niedziela, 13 lutego 2022

Od Hugona do Isidoro — Misja

— Ale serio, grzyby? — Michelle uniosła z powątpieniem brew.
— Ale serio, krowy? — powtórzył.
Gdy nieopatrznie przyznał się weterynarz, że jest absolwentem defrosiańskiego Wydziału Biologicznego, nie przypuszczał nawet, jakie konsekwencje to za sobą pociągnie. Począwszy od istnej litanii pytań, przez stos ciekawostek weterynaryjnych, aż w końcu po wyrażone wprost zdziwienie, według Hugona graniczące z dezaprobatą, że zamiast zoologii wybrał mykologię.
— A widziałeś te ich oczyska? — odparowała od razu, nawet się nie zająknęła. — Słowo daję, przemądre są te bestie, po spojrzeniu to przecież wszystko można poznać. Borowik tak nie potrafi.
— Czy ty obrażasz mojego konia?
— Mówię o grzybie, nie odwracaj kota ogonem. Konia też nie.
W odpowiedzi uniósł brew, w niemym geście kapitulacji uniósł ręce. Znajdowali się akurat w stajni, mężczyźnie bowiem zdawało się, że ostatnimi czasy jego wierzchowiec zmarkotniał, niechętnie wybierał się na przejażdżki, które jeszcze niedawno sprawiały mu wiele uciechy. Michelle pozachwycała się ogierem, pocmokała, z kieszeni (pojęcia nie miał, gdzie ona to wszystko mieści) wyciągnęła a to jabłko, a to maść. Po kilku dniach rumak brykał już radośnie nawet i po najbardziej błotnistych terenach, czego skutkiem z kolei była wzmożona częstotliwość szczotkowania. Zadowolony z jego poprawy samopoczucia i stanu zdrowia właściciel nie odmawiał mu uwagi, ale biorąc pod uwagę, jakim pieszczochem był Borowik, jadownik miał swoje powody, by przypuszczać, że oto jego koń mógł go zrobić w konia.
— Już starożytne plemiona określili swoją boginię jako wolooką. Biorąc pod uwagę, że to była nieco przewrażliwiona damulka, coś w tym może być... — jadownik nie miał zamiaru się kłócić. Może to była kwestia zbyt sprężystego kroku, może za dużo tych loków na śniadej łepetynie, a może donośny głos, który modulowała trochę jak jego profesor od gramatyki opisowej.
— O widzisz! — zatriumfowała.
— …ale żebyś tak widziała te strzępki — pokręcił głową. Może i zdawało się, że ustąpi, ale przecież lubił mieć ostatnie słowo. Zbyt często dyskutował choćby z Małgorzatą, by nie tęsknić za możliwością posiadania takowego. — Swoją drogą, chciałem zapytać na wszelki wypadek. Borowik wygląda na zdrowego, ale niedługo mam wyruszyć do Klamstead...
— Gdzie?
— Klamstead, jakoś tak. Okolice Brekki — wzruszył ramionami. — W każdym razie, to kilka dni drogi stąd, i chciałem się upewnić, że mogę wybrać się z nim w taką podróż.
— Nawet powinieneś.

Nie wiedział za bardzo, co myśleć o astrologu. Isidoro na pierwszy rzut oka był utalentowaną, choć wycofaną osobą, jedną z tych, które zdają się być — nawet jeśli siedzą akurat tuż obok — gdzieś dużo, dużo dalej, w sobie tylko znanej przestrzeni. Za drugim dostrzegł już nieco więcej: współziomka z Toirie i osobę, dla której misje najwyraźniej nie były już pierwszyzną.
Dlatego, musiał to przyznać przed sobą, gdy kończył pakowanie, właściwie nie mógł doczekać się czekającego ich zadania, nawet jeśli jeszcze nie wiedział, czego tak właściwie powinien się spodziewać. Nie miał dotąd zbyt wiele do czynienia z zakonami, trudno było mu też przeniknąć myśli młodej damy, Marii Gevers, która niemal z dnia na dzień urwała kontakt ze zmartwionym ojcem.
— Możemy ruszać? — wyprowadził wreszcie Borowika ze stajni, koń zadrobił jeszcze kopytami w ziemi, niemniej posłusznie dał się wyprowadzić i ustawić na placu.
— Tak — Isidoro trzymał wodze siwego konia, skinął powoli głową.
Zatem ruszyli. Jechali powoli, w końcu jednak zostawili Tirie za plecami, skryte w gęstej, porannej mgle, której wiatr i słońce nie zdążyły jeszcze rozproszyć.
— Miałeś już kiedyś do czynienia z podobnymi organizacjami? — zagadnął. — Wiesz, zakonem albo czymś takim?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz