środa, 16 lutego 2022

Od Tezeusza CD. Małgorzaty

Małgorzata pojawiła się na balu, rzecz jasna, stosownie spóźniona. Nic nowego, co mogłoby wicehrabiego De Sauvignon zaniepokoić, zdziwić tym bardziej; wręcz przeciwnie, podejrzeń nabrać mógłby dopiero wtedy, gdyby przybyła na czas, idealnie punktualna, perfekcyjnie zorganizowana. Lub sama, bez towarzystwa swoich trzech, ogromnych kudłaczy w komplecie.
Były takie czasy, chociaż one już dawno minęły, że ujrzawszy jej spóźnioną sylwetkę w progu drzwi, Tezeusz nie byłby zadowolony. Nie powitałby jej, swojej prawej ręki, nawet najkrótszym, formalnym skinieniem, a jedynie skarcił chłodnym spojrzeniem, potraktował ciszą tak obojętną, jakoby sama adresatka całkowicie obojętną mu była.
Choć wiedział, wiedział dobrze, że Małgorzata De Verley obojętną nie była mu nigdy.
W tych czasach, które już minęły, powtarzał ten rytuał beznamiętnego milczenia często, zbyt często, raz po razie, za każdym spóźnieniem, wierząc po cichu i uparcie, że kiedyś uda mu się ją zmienić, bo tak oto właśnie brzmiałby niewypowiedziany na głos przekaz, który owa cisza sobą by zwiastowała: "zawiodłaś mnie, Małgorzato, a mnie, Tezeusza De Sauvignon, się nie zawodzi".
Ale wiedział, wiedział dobrze, że to ciążące w piersi uczucie nie było zawodem. Tylko irytacją.
Dzisiaj, dostrzegłszy Małgosię kątem oka stojącą u boku Dymitra, pomyślał sobie, że dobrze ją widzieć, po prostu. I że jest piękna. Że ciemnoczerwona suknia z aksamitu podkreśla jej figurę, dodając wdzięku i elegancji, których nigdy jej zresztą nie brakowało, że misterne upięcie gęstej burzy złotych włosów pasuje do kształtu twarzy, uwydatnia smukłą szyję i ramiona, że wstążka dobrana jest bezbłędnie. Nie zdenerwował się i nie poczuł irytacji, te były mu obce.
Bo wiedział, wiedział już dobrze, nauczył się, a może ona go nauczyła, że nigdy nie zdoła jej zmienić. I że nie warto tego robić, bo ona jest jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna.
— Masz mi coś do przekazania?
Uśmiech. Tajemniczy, oszczędny, ale zadziorny.
— Nie. — odparł spokojnie, wyprostował się, ułożył palce dłoni na klawiszach w pozycji przygotowawczej. — Po prostu chciałem zająć twój czas, nim wszyscy skupimy się na realizacji planu. Ty – linia melodyczna, ja akompaniament. Kiedy tylko będziesz gotowa.
Uśmiech porozumiewawczy, kokieteryjny. Ładny. Zadziorny niezgorsza, choć mniej oszczędny, eksponujący białe ząbki ukryte pod ozdobą bordowej pomadki. Te usta słodkie, które z utęsknieniem całuje co spotkanie – a bywają takie czasy, ale one przychodzą i odchodzą na zmianę, w nieznanej nikomu kolejności, że codziennie, co wieczór, co noc.
Małgorzata również wyprostowała się, przybierając pozycję podobną wicehrabiemu, uważnie przewertowała spojrzeniem szereg wypisanych na pięciolinii nut.
W tle wybrzmiał charakterystyczny szczęk kieliszków, ktoś radośnie powinszował komuś “na zdrowie!”, inny ktoś przyklasnął kilkakrotnie, panowie dziękowali paniom za taniec i na odwrót, dookoła szepty cichsze i głośniejsze, gdzieś na końcu sali kobieta wybuchnęła wyjątkowo nieszczerym śmiechem. Żona starego Pellona, pomyślał Tezeusz, na samą myśl mając przemożną ochotę skrzywić się sugestywnie. Nieszczęsny skrzek tej starej raszpli zawsze przyprawiał go o ból głowy, nie dało się pomylić z żadnym innym dźwiękiem na świecie.
Ochotę rzecz jasna opanował, minę zachowując niewzruszoną, wzrok zawieszony na czarnym, błyszczącym lakierze pianina. Przykładnemu gospodarzowi krzywić się nie przystało. Tylko uśmiechać. Miło, elegancko i grzecznie. Najważniejsze, i to właśnie interesowało go w tych taktycznych podsłuchach najbardziej, że zebrane towarzystwo zdawało bawić się wyśmienicie.
Minęła krótka chwila, a wraz z jej upływem Małgorzata zaczęła. Stanowczo, zdecydowanie, acz miękko i z wyczuciem, jakiego wygrywana melodia wymagała. W ślad za nią, w odpowiednim momencie, płynnie dołączył Tezeusz. Trzy dłonie na fortepianie, trzy miękko wygrywające spójną, harmonijną melodię walca.
Raz, dwa, trzy. Dwa, dwa, trzy. Trzy, dwa, trzy.
Walc Drugi, zwany Tiedalskim, w debiutanckim wykonaniu duetu tych dwoje, oficjalnych prawników i przyjaciół, nieoficjalnych kochanków, ćwiczony wiele razy w zaciszu rezydencji, która dziś parska pełnią życia, śmiechem, tańcem, winem i szeptem, i plotkami ze wszystkich stron świata. Zagrany pierwszy raz, oficjalnie, publicznie, w blasku spojrzeń rzucanych ukradkiem lub obscenicznie, w szumie puszystych sukni szeleszczących w piruecie, rytmicznym stukocie obcasów o parkiet, brzęku kieliszków wypełnionych winem. Kątem oka Tezeusz dostrzegł, że stanowcza większość sali ponownie ruszyła w tan.
Raz, dwa, trzy. Dwa, dwa, trzy. Pół kroku do tyłu, w bok i dostaw.
Po skończonym utworze Tezeusz odsunął dłonie od klawiszy, spojrzał na Małgorzatę. Szarość spojrzenia ni chłodna, ni ciepła, ciężka do rozczytania, niewiele zdradzająca. Szarość spojrzenia Tezeuszowa.
W tej chwili jest szczęśliwy. I zadowolony.
— Wspaniała robota, magister De Verley. To był wyborny duet. — przyznał szczerze, ze sprawnie zamaskowaną satysfakcją. — Uważam, że po tak udanym występie nam również na parkiet należy się wybrać.
Obserwowany uważnym spojrzeniem jadeitu podniósł się do stójki, obszedł stołek, po czym pochylił się dystyngowanie w kierunku Małgorzaty. Lewą dłoń ułożył za plecami, w okolicach miednicy, prawą zaś zapraszająco wyciągnął przed siebie.
— Czy zechce zatem uraczyć mnie pani obiecanym tańcem, magister De Verley?
Najpierw obowiązki, później przyjemności. Tak zwykli mawiać. Tezeusz, na co dzień – na co zwykły, szary dzień – będący tejże reguły żelaznym strażnikiem, tego wieczoru – jego wieczoru – pozwolił sobie na odrobinę kontrolowanej samowolki. Kolejność więc do woli przekręcił, na przedsmak przyjemności pozwalając sobie zawczasu. Zanim alkohol rozwiąże pożądane języki, tak czy siak trzeba będzie odpowiednią ilość wypitych beczułek wina odczekać. Dlaczego miałby tego nie wykorzystać?
Raz, dwa, trzy. Pół kroku do tyłu, w bok, i dostaw. Lewa w tył, prawa w bok, i dostaw.
A później tylko zemsta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz