poniedziałek, 21 lutego 2022

Od Lei cd. Antaresa

Martwica tkanki.
Sama ta nazwa wzbudzała we mnie niepokój — coś, co miało już na tym poziomie konotacje ze śmiercią, nie mogło być niczym przyjemnym. Oczami wyobraźni już widziałam skulonego gada zwieszającego się z zarośli, obnażone, zbyt późno zauważone kły, które bez pardonu wbijają się w obnażoną skórę. Nie dopytywałam Vereny o szczegóły, obiecałam sobie tylko, że zrobię, co w mojej mocy, by nie dopuścić do sytuacji, w której pojęcie stanie się czymś więcej niż tylko groźnym słowem.
Potarłam knykciami nasadę nosa, skóra zmarszczyła się pod wpływem nacisku, gdy wzięłam głęboki wdech; ten konkretny gatunek stanowił z całą pewnością duże zagrożenie dla całej naszej grupy, a zatem również dla ekipy badawczej, którą mieliśmy ochraniać. Węże były zwierzętami, które się ukrywały, a to w naturalny sposób powodowało, że czułam się w obowiązku wytropienia groźnych osobników i dopilnowania, by nikomu w drużynie nie stała się krzywda. Żałowałam tylko, że ten mokasyn błotny nie może być jakimś ssakiem, choćby o najmniejszych, najlżejszych kopytkach. Podobne tropy były dużo łatwiejsze do wyśledzenia.
— Skoro będą tu prowadzone badania — zaczęłam — raczej nie unikniemy tego, że będziemy naruszać terytorium zwierząt, w tym i drapieżnych. Większość pewnie ucieknie, gdy zobaczy ludzi, ale część może... cóż, zaatakować.
Verena skinęła głową, na kilka kolejnych sekund zanurzyła nos w atlasie, szukając kolejnych informacji w zapisanych ciurkiem linijkach:
— W przypadku mokasyna to całkiem prawdopodobne.
— A z nazwy brzmi tak niegroźnie — geolog, zainteresowany naszą dotychczasową wymianą zdań, podszedł do nas, zerknął na rycinę przedstawiającą rozciągniętego gada.
— Obawiam się, że tylko brzmi.
— Jest jakiś sposób, by je odławiać? — zapytał Antares.
— Nie wiem — przyznała. — Wydaje mi się, że najlepiej będzie mu po prostu nie przeszkadzać.
Na chwilę zapadła cisza.
— Nie da się w ten sposób prowadzić badań — zaprotestował geolog.
— Bez nogi też może być trudno.
Zerknęłam na rycerza, na jego bandaże, poczułam ukłucie niepokoju. Zdawałam sobie sprawę, że skoro naszym głównym zadaniem było zapewnienie bezpieczeństwa na wyprawie, to upewnienie się, że żaden z członków nie zostanie ukąszony przez jadowitego węża, było wysoko na naszej liście priorytetów — również dlatego, bo przez te dni zdążyłam zżyć się z grupą, polubić ich jako konkretne osoby. Bo byli po prostu żywymi istotami.
Węże trudno było tropić, atakowały często niespodziewanie, z ukrycia. Zastanawiałam się, na ile rycerz byłby w stanie poradzić sobie z jadem, gdyby doszło do najgorszego — a także, siłą rzeczy, że ze względu na swoje zdolności, będzie wysuwał się na pierwszy front.
— O ironio, w kulturze ludu Idra węże były bardzo ważne — wtrąciła historyczka, poprawiła opadające na nos okulary. — Były ich świętymi zwierzętami.
Biolożka westchnęła ciężko, zamknęła atlas i zapatrzyła się na wątły płomień świecy, zamknięty w ściankach ciężkiej lampy.
— Świętymi zwierzętami? — podchwyciłam.
— Przez jedno z ich głównych bóstw, Marqdare — zbitka głosek bez trudu wydobyła się spomiędzy wąskich warg, miękki akcent na przedostatniej sylabie. — Pierzasty Wąż. Był uznawany za protoplastę całego rodu. Przez ciało węża symbolizował ziemię, przez skrzydła zaś niebo.
— Mokasyn błotny, na szczęście, nie lata — biolożka odchyliła się ciężko na zydlu. — Ale już chyba wiem, co mi się dzisiaj będzie śnić w koszmarach.
— Według niektórych podań Marqdare miał pewien szczególny dar dla swoich ulubionych wyznawców — dodała Abelarda. — Obdarzał ich piórami kwezala…
— Piękne stworzenia — wtrąciła Verena.
— …dzięki czemu sami również mogli wznosić się w przestworza, a po śmierci - przemienić się w ptaki.
— Rzeczywiście musiał być lubiany.
— Trudno mi powiedzieć, na jaką skalę był to rozpowszechniony kult — przyznała, szczerze i rzeczowo. — Pojawia się często w źródłach, ale dopiero po zbadaniu całego kompleksu będzie można wysnuć bardziej zasadne wnioski.
— Wcześniej opowiadałaś, że bóstwa się zmieniają. Czy Mar... Pierzastego Węża, również to dotyczy?
Historyczka zamyśliła się na chwilę.
— Powiedziałabym, że nie aż tyle, co w przypadku Kunwaktoki — zaczęła. — Dziedziny, którym patronował, były dość uniwersalne, ważne dla ludu na każdym etapie jego rozwoju, jak choćby woda czy płodność. Bardziej dynamiczne były już jego wyobrażenia. Zwykle był tylko skrzydlatym wężem, rzadziej przybierał bardziej ludzką formę, ale w pełni człowiekiem nigdy nie był. Choć kiedyś pewien kapłan, bardzo pobożny i zapalczywy wyznawca ogólnej religii iferyjskiej. Próbował ich przekonać, że Marqdare to inne wcielenie Asaima, przy tym bardzo podkreślał jego ludzkie cechy, co Idryjczycy uznali za zniewagę…
— Opowiada o tym jeden z ich najpiękniejszych poematów — potaknęła Insteia. — To był pierwszy obszerny tekst z ich kultury, który udało mi się w całości przetłumaczyć.  
— Znana jest też historia, gdy pewnego dnia do wioski przybył pewien mężczyzna, który podawał się za kolejne wcielenie Marqdare — Miał pewne przymioty, które zaskakująco odpowiadały podaniom. Koniec końców okazało się, że był zbyt ambitnym magiem wyjątkowo utalentowanym, jeśli chodzi o zmiennokształtność… 
— I co się z nim stało?
— A co mieli zrobić? — wydawała się być zaskoczona moim pytaniem. — Zabili go.
— Och…
 — Nie powinno się przekładać dzisiejszej mentalności do starożytnych kultur — przestrzegła lingwistka. — Język zmienia się nie bez powodu, to wypadkowa zmian w postrzeganiu świata, nowych zwyczajów, pokoleń.
Verena odchrząknęła. Dotąd przysłuchiwała się konwersacji, żywo zainteresowana wymianą zdań, coś jednak najwyraźniej nie dawało jej spokoju:
— Wracając do kwezala, skoro pojawia się w ich wierzeniach, był tu? To rzadki gatunek — biolożka wróciła do konkretnego punktu rozmowy, który historyczka chętnie podjęła.
Wosk w świecy powoli się wypalał, a rozmową odpłynęła znów w stronę bardziej naukowych tematów, do rozmowy dołączył się Pascal, aż w końcu pogodziłam się na dobre z tym, że dawno temu zdążyłam zgubić wątek. Od czasu do czasu wychwytywałam tylko pojedyncze, co bardziej zrozumiałe frazy, które tworzyły wprawdzie fragmentaryczny i niezbyt zrozumiały, ale ciekawy obraz starożytnej biologii i mapy występowania wymarłych lub rzadkich gatunków. Wszędzie leżały porozrzucane kartki, na jednym z nieużywanych już skrawków pozwoliłam sobie zapisać nazwę wspomnianego ptaka, w duchu obiecując wspomnieć o nim Miśce przy pierwszej nadarzającej się okazji. 
 
Kolejny dzień przyniósł kolejne prace — ledwo pierwsze promienie słońca zdążyły nieśmiało wychylić się zza linii horyzontu, naukowcy poderwali się jak (prawie) jeden mąż i zaczęli krzątać po obozowisku, przygotowując śniadanie, sprzęty lub chęci.
Antares również zdążył wstać; nie miał już bandaży, poruszał się pewnie, spokojnym i miarowym, charakterystycznym dlań krokiem.
— Dzień dobry — pomachałam w jego stronę, pochylona już nad swoją porcją. Rycerz dołączył, otrzymał od Pascala swój talerz z owsianką.
Poranna rozmowa pobiegła swoimi torami, póki co odległa od tematów dotyczących zarówno węży, jak i badań, w którymś momencie spłynęła na upodobania śniadaniowe.
— …więc potem przez prawie pół roku nie chciałam nawet tknąć owsianki.
— Babcia pewnie się martwiła? — Antares już prawie kończył drugą porcję.
Łyżka skrobnęła o dno miski. Pokiwałam głową, na chwilę znów znalazłam się myślami w Brittlebury. Zapewne gdyby miała okazję poznać takiego głodomora jak Antares, polubiłaby go od razu.
— Tak, po historyjkach Marcela zawsze coś takiego się działo — parsknęłam śmiechem. — Ale że uwierzę, że to z mleka od krowy Baby Jagi, to się nie spodziewała.
— Dzieci mają bujną wyobraźnię.
— Czasem aż za bardzo. A ty? Miałeś jakąś owsiankową zmorę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz