Martwica tkanki.
Sama ta nazwa wzbudzała we mnie niepokój — coś, co
miało już na tym poziomie konotacje ze śmiercią, nie mogło być niczym
przyjemnym. Oczami wyobraźni już widziałam skulonego gada zwieszającego
się z zarośli, obnażone, zbyt późno zauważone kły, które bez pardonu
wbijają się w obnażoną skórę. Nie dopytywałam Vereny o szczegóły,
obiecałam sobie tylko, że zrobię, co w mojej mocy, by nie dopuścić do
sytuacji, w której pojęcie stanie się czymś więcej niż tylko groźnym
słowem.
Potarłam knykciami nasadę nosa, skóra zmarszczyła się pod
wpływem nacisku, gdy wzięłam głęboki wdech; ten konkretny gatunek
stanowił z całą pewnością duże zagrożenie dla całej naszej grupy, a
zatem również dla ekipy badawczej, którą mieliśmy ochraniać. Węże były
zwierzętami, które się ukrywały, a to w naturalny sposób powodowało, że
czułam się w obowiązku wytropienia groźnych osobników i dopilnowania, by
nikomu w drużynie nie stała się krzywda. Żałowałam tylko, że ten
mokasyn błotny nie może być jakimś ssakiem, choćby o najmniejszych,
najlżejszych kopytkach. Podobne tropy były dużo łatwiejsze do
wyśledzenia.
— Skoro będą tu prowadzone badania — zaczęłam — raczej
nie unikniemy tego, że będziemy naruszać terytorium zwierząt, w tym i
drapieżnych. Większość pewnie ucieknie, gdy zobaczy ludzi, ale część
może... cóż, zaatakować.
Verena skinęła głową, na kilka kolejnych
sekund zanurzyła nos w atlasie, szukając kolejnych informacji w
zapisanych ciurkiem linijkach:
— W przypadku mokasyna to całkiem prawdopodobne.
—
A z nazwy brzmi tak niegroźnie — geolog, zainteresowany naszą
dotychczasową wymianą zdań, podszedł do nas, zerknął na rycinę
przedstawiającą rozciągniętego gada.
— Obawiam się, że tylko brzmi.
— Jest jakiś sposób, by je odławiać? — zapytał Antares.
— Nie wiem — przyznała. — Wydaje mi się, że najlepiej będzie mu po prostu nie przeszkadzać.
Na chwilę zapadła cisza.
— Nie da się w ten sposób prowadzić badań — zaprotestował geolog.
— Bez nogi też może być trudno.
Zerknęłam
na rycerza, na jego bandaże, poczułam ukłucie niepokoju. Zdawałam sobie
sprawę, że skoro naszym głównym zadaniem było zapewnienie
bezpieczeństwa na wyprawie, to upewnienie się, że żaden z członków nie
zostanie ukąszony przez jadowitego węża, było wysoko na naszej liście
priorytetów — również dlatego, bo przez te dni zdążyłam zżyć się z
grupą, polubić ich jako konkretne osoby. Bo byli po prostu żywymi
istotami.
Węże trudno było tropić, atakowały często niespodziewanie, z
ukrycia. Zastanawiałam się, na ile rycerz byłby w stanie poradzić sobie
z jadem, gdyby doszło do najgorszego — a także, siłą rzeczy, że ze
względu na swoje zdolności, będzie wysuwał się na pierwszy front.
— O
ironio, w kulturze ludu Idra węże były bardzo ważne — wtrąciła
historyczka, poprawiła opadające na nos okulary. — Były ich świętymi
zwierzętami.
Biolożka westchnęła ciężko, zamknęła atlas i zapatrzyła się na wątły płomień świecy, zamknięty w ściankach ciężkiej lampy.
— Świętymi zwierzętami? — podchwyciłam.
—
Przez jedno z ich głównych bóstw, Marqdare — zbitka głosek bez trudu
wydobyła się spomiędzy wąskich warg, miękki akcent na przedostatniej
sylabie. — Pierzasty Wąż. Był uznawany za protoplastę całego rodu. Przez
ciało węża symbolizował ziemię, przez skrzydła zaś niebo.
— Mokasyn
błotny, na szczęście, nie lata — biolożka odchyliła się ciężko na zydlu.
— Ale już chyba wiem, co mi się dzisiaj będzie śnić w koszmarach.
—
Według niektórych podań Marqdare miał pewien szczególny dar dla swoich
ulubionych wyznawców — dodała Abelarda. — Obdarzał ich piórami kwezala…
— Piękne stworzenia — wtrąciła Verena.
— …dzięki czemu sami również mogli wznosić się w przestworza, a po śmierci - przemienić się w ptaki.
— Rzeczywiście musiał być lubiany.
—
Trudno mi powiedzieć, na jaką skalę był to rozpowszechniony kult —
przyznała, szczerze i rzeczowo. — Pojawia się często w źródłach, ale
dopiero po zbadaniu całego kompleksu będzie można wysnuć bardziej
zasadne wnioski.
— Wcześniej opowiadałaś, że bóstwa się zmieniają. Czy Mar... Pierzastego Węża, również to dotyczy?
Historyczka zamyśliła się na chwilę.
—
Powiedziałabym, że nie aż tyle, co w przypadku Kunwaktoki — zaczęła. —
Dziedziny, którym patronował, były dość uniwersalne, ważne dla ludu na
każdym etapie jego rozwoju, jak choćby woda czy płodność. Bardziej
dynamiczne były już jego wyobrażenia. Zwykle był tylko skrzydlatym
wężem, rzadziej przybierał bardziej ludzką formę, ale w pełni
człowiekiem nigdy nie był. Choć kiedyś pewien kapłan, bardzo pobożny i
zapalczywy wyznawca ogólnej religii iferyjskiej. Próbował ich przekonać,
że Marqdare to inne wcielenie Asaima, przy tym bardzo podkreślał jego
ludzkie cechy, co Idryjczycy uznali za zniewagę…
— Opowiada o tym
jeden z ich najpiękniejszych poematów — potaknęła Insteia. — To był
pierwszy obszerny tekst z ich kultury, który udało mi się w całości
przetłumaczyć.
— Znana jest też historia, gdy pewnego dnia do wioski
przybył pewien mężczyzna, który podawał się za kolejne wcielenie
Marqdare — Miał pewne przymioty, które zaskakująco odpowiadały podaniom.
Koniec końców okazało się, że był zbyt ambitnym magiem wyjątkowo
utalentowanym, jeśli chodzi o zmiennokształtność…
— I co się z nim stało?
— A co mieli zrobić? — wydawała się być zaskoczona moim pytaniem. — Zabili go.
— Och…
—
Nie powinno się przekładać dzisiejszej mentalności do starożytnych
kultur — przestrzegła lingwistka. — Język zmienia się nie bez powodu, to
wypadkowa zmian w postrzeganiu świata, nowych zwyczajów, pokoleń.
Verena
odchrząknęła. Dotąd przysłuchiwała się konwersacji, żywo zainteresowana
wymianą zdań, coś jednak najwyraźniej nie dawało jej spokoju:
—
Wracając do kwezala, skoro pojawia się w ich wierzeniach, był tu? To
rzadki gatunek — biolożka wróciła do konkretnego punktu rozmowy, który
historyczka chętnie podjęła.
Wosk w świecy powoli się wypalał, a
rozmową odpłynęła znów w stronę bardziej naukowych tematów, do rozmowy
dołączył się Pascal, aż w końcu pogodziłam się na dobre z tym, że dawno
temu zdążyłam zgubić wątek. Od czasu do czasu wychwytywałam tylko
pojedyncze, co bardziej zrozumiałe frazy, które tworzyły wprawdzie
fragmentaryczny i niezbyt zrozumiały, ale ciekawy obraz starożytnej
biologii i mapy występowania wymarłych lub rzadkich gatunków. Wszędzie
leżały porozrzucane kartki, na jednym z nieużywanych już skrawków
pozwoliłam sobie zapisać nazwę wspomnianego ptaka, w duchu obiecując
wspomnieć o nim Miśce przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Kolejny
dzień przyniósł kolejne prace — ledwo pierwsze promienie słońca zdążyły
nieśmiało wychylić się zza linii horyzontu, naukowcy poderwali się jak
(prawie) jeden mąż i zaczęli krzątać po obozowisku, przygotowując
śniadanie, sprzęty lub chęci.
Antares również zdążył wstać; nie miał już bandaży, poruszał się pewnie, spokojnym i miarowym, charakterystycznym dlań krokiem.
—
Dzień dobry — pomachałam w jego stronę, pochylona już nad swoją porcją.
Rycerz dołączył, otrzymał od Pascala swój talerz z owsianką.
Poranna
rozmowa pobiegła swoimi torami, póki co odległa od tematów dotyczących
zarówno węży, jak i badań, w którymś momencie spłynęła na upodobania
śniadaniowe.
— …więc potem przez prawie pół roku nie chciałam nawet tknąć owsianki.
— Babcia pewnie się martwiła? — Antares już prawie kończył drugą porcję.
Łyżka
skrobnęła o dno miski. Pokiwałam głową, na chwilę znów znalazłam się
myślami w Brittlebury. Zapewne gdyby miała okazję poznać takiego
głodomora jak Antares, polubiłaby go od razu.
— Tak, po historyjkach
Marcela zawsze coś takiego się działo — parsknęłam śmiechem. — Ale że
uwierzę, że to z mleka od krowy Baby Jagi, to się nie spodziewała.
— Dzieci mają bujną wyobraźnię.
— Czasem aż za bardzo. A ty? Miałeś jakąś owsiankową zmorę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz