wtorek, 1 lutego 2022

Od Mattii - Event

Niewielki pokój należący do braci uległ przemeblowaniu. Łóżka odsunięto pod same ściany, stoliki nocne stały przy nich jeden na drugim, biurko wylądowało w kącie, na jego blacie stłoczył się okrągły stół i dwa krzesła. Środek pokoju pozostał wolny, dając nad wyraz dużo miejsca.
Isidoro, siedząc po turecku na łóżku, złożył palce na gryfie, trącił struny cytry. W pokoju wybrzmiała niezbyt trudna, niezbyt szybka i niezbyt finezyjna, ale za to wpadająca w ucho melodia. Na trzy. Początkowe, chwiejne tony, nabrały więcej pewności, a Mattia wsłuchał się czekając, aż nadejdzie moment. Moment nadszedł, astrolog uśmiechnął się, zerknął na obejmującego go w pasie mężczyznę.
— Zaczynajmy.
Antares ruszył, postąpił wyuczonym krokiem w przód, prowadząc Mattię według klasycznej choreografii najprostszej wersji walca. Astrolog podążał gładko, z wdziękiem, w tyle głowy wciąż biegały myśli, próbujące rozwiązać zagadkę, co jest nie tak. I gdy Mattia nabrał już tchu, by się odezwać, rycerz nagle stanął, zatrzymał się. Muzyka - umilkła.
— Możemy wrócić do tego raz-dwa-trzy? — spytał, zerkając w stronę Isidoro.
Bracia wymienili spojrzenia. Mattia odezwał się.
— Hm, możemy się zamienić. To znaczy - ja przejmę cytrę, a Isidoro będzie z tobą tańczył. Zaręczam, że nie ustępuje mi pod względem umiejętności, zaś może zmiana muzyka…
Rycerz się zaczerwienił.
— Nie, to nie była krytyka, po prostu… Łatwiej mi się tańczy, jak jest raz-dwa-trzy, a nie muzyka.
Mattia uśmiechnął się ciepło, może trochę rozbawiony.
— Na salonach tańczy się jednak z muzyką, najlepszym więc byłoby, gdybyśmy tańczyli właśnie z nią.
Rycerz wydał z siebie głuche „uhh", zaś Isidoro ponownie zaczął grać. Siedzący przy nim Lumi z zaciekawieniem spoglądał na drżące struny, ćwierknął kilka razy, przestąpił z łapki na łapkę. Mattia i Antares wrócili do tańca, przez kilka taktów wydeptywali w pomieszczeniu regularny kwadrat.
— Spróbuj mnie obrócić — powiedział Mattia.
Antares skinął głową, stanął, obrócił astrologa. Podjął taniec. Raz-dwa-trzy-i-raz-dwa-trzy.
— Było dobrze?
— Poprawnie technicznie — uściślił Mattia.
Spróbowali innego rodzaju obrotu, innych figur, trudniejszych i wymagających więcej siły. Poprawne technicznie, wykonane zgodnie z metrum, sprawnie i bez zawahania. A także bez grama wdzięku i uczucia, przypominały swą elegancją piłowanie drewna. Mattia zerknął w stronę Isidoro, wzrokiem złowił żółtego kurczaka podrygującego w rytm muzyki.
Fraza się skończyła, tancerze przystanęli, Mattia odsunął się od Antaresa.
— Chyba wiem, w czym jest problem.
Oczy rycerza rozbłysły, spojrzał z wyczekiwaniem na astrologa, a ten kontynuował.
— Antaresie… Lubisz tańczyć?
— Nie.
Odpowiedź padła zaskakująco szybko, od razu i pewnie, niczym wyuczony kontratak. Mattia nie dopytywał, dlaczego w takim razie rycerz tak bardzo upiera się, by się nauczyć. Powód był oczywisty.
— W takim razie to jest to, co musimy zmienić. Znasz kroki, nie masz problemu z poczuciem rytmu, a już tym bardziej z wykonaniem nawet skomplikowanych, czy trudnych fizycznie figur. — Astrolog splótł dłonie za plecami. Sprzyjał szczęściu innych, toteż postanowił sprawę rozwiązać, dobierając takie słowa, które dotrą do rycerza. — Będę z tobą szczery. Taniec to też sposób na wyrażenie emocji - człowiek robi to, czy tego chce czy nie. Jak na razie twój taniec wyraża niechęć. Może być to kwestia tańca z mężczyzną, ale nie chcesz przecież, by w decydującym momencie partnerka poczuła, że parkiet jest ostatnim miejscem, w którym chcesz się znaleźć.
— Nie, to byłoby hm… — rycerz urwał, pokręcił głową.
— Otóż to. — Mattia klasnął w dłonie. — Dlatego spróbujemy czegoś innego. I chciałbym, żebyś mi w tej kwestii zaufał. Że jako człowiek… nieco bardziej doświadczony w kwestii tańca i przekazywania innym swych intencji, poprowadzę cię tak, byś uniknął wszelkich… nieporozumień przy komunikowaniu tego, czego pragnie twoje serce.
— Oczywiście — Antares przestąpił z nogi na nogę. — Nie mam podstaw wątpić, że chcesz mi pomóc.
— Zaproponowana przeze mnie metoda może być… Niekonwencjonalna.
— Nie lękam się niekonwencjonalnych metod.
— Może też początkowo wydać się dziwna.
— Daję moje słowo, że mimo to będę postępował tak, jak mnie poinstruujesz.
Mattia uśmiechnął się.
— Doskonale.
Astrolog podszedł do Isidoro, mężczyźni zamienili się miejscami. Teraz to Mattia siedział z Lumim na łóżku, Isidoro stał przy bracie, przez moment pochylał się nad gryfem coś wskazując, zaś Mattia brzdąknął kilka akordów, próbując uchwycić właściwą melodię. Różnie było u niego z graniem na instrumencie, potrzebował chwili, by się przygotować. Melodia, wpierw urywana, nieco niepewna, po chwili przybrała właściwą formę, dźwięki popłynęły skoczną kaskadą. Antares przekrzywił głowę.
— To chyba nie jest walc — zauważył ostrożnie.
Mattia przerwał grę, wrócił pogodnym wzrokiem do rycerza.
— Ależ nie. To taki taniec z Wysp Fliss. Ale na pewno spotkanie z nim pomoże ci czerpać więcej radości z tej aktywności, gwarantuję. — Mężczyzna wskazał gestem swojego brata. — Ja co prawda specjalizuję się w tańcach dworskich, ale Isidoro preferuje takie bardziej hm… egzotyczne. Dlatego to on cię teraz będzie uczył, ja zaś postaram się o odpowiednią oprawę muzyczną.
— Czyli - to nie będzie taniec dworski?
— Nie. Niemniej jednak wszystko to, czego się nauczysz, bez wątpienia przyda ci się na parkiecie. Poza tym - na Wyspach tańczą go też wojownicy, nie ma w tym nic niestosownego.
Mattia wygodnie pominął fakt, że taniec był po prostu diablo popularny w regionie, a że wśród tancerzy na pewno znalazłby się ktoś zdolny władać chociaż kijem, to zdanie nie było kompletnie fałszywe. Może tylko sprytnie ujęte.
Antares wciąż pozostawał w defensywie, Mattia wrócił wzrokiem do gryfu, trącił struny cytry. Lumi przestąpił z nogi na nogę, zadreptał na kocu, małe łapki wycisnęły w miękkim materiale charakterystyczny kwadrat. Rycerz odezwał się:
— Nie znam kroków.
— Nie musisz — odpowiedział Isidoro. — Po prostu powtarzaj za mną i sam się nauczysz.
Muzyka popłynęła, Isidoro ściągnął swój płaszcz, podciągnął mocniej spodnie. I zaczął tańczyć.
Antares - cofnął się pół kroku, Mattia pierwszy raz dojrzał na twarzy rycerza coś przypominającego strach.
— To nie jest normalny taniec — powiedział ostrożnie. — Czy naprawdę trzeba robić z biodrami takie…
Dałeś słowo — Mattia wplótł słowa w melodię. — Salsa to nic złego.
Antares przebiegł wzrokiem między obojgiem astrologów i jakże odległymi nagle drzwiami. Ale dał słowo, nie miał wyjścia. Isidoro wyciągnął do niego ręce, uśmiechnął się pogodnie tym uśmiechem, który choć tak różnił się od uśmiechu Mattii, efekt miał podobny.
I Antares w końcu zaczął tańczyć.


Od dłuższego czasu było ciemno. Chmury zasłoniły całkiem niebo, świat za oknem mógł nie istnieć. Mattia zapieczętował kopertę, poczekał aż wosk do reszty wyschnie i ułożył list na kupce „do wysłania". Odetchnął głęboko, przeciągnął się na krześle, aż strzeliło mu w zastałym od siedzenia barku, a ze stopy zleciał kapeć. Mattia wyprostował się, wsparł o blat, bosą stopą zaczął na oślep macać gdzieś pod biurkiem.
— Musimy pomówić — odezwał się nagle Isidoro, poprawiając się na łóżku.
— Słucham. — Mattia zjechał niżej pod biurko. Kapeć czmychnął gdzieś daleko.
— Musimy jutro udać się do tej samotnej strażnicy.
— Po co? — Palec sięgnął kapcia.
— Uratować czyjeś życie.
Mattia znieruchomiał, usiadł normalnie, popatrzył na brata.
— To poważna sprawa. — Zmarszczył brwi. — Widziałeś przyszłość? Jakieś wskazówki?
Isidoro potrząsnął głową.
— Tym razem bez wskazówek. Po prostu wszystko ci opowiem.
Mattia, zapomniawszy już zupełnie o nieszczęsnym kapciu, wstał, podszedł i usiadł obok Isidoro.
— Niecodzienny obrót wypadków, zazwyczaj jesteś oszczędniejszy w słowach. — Splótł dłonie. — W takim razie - mów. Co trzeba zrobić?
Isidoro nabrał tchu, zaczął opowiadać, Mattia zaś słuchał uważnie, wpatrując się w twarz brata, nie przerywając pytaniami, nie zmieniając nawet pozycji. I dopiero, gdy młodszy z astrologów skończył, Mattia odchylił się na łóżku, oparł na łokciach, skrzyżował wyciągnięte nogi w kostkach.
— Czyli ja muszę poradzić sobie z kusznikiem, a ty - z czarnoksiężnikiem — podsumował. — A potem muszę poprowadzić rozmowę tak, by wyjaśnić nieporozumienie.
Isidoro skinął głową, Mattia zamyślił się. Przez pewien czas panowała cisza, za oknem odzywał się co chwilę mroźny wiatr.
— Wiesz, mam już chyba pewien pomysł…


Późne popołudnie niosło z sobą wilgoć przelotnych roztopów. Mattia szedł nieuczęszczaną drogą, tuż za nim podążał Isidoro, dwie pary porządnych butów parły przez broczący wodą śnieg. Nagle Mattia przestał słyszeć kroki brata. Zatrzymał się, odwrócił.
— To tutaj — głos Isidoro, choć cichy, niósł się w bezruchu starego lasu jakimś rodzajem ostateczności.
Mattia skinął mu głową.
— Nie martw się. Przekonam go.
— A wydarzenia pójdą najlepszą możliwą drogą.
I tak się rozstali. Isidoro zniknął między pniami drzew, zaś Mattia podążył w kierunku samotnej strażnicy.
Niegdyś musiała stanowić część pomniejszej warowni, teraz jednak, gdy opiekunów budynku zmiótł wiatr historii, cytadela walczyła już tylko z oblężeniem zimowego mrozu. Lata zmagań skruszyły serce warowni, mury pękły, rozsypały się w gruz i kamień, ten zaś wywędrował, by stać się podmurówką czyjegoś domu, znakiem na rozstajach, albo krzywym kocim łbem wyklinanym przez woźniców. Tylko ta jedna, samotna strażnica się ostała, strasząc zbłąkanych podróżnych sypiącymi się zębami blanek.
Astrolog stał zbyt daleko, by go zobaczyć, jednak wiedział, że tam jest. Samotny mężczyzna, czekający na to, aż los pozwoli mu dokonać zemsty.
Mattia skierował swoje kroki ku strażnicy, z trudem pokonał przegniłe resztki drzwi. A potem zaczął wspinać się pokruszonymi, krętymi stopniami, by mijając pokój po pokoju, dotrzeć na sam szczyt. Po drodze nic nie przykuło jego uwagi - każde piętro dawno ogołocono już ze wszystkiego, co mogłoby mieć jakąkolwiek wartość, na obrastajacych mchem i porostami ścianach widać było już tylko pociemniałe smugi pozostałe po tym, co kiedyś na tych ścianach wisiało. Astrolog miał tę krótką chwilę wyciszenia i skupienia, nim przeszedł do działania.
Na szczycie - słońce rozbłysło mu prosto w twarz, wiatr zdarł kaptur z głowy, zburzył jasne włosy. Mattia instynktownie osłonił oczy dłonią, a gdy wzrok przyzwyczaił się do światła, opuścił ją, spojrzał przed siebie.
— Nie chcę towarzystwa.
Astrolog widział tylko jego plecy i część profilu.
Mężczyzna w średnim wieku, okryty ciemnym płaszczem, z baranią czapką na głowie, wspierał ciężką kuszę o niepokruszony kawałek merlonu. Głos miał dziwny, słowa mówił bełkotliwie, topornie składał zdania. Nie była to kwestia alkoholu ani przemęczenia. Oczy - nieskupione, mętne - z trudem podążały za rzeczywistością, twarz ocieniała niedokładnie zgolona broda.
— Chciałem pomówić. — Mattia podszedł bliżej.
— Idź precz.
Mattia podszedł jeszcze kilka kroków, mężczyzna przelotnie zerknął przez ramię, omiótł astrologa wrogim spojrzeniem.
— Grabisz sobie. Robię coś. Nie widać?
— Chciałem pomówić właśnie o pańskim zajęciu…
— Wypierdalaj.
Mattia przystanął, splótł dłonie, uśmiechnął się łagodnie.
— Chodzi mi o czarnoksiężnika, na którego pan czeka.
Mężczyzna poderwał się, niczym oparzony, zmrużył oczy, nerwowy tik przebiegł mu po twarzy. Kusza pozostała na swoim miejscu, nieznajomy sięgnął dłonią lewego biodra, gdzie tkwiła kościana rękojeść noża.
— To twój koleżka? Przysłał cię?
— Zaręczam, że nie jestem niczyim koleżką. — Astrolog uniósł otwarte dłonie w pokojowym geście. Płaszcz rozchylił się, ukazując brak jakiejkolwiek broni. — Jak to już wspomniałem - chciałem pomówić.
— Nie ma o czym.
— Chciałbym usłyszeć pana wersję wydarzeń. Bo ów czarnoksiężnik wyrządził panu krzywdę, prawda?
Krzywdę? Chyba morderstwo.
— Mógłbym sprawić, by rzeczony czarnoksiężnik się tu pojawił.
Gniew przemknął przez twarz mężczyzny. Głos stał się jeszcze bardziej bełkotliwy.
— Czyli jednak twój koleżka?
— Klnę się na swój honor i imię, że nie.
Nieznajomy wpatrzył się w astrologa, zmarszczył brwi, usiłując wzrokiem przebić się przez zasłonę kłamstwa i ułudy. Jednak w przypadku Mattii nie było przez co się przebijać - w szafirowych oczach była tylko prawda, twarz nie nosiła nawet cienia interesowności, dłonie wciąż pozostawały otwarte, spokojne, zapewniały o dobrych intencjach właściciela.
Cisza trwała długo, nawet wiatr na moment ustał.
— Masz brata? — spytał mężczyzna innym tonem - cichszym, łagodniejszym.
— Mam.
— Co byś zrobił, gdybyś go stracił?
Mattia nie odpowiedział. Jego spojrzenie mówiło wszystko. Bez Isidoro - to był koniec. I chociaż mężczyźni się nie znali, zaś Mattia wobec nieznajomego czuł wyłącznie współczucie, to jednak ten krótki moment wytworzył między nimi jakąś nikłą nić porozumienia.
— Zabił mi brata. Z zimną krwią. — Mężczyzna urwał, zacisnął usta. — Nazywa się Callidamates. Ten czarnoksiężnik. Psi syn… — warknął, splunął.
Astrolog milczał, cisza znów zaległa, prosząc się o wypełnienie. Mężczyzna odłożył kuszę, skrzyżował ramiona na piersi, uciekł gdzieś wzrokiem. W końcu sięgnął dłonią, zdjął czapkę. I zaczął opowiadać.
W jego historii Callidamates zakradł się ciemną nocą do domu bezbronnego Shermana MacLeoda, splądrował jego pracownię, zaś samego mężczyznę rozdarł zaklęciem na strzępy jak szmacianą kukłę. Z zaciśniętych, martwych dłoni wyrwał amulet będący kluczem do rodowego skarbu, zostawionego niegdyś przez będącego wielkim magiem pradziadka. Skarb zaś miał znajdować się tu, w zrujnowanej strażnicy, jednak magia pozwalała dostać się do niego jedynie w świetle dnia. Toteż pozostały przy życiu brat, Lenny MacLeod, postanowił zaczaić się na mordercę Shermana tam, gdzie miał pewność, że go spotka - w miejscu ukrycia skarbu, w czasie, gdy można się do niego dostać.
Mattia wysłuchał wszystkiego w milczeniu, kiwał głową, marszczył brwi.
— Czyli tak naprawdę nie widziałeś samego starcia?
— Nie. Gdy przybyłem do Shermana, było rano. I było po wszystkim. Nawet pogorzelisko wystygło.
— Skąd w takim razie wiesz, że to właśnie był Callidamates?
— Zostawił kawałek ubrania. Z tym swoim czarnoksięskim znaczkiem. To spytałem znajomych Shermana. Od razu wiedzieli, o kogo chodzi.
— A skąd Callidamates mógł wiedzieć, że potrzeba akurat amuletu posiadanego przez twojego brata, i że skarb kryje się akurat w tej strażnicy? Nie mówiąc już o tym, że da się do niego dostać tylko w trakcie dnia…
Lenny zmarszczył brwi.
— Nie wiem. To tajemnica. Nikt wie, tylko rodzina. — Mężczyzna urwał, zacisnął dłonie w pięści. — Ale ten morderca… Przyszedł jak po swoje.
Mattia znów pokiwał głową, podszedł nieco bliżej. Cienie wczesnego wieczoru zaczęły kłaść się nisko w dolinach.
Astrolog zadawał kolejne pytania, z wprawą prowadził rozmowę. Lenny marszczył brwi, co jakiś czas się zacinał i marszczył brwi jeszcze bardziej, gdy na jego oczach pruły się nitki spinające jego wnioski z opowiadaną przez niego historią.
— Więc już wcześniej widziałeś tego czarnoksiężnika, prawda?
— Tak. Próbował swoich sztuczek.
— Użył magii?
Chwila zawahania.
— Nie. Tylko coś mówi. Ale go przepłoszyłem.
— To znaczy, że mieliście już okazję, by wymienić ciosy, jednak mimo twojej inicjatywy mag nie atakował.
— Nie atakował. Bał się.
Mattia wydał z siebie ciche „hm", przebiegł w myślach całą paletę gildyjnych magów i doszedł do wniosku, że słowo „magia" musiało zastępować w ich słowniku słowo „strach".
— Ten sam, który - jak to wspominałeś - w tak bestialski sposób zamordował twego brata? Bał się?
Rozmowa szła dalej. Niezobowiązująco, zupełnie naturalnie, nie wzbudzając niepokoju - Mattia znalazł się przy samej kuszy.
— Czyli tak naprawdę nie wiesz, nad czym pracował twój brat?
Mężczyzna mruknął coś pod nosem.
— Obiecałeś, że przyjdzie czarnoksiężnik.
— I słowa dotrzymam.
W rzucanym przez resztkę muru cieniu coś zamajaczyło, pojawiły się postaci. Jedna odziana w charakterystyczny płaszcz w gwiazdki, oraz druga - zawinięta w lejący się płaszcz, z głową skrytą pod kapturem, spiętym pod szyją broszą w kształcie runicznej pieczęci.
Lenny zareagował w okamgnieniu. Kusza poderwała się ze swego miejsca, momentalnie znalazła się przy ramieniu kusznika. Grot wycelował w postać w płaszczu, Isidoro jednym krokiem stanął na linii ognia, Mattia zdążył tylko wyciągnąć rękę.
Ale mężczyzna nie nacisnął spustu. Jego wzrok przebiegł od gwiazdek Isidoro do słońc na płaszczu Mattii.
— To twój brat — skwitował. — Powiedz, żeby się odsunął.
— Nigdzie się nie ruszę — odpowiedział Isidoro.
— Mój brat jest uparty — Mattia wyciągnął dłoń, dotknął kuszy. Lekko nacisnął, a Lenny instynktownie zaczął opuszczać broń. — Spróbujemy najpierw porozmawiać.
— Nie będę gadał z mordercą!
Mimo to kusza powędrowała w dół, zaś w głosie mężczyzny nie było tyle mocy, co wcześniej.
— Tak naprawdę nie wiesz, czy obecny tu Callidamates odpowiada za śmierć Shermana.
— Jak to nie?
— Rozmawialiśmy o tym przed chwilą. Pamiętasz?
Słońce stopniowo chowało się za odległymi szczytami gór. Cień wspinał się coraz wyżej, nieśmiało wkradał się na szczyt strażnicy.
— Pamiętam — mruknął w końcu Lenny, zwrócił spojrzenie na postać w długim płaszczu. — To niech podejdzie.
— Jeśli będzie mi wolno, to poprosiłbym o ledwie parę chwil zwłoki. — Głos wydobył się spod kaptura.
— Po co?
— Światło - najdelikatniej rzecz ujmując - mi nie służy.
Parę chwil zwłoki minęło. Cień przelał się przez blanki, podbiegł do wciąż kryjących się w półmroku Isidoro i czarnoksiężnika. Isidoro przeszedł kawałek w kierunku Mattii, odwrócił się do mężczyzny.
— Jest już bezpiecznie, możesz wyjść.
Pojedyncze chmury nadpłynęły zza horyzontu, zatopiły pomarańczowa łunę zachodzącego słońca w swej obojętnej szarości. Księżyc wciąż nie wyszedł na scenę, ciemność zapadła niepokojąco szybko.
Czarnoksiężnik postąpił kilka niepewnych kroków, podniósł dłonie, sięgnął kaptura. A gdy materiał opadł, Lenny aż się zakrztusił.
— Co?
Stał przed nim drugi Lenny.
Taki sam, a jednak inny.
Bo tym razem oczy błyszczały intelektem i skupieniem, twarz była spokojna, może nieco przemęczona, podszyta smutkiem i melancholią, wolna od zarostu i jakichkolwiek nerwowych tików.
— Mamy sobie tyle do wyjaśnienia, że nawet nie wiem, gdzie zacząć — odezwał się drugi Lenny. — Słowa nie są w stanie oddać, jak bardzo się cieszę, że postanowiłeś jednak ze mną pomówić, zamiast próbować mnie zabić.
Pierwszy Lenny wciąż stał oniemiały, półotwarte usta nie chciały się zamknąć, gdy czarnoksiężnik podszedł do blanek i ze zmęczonym westchnieniem usiadł na kamieniu. Skrzywił się, poprawił, wsunął więcej płaszcza pod siedzenie. Wsparł dłonie na kolanach i spojrzał na kusznika.
— Najpierw zacznijmy od tego, kim dla ciebie jestem. Bo jak na razie, znasz mnie pod imieniem Callidamates.
— Przecież tak się nazywasz. Magu.
— Czarodzieje przybierają inne miano, gdy ukończą swoje studia magiczne, mnie zaś poniosła fantazja i postanowiłem nazwać się Callidamatesem. Jednakże me prawdziwe imię to Bobby — odpowiedział, splótł dłonie. — Bobby MacLeod.
— Tak samo, jak pradziadek!
Mattia i Isidoro znaleźli kawałek miejsca na pokruszonym postumencie. Nie wiadomo, co na nim kiedyś było, ostał się jedynie zniszczony kawał rozlatującego się kamienia. Rozmowa zapowiadała się na dosyć długą, lepiej było jednak usiąść.
— To ja jestem twoim pradziadkiem.
I teraz to Lenny usiadł. Tam gdzie stał - na sypiącej się posadzce wieży strażniczej.
Zaś Bobby zaczął opowiadać. I wbrew temu, co mówił, zupełnie dobrze poszło mu przekazanie długiej i zawikłanej historii „rodu" MacLeodów. „Ród" ten okazał się niczym więcej, jak tylko jedną z licznych rodzin pasterskich zamieszkujących Obarię. I sam Bobby też miał spędzić życie na halach, pilnując wypasu owiec, ganiając wilki z kijem i gwiżdżąc na swojego wiernego owczarka. Jednak los chciał, że Bobby potrafił posługiwać się magią, toteż czując się lepszym od wszystkich dookoła, postanowił uciec z domu i zająć się studiami magicznymi na poważnie.
— Byłem idiotą — westchnął Bobby.
Studia poszły niezbyt dobrze, niedoszły mag wrócił do domu z podkulonym ogonem. Ale jego rodzina nie musiała o tym wiedzieć. Opowiadając o swym pobycie w „dalekich krajach", Bobby wygodnie pominął fakt, że magii nauczył się ledwo-ledwo, że do żadnej sensownej szkoły nie udało mu się dostać, a wszystko, co potrafił, ograniczało się do jakichś prostych sztuczek. Te proste sztuczki wystarczały, by w oczach reszty rodziny urósł do rangi wielkiego maga i by panny ustawiały się do niego sznurem - jednej nawet udało się go skutecznie usidlić. Ale po pierwszych ochach i achach nad mocą i geniuszem młodego czarodzieja, zaczęły spływać do niego coraz częstsze prośby o pomoc. Początkowo w drobnych sprawach, które dało się zbyć pstryknięciem palcem, teatralnym gestem i migoczącymi światełkami. Potem zaczęły się coraz śmielsze prośby, a biedny Bobby czuł się coraz bardziej osaczony. Jego kłamstwo nie zaniosło go daleko, toteż postanowił rozwiązać sprawę w najlepszy dla siebie sposób.
— Zostawiłem wszystko - żonę, dzieciaki, gospodarstwo - i uciekłem — przyznał.
— Prababcia mówiła, że to po to, żeby nas chronić - bo ścigał cię jakiś czarnoksiężnik i nie chciałeś, żeby dotarł do Obarii…
Bobby uśmiechnął się słabo.
— Tak, to była bardzo dobra i łzawa wymówka, ale kompletnie nieprawdziwa.
Druga ucieczka z domu poszła nieco lepiej, Bobby w końcu dostał się pod skrzydła maga, który wiedział nieco więcej i chciał się ową wiedzą podzielić. Były pasterz, a niedoszły czarodziej, chłonął wiedzę jak gąbka, uczył się ile mógł, a im więcej wiedział, tym bardziej pewny siebie się stawał. Potęga magii i perspektywa tego, co jest w stanie za jej pomocą zrobić, nie robiły na nim wrażenia tak, by uczynić go ostrożnym w działaniu. Wręcz przeciwnie - Bobby zapalał się do dowolnego pomysłu, który brzmiał świetnie, starał się przekroczyć granice, których przekraczać nie powinien.
— Może jeszcze byłaby dla mnie jakaś szansa, gdybym nie postanowił uczynić siebie nieśmiertelnym — westchnął ciężko, odchylając się nieco na kamiennych blankach. Skrzywił się ponownie i znów poprawił, wsuwając więcej płaszcza pod siedzenie.
Oczy Lenny'ego rozszerzyły się na tę wiadomość, zaś Bobby kontynuował swą opowieść. Jak łatwo było się domyślić nie posiadając nawet mocy jasnowidzenia, działania Bobby'ego nie przyniosły oczekiwanych rezultatów - nieśmiertelność może i zyskał, ale jakim kosztem?
— Jak już mówiłem - światło mi nie służy — kontynuował mag, uśmiechając się kwaśno. — Księżyc ukaże prawdę, słońce zniszczy kłamstwo. Nie chcecie oglądać mnie w świetle księżyca, ja zaś naprawdę nie chciałbym się nigdy znaleźć w promieniach słońca.
Lenny marszczył brwi, nie do końca rozumiejąc, ale może tak było lepiej. By jego pradziadek pozostał w jego oczach po prostu młodym mężczyzną, nie zaś tym, czym był w rzeczywistości.
Tymczasem zaś historia popłynęła dalej. Po swej epickiej porażce, Bobby postanowił wrócić tam, gdzie wracał zawsze, gdy własne błędy zmusiły go do odwrotu.
Do Obarii.
Lata minęły, w rodzinie nikt już o nim nie pamiętał i nawet on sam ledwo poznawał tych, z którymi łączyły go więzy krwi. Jego własne dzieci, które zostawił jeszcze gdy były w pieluszkach, teraz narzekały na rwące korzonki i nadciągający deszcz. Mimo to Bobby został w okolicy, kryjąc się przed ludźmi i słońcem, korzystając z ochrony jaką dawało wiecznie zachmurzone, zimowe niebo. Trochę rozmyślał, trochę układał rzeczy w głowie, trochę pracował nad tym czy tamtym.
A tymczasem jego prawnuki rosły, zaś on sam, jak nigdy nie był sentymentalny i nie przejmował się innymi, tak na stare lata zaczął czuć gdzieś w sercu jakiś rodzaj nostalgii. Może po prostu żałował podjętych wyborów, może zaczynała doskwierać mu samotność, a może usiłował udowodnić coś przed samym sobą. Sam Bobby dziwił się sobie, że na widok dokazujących po obejściu dzieciaków na jego twarzy pojawia się dobrotliwy uśmiech godny dziadka.
Zbyt szybko okazało się, że jeden z braci nosi w sobie ten sam pierwiastek mocy, co sam Bobby. Bobby zaś, coraz bardziej przypisując sobie rolę dobrego dziadka, postanowił wziąć Shermana pod swe skrzydła i w tajemnicy przekazać mu swą wiedzę.
— Problem jest tylko taki, że jeśli bierze się za edukację tak młodego człowieka, należy nie tylko nałożyć mu wiedzy do głowy, ale i wychować tak, by potrafił owej wiedzy sensownie używać. Ja, rzecz jasna, nie mając żadnego doświadczenia jako mentor, popełniałem w tej materii błąd za błędem — westchnął ciężko, popatrzył na Lenny'ego, w jego oczach rozbłysł szczery żal. — Nie zauważyłem nawet, kiedy Sherman dorósł, kiedy w jego głowie pojawiły się niebezpieczne myśli i plany. Dopiero po pewnym czasie dostrzegłem, że regularnie podbiera moją księgę zaklęć, że coś w niej zapamiętale studiuje. Miałem tam spisane mnóstwo swoich czarów, jednak w snach nie przypuszczałem, że Sherman może sięgnąć po zaklęcie dające nieśmiertelność.
Wypadki potoczyły się szybko - Sherman w końcu ukradł księgę, zajął się rytuałem, a nim Bobby dopadł prawnuka, ten zdążył już rzucić zaklęcie. Wiedząc jeszcze mniej, niż jego przodek, obrócił zaklęcie w katastrofę, która jego samego pozbawiła życia, a Bobby'ego ciężko poturbowała.
— Nie wiedziałem, że Sherman uczył się od ciebie i jeszcze zajmował się czarną magią — wykrztusił Lenny. — Myślałem, że taką normalną.
Bobby popatrzył na niego ze współczuciem.
— Sherman niewiele ci mówił, ale nie myśl o nim źle z tego powodu. Miał swoje za uszami, ale na pewno nie chciał nigdy twojej krzywdy, o to możesz być spokojny.
Przez długą chwilę panowała cisza, kiedy Lenny starał się przetrawić natłok informacji, a w jego oczach pojawiły się łzy, które w końcu otarł. Bobby czekał w milczeniu, pozwalając prawnukowi dojść do ładu z własnym sercem, ale jego kciuki kręciły młynka, zdradzając napięcie.
— To w takim razie co z tym skarbem? — spytał Lenny.
— Skarbu - nie ma — odparł Bobby. — Ale jest moja księga zaklęć, którą Sherman w końcu ukradł i tu schował, w tej strażnicy. — Czarodziej zerknął na prawnuka. — Pewnie naopowiadał ci mnóstwa bajek o tym, że pradziadek, wielki mag, zostawił skrzynię złota i klejnotów, prawda?
Lenny pokiwał głową.
— To w jego stylu — Bobby westchnął ciężko.
— A z tym, że można ją otworzyć tylko w dzień? I że trzeba amuletu?
Drugi mężczyzna tylko uniósł brew.
— Powiedziałbym, że to też część bajki. Ale jeśli okaże się, że nie, to wtedy będziemy się zastanawiać.
To powiedziawszy wstał, skrzywił się i przytrzymał blanek, na moment nieruchomiejąc.
— Co się dzieje? — spytał Lenny, też wstając, marszcząc brwi.
— Łamie mnie w kościach. Ale zaraz przejdzie, nie martw się, to nic takiego - ot, za długo siedziałem w książkach. — Posłał prawnukowi uśmiech.
Bobby wiedział, gdzie mniej więcej trzeba szukać - niewielka, kamienna wiata na szczycie strażnicy okazała się czymś więcej, niż tylko ochroną przed gwałtownym wiatrem lub kaprysami pogody.
— To powinno być gdzieś tutaj — powiedział, obrzucając spojrzeniem tonącą w mroku kamienną ścianę. — Tylko gdzie konkretnie, zastanówmy się… Jakoś nie wyczuwam tutaj żadnej magicznej aury, nawet z tak niewielkiej odległości.
— Może mógłbym pomóc? — odezwał się Mattia, do tej pory w milczeniu pozwalający mężczyznom wyjaśnić sobie wszystkie rzeczy.
Wierne wahadełko Mattii, ametyst oprawiony w złoto, poszło w ruch, kołysząc się przy ścianie. W pewnym momencie kamień zadrgał lekko, podskoczył, zmienił oś obrotu.
— To tutaj. — Astrolog wskazał dłonią kamień - zwykły, szary, nie wyróżniający się absolutnie niczym szczególnym.
Czarodziej podszedł, obadał dłonią miejsce, zmarszczył brwi. A potem podważył palcami kamień, ten zakołysał się i wyszedł gładko ze ściany.
— I tyle z magicznej skrytki — mruknął Bobby. — Nawet nie zabezpieczył jej żadnym zaklęciem. To po prostu dziura w ścianie zasłonięta kawałkiem odłupanej skały.
To mówiąc sięgnął dłonią do wnętrza skrytki i wydobył z niej równie niepozorny, co sama skrytka zeszyt. Księgą się tego nie dało nazwać, bo choć zeszyt był gruby i sfatygowany, to jednak nie miał w sobie tej wagi i dostojeństwa, jaką powinien mieć tom zwany szumnie księgą zaklęć. Bobby dmuchnął na okładkę, w powietrze poleciało nieco kurzu i paprochów. A następnie mężczyzna otworzył zeszyt, przekartkował, znalazł odpowiednie miejsce.
— Tu jest. Rytuał, którego nigdy nie powinienem był spisywać i który kosztował mojego prawnuka życie — westchnął głęboko, smutek zadźwięczał w jego głosie. — Chciałem naprawić swój błąd… szkoda tylko, że tak późno przyszło mi to do głowy.
Wiatr zawył wśród pokruszonych murów, przegonił po niebie ciemne kłęby chmur. Bobby cisnął zeszyt na posadzkę, kartki zafurkotały z pretensją. Czarodziej potarł dłonie, wyszeptał obco brzmiące słowa, a między palcami zaigrały złote iskry. Iskry zwinęły się w kłąb, kłąb buchnął ogniem i skoczył wprost pomiędzy suche kartki. Te zaś momentalnie strzeliły światłem, zatrzeszczały spalenizną, obróciły się w niesione wiatrem popielne liście. Przez dłuższy moment panowała cisza, gdy ogień pożerał kolejne spisane zaklęcia, a wiatr porywał bezkształtne resztki, obracając księgę zaklęć w ciemną, zwęgloną plamę na posadzce.
— I oto koniec — Bobby odwrócił się do prawnuka. — Zaklęcie, które zabiło Shermana już nie istnieje. Chciałbym, żeby to samo dało się zrobić z moją głupotą, bo i ona jest tu winna, ale niestety to nie takie proste — westchnął ciężko. — O tyle dobrze, że nikt już więcej nie podąży moją ścieżką i nie popełni moich błędów.
— To jedyne, co można zrobić dla Shermana — dodał Lenny, patrząc w dogasające strzępy żaru.
Mattia miał się już odezwać, jednak wstrzymał się, dając ciszy tego momentu wybrzmieć i pozwalając, by należał tylko do MacLeodów. Astrolog splótł dłonie i uśmiechnął się przelotnie.
Isidoro milczał.


Północ jeszcze nie wybiła, gdy Mattia i Isidoro dotarli w końcu do swej kwatery. Choć odporni na trudne, mroźne warunki, to jednak przemarzli nieco, siedząc na szczycie strażnicy. Mattia wziął się za rozpalenie w tym niewielkim piecyku, zaś Isidoro poszedł szybko do kuchni, by napełnić czajnik wodą.
Gorąca herbata wypełniła pokój swym ziołowym aromatem, a Mattia przysiadł na łóżku, okrywając nogi kocem.
— To był bardzo długi dzień — westchnął, grzejąc dłonie o kubek. — Ale wszystko poszło dobrze, prawda?
Isidoro skinął twierdząco i sam też usiadł na łóżku. Mattia kontynuował.
— Dobrze, że udało się znaleźć tę księgę zaklęć i ją zniszczyć. Teraz nikt nie pójdzie w ślady Callidamatesa.
— Zniszczenie księgi było bez znaczenia — odpowiedział Isidoro. Mattia rzucił mu zdziwione spojrzenie.
— Jak to - bez znaczenia?
— Bez znaczenia w kwestii tego, czy ktoś spróbuje swoich sił z zaklęciem. — Isidoro uściślił, splótł dłonie. — Zaklęcie to nie wiersz - raz zniszczone może zostać ponownie wymyślone. Więc bez względu na to, czy ktoś niepowołany trafiłby na zapiski Bobby'ego, czy też nie, pojawią się ludzie, którzy odtworzą jego kroki. I potkną się w tych samych miejscach.
Mattia obrócił kubek w dłoniach.
— Bez znaczenia w szerszej perspektywie, czy dla świata, ale dla tamtej dwójki… Widziałeś ich oczy?
Isidoro skinął głową.
— Na razie pomogliśmy dwójce ludzi. — Krótka pauza, Isidoro uśmiechnął się enigmatycznie. — Na ratowanie całych krain jeszcze przyjdzie czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz