sobota, 12 lutego 2022

Od Hugona cd. Antaresa

Najwyraźniej ich sprawa w oczach burmistrza ważna nie była właściwie w ogóle.
Tak przynajmniej wywnioskował Hugo, który zdążył już przynajmniej dziesięć razy — a właściwie to chyba przy dziesiątym stracił rachubę — zmienić pozycję. Krzesła były niewygodne, żerdzie nieprzyjemnie wbijały się w plecy, chociaż po takim czasie zapewne nawet puchowy fotel jawiłby się jako tortura. Surowy wystrój w pewien dziwny, niepokojący sposób onieśmielał, bynajmniej nie zachęcał do choćby prób zawiązania rozmowy, by poradzić sobie z dobijającą nudą, wymienił zatem przez ten czas raptem kilka krótkich dialogów z Antaresem, to podpytując o jego trening i kołyszący się u pasa miecz, to opowiadając anegdotki o ostatnim grzybobraniu, koniec końców jednak przede wszystkim milczeli. Hugo doszedł do wniosku, że być może to celowe zagranie: petenci wystawieni na takie warunki tracili cierpliwość i wracali do domów bez załatwienia swoich prac, tym samym oszczędzając burmistrzowi i pozostałym gryzipiórkom konieczności użerania się ze swoimi obowiązkami.
Niestety, Murkymeadow leżało w odległości kilku bitych dni drogi od Tirie i od wszystkich przybytków, w których Hugo mógłby znaleźć wybawienie. Uważał siebie za cierpliwego człowieka, wytrenowanego niejedną godziną spędzoną w kolejce do dziekanatu, ta sytuacja była jednak wyjątkowo trudną próbą charakteru. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że dopiero co zsiedli z koni.
Wziął przykład z rycerza, wstał i zaczął przechadzać się dookoła, po paru minutach wrócił na krzesło. Bębnił palcami to o kolano, to o książkę, na której skupić się jednak żadną miarą nie mógł, od czasu do czasu prychnął też na ścianę, ta jednak pozostała wciąż tak samo monotonna, jednolita, no i kompletnie głucha na irytację zielarza. W zamkniętym pomieszczeniu trudno było oszacować upływ czasu, przypuszczał jednak, że musiały minąć przynajmniej dwie godziny.
Wzrok Hugona zatrzymał się znów na starszej pani, która okupowała jedno z krzeseł. Z przepastnej torby wyciągnęła druty i włóczkę, a ponury korytarz wypełnił się miękkim szelestem wełny i szczękiem metalowych prętów.
— Proszę pani — zagadnął. Kobieta drgnęła, odwróciła głowę, w szkłach w okrągłych oprawkach odbiło się światło. — Czy pani też czeka na rozmowę z burmistrzem?
— Tak — nie podniosła głowy znad robótki, zacisnęła wargi, najwyraźniej bez zamiaru rozwinięcia swojej wypowiedzi.
Zielarz uniósł brwi, spojrzał na Antaresa, rycerz jednak zdawał się być równie bezsilny jak on.
— A wie pani może, kiedy burmistrz przyjmuje? — spróbował znowu.
— Kiedy chce — wzruszyła ramionami, wreszcie jednak spojrzała na gildyjczyków. Z beznamiętnym wyrazem twarzy wyjęła swoją robótkę: szal długości ręki Hugona. — Zawsze jak mam sprawę i muszę coś w ratuszu załatwić, to robię na drutach. Przez całą zimę rodzina ma w czym chodzić.
Wolał nie pytać, z ilu osób składa się rzeczona rodzina kobiety.
— A jest może jakiś sposób, żeby przyśpieszyć proces? Jeśli sprawa jest pilna?
— Kochanieńki, sprawa zawsze jest pilna. Nie ma co, tylko się zdenerwuje Konstantego, a on skory do nerwów. Potem wcześniej musi kończyć, żeby się w domu uspokoić, bo on to sercowy chłopak.
Więc czekali.
Szalikowi przybyło kilka kolejnych rzędów idealnie równych oczek, oprócz tego jednak doprawdy niewiele się działo. Hugo zastanawiał się, czy w ogóle w ratuszu jest ktoś oprócz nich.
— Urzędnicy są czasem gorsi od potworów — pokręcił głową, zwrócił się do Antaresa.
— Wydawało mi się, że będzie im zależeć na szybkim rozwiązaniu sprawy — zgodził się.
— Może powinniśmy poszukać informacji gdzie indziej?
— Zaczekajmy. Nie wiadomo, co zostało podane do informacji, być może burmistrz nie chce wzbudzać paniki.
— O, to zachowywanie pozorów wychodzi mu bardzo dobrze — parsknął zielarz.
Jeśli wziąć pod uwagę naprędce postawione konstrukcje i że wezwana została Gildia, nienazwane stwory poczynały już sobie pewnie całkiem śmiało, ale biorąc pod uwagę senność całego miasteczka, do wybuchu paniki było daleko. Chyba że większość już zdążyła spakować manatki i uciec.
— Jak mówicie o tych ostatnich wypadkach, to po mojemu po prostu głodne wilki — wtrąciła kobieta. — Stary Bart choćby gadał, że go krzaki zaatakowały, ale temu pijaczynie to nie ma co wierzyć.
— Krzaki? — podchwycił Hugo.
Nim jednak zdążyli uzyskać odpowiedź, mahoniowe drzwi w końcu się uchyliły; wyjrzała zza nich młoda dziewczyna o mysich włosach. Cienki warkocz spływał z ramienia, spłoszone oczy zlustrowały poczekalnię.
— Pan burmistrz prosi do siebie.
— O, chyba go obudziliśmy z drzemki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz