie. Pierwsze siwe włosy, zmęczone oczy i uśmiech, który w lekko przechylonej, źle zamontowanej szybie nabrał wyrazu niespotykanej w Jamesie szorstkości. Miał już odejść, ale przyuważywszy jasny włos na drogim materiale uniósł lewą dłoń.
Ta sama dłoń uniosła się w odbiciu.
— Mhm — mruknął w wyrazie zainteresowania. Może jednak w całym bankiecie było coś dużo bardziej ciekawszego niż po raz pierwszy przychodzący na czas list.


Część I z III  ~ PUSTE KORYTARZE

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz