niedziela, 20 marca 2022

Od Antaresa cd. Lei

Mag sarkał na to, że Lea udała się do miasta z częścią grupy. Te parę godzin, kiedy nie miał jej w zasięgu swoich zmysłów i nie był w stanie kopnąć Antaresa, gdyby cokolwiek groziło dziewczynie sprawiło, że ten drugi zrobił się trudny do zniesienia.
„Lea nie jest bezbronna, poradzi sobie." Usiłował uspokoić go rycerz, chociaż i on nie był szczęśliwy z powodu przymusowej rozłąki.
„Wiem! Nie musisz mi przypominać! Ale co jeśli jednak coś jej się stanie?"
Antares westchnął, podszedł do Pascala, spytał, czy w czymś pomóc. Geolog pokręcił głową, podziękował, nie przerywając nawet pracy. Marco kręcił się w okolicy.
„Powinna już wrócić."
Niepokój maga zaczął udzielać się rycerzowi. Mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi. Równie często spoglądał w stronę ścieżki prowadzącej do Crullfeld, co ogarniał wzrokiem okolicę.
W końcu - wróciła.
I choć mina profesora nie pozostawiała złudzeń co do wyników rozmów, Antares poczuł, jak z jego barków znika jakieś nieprzyjemne napięcie. Wolał, kiedy Lea była blisko.
Naukowcy roztrząsali dalsze plany i możliwe sposoby działania, zaś rycerz przysłuchiwał się im w milczeniu. Cokolwiek zostanie postanowione - zamierzał stanąć na wysokości zadania, choć martwiło go, że nie udało się wymusić na władzy jakiejkolwiek pomocy w tej materii. Antares zdecydowanie wolał działanie zgodnie z zasadami i w świetle prawa, zaś w chwili obecnej sytuacja była nieprzyjemnie niejednoznaczna.
„Moje zdanie znasz. Wpierdol tym cymbałom i po kłopocie."
Miny pozostałych były nietęgie. Antares miał wrażenie, że jeśli profesor Fioravanti będzie przeczesywał włosy z taką intensywnością, jeszcze przed końcem wyprawy do reszty wyłysieje. Marco w napięciu przenosił wzrok między starszymi naukowcami, jego usta to drżały lekko, to się zaciskały, jednak doktorant niewiele mówił. Verena to przysiadała na jakimś stołku, to wstawała, przechodziła parę kroków, wsuwała dłonie w kieszenie tylko po to, by zaraz je z nich wyciągnąć i wziąć coś do ręki, przełożyć przedmiot kilka razy, odstawić w przypadkowe miejsce. Pascal przygotowywał właśnie najstaranniej przemieszaną potrawkę, Insteia wodziła wzrokiem za miarowo, hipnotycznie poruszającą się chochlą. Abelarda stała z boku - skrzyżowane ramiona, zaciśnięte usta i lekko pochylona głowa upodabniały ją do zimnej i twardej, kamiennej rzeźby.
Antares zwrócił głowę ku ścieżce, wytężył wzrok, magia rozbłysła złotem w jego oczach. Dłoń powędrowała w kierunku rękojeści miecza.
— Ktoś tu idzie — powiedział, przerywając wszystkie rozmowy.
Profesor wstał, zmarszczył brwi.
— Gdzie?
— Od strony ścieżki.
Lea podeszła parę kroków, jej spojrzenie również złowiło tę ledwo widoczną sylwetkę, brnącą uparcie przez leśną gęstwinę.
— Nie próbuje się ukryć — powiedziała, zaś rycerz zdjął dłoń z rękojeści miecza.
„To jakiś zwykły tuman" skonstatował mag. „Żadnej aury, ciołek jest jeszcze mniej morderczy, niż twoje skarpetki po treningu."
Tymczasem zaś postać wychynęła z lasu, mężczyzna zaczął zbliżać się do obozowiska, podniósłszy ręce w pokojowym geście.
— Chciałem porozmawiać! — zawołał, zatrzymując się dobry kawałek od linii namiotów.
Mężczyzna wyglądał ze wszech miar zwyczajnie - gdyby Antares spotkał go gdzieś na szlaku, pewnie nie zwróciłby na niego uwagi, jego twarz nie zapadłaby mu w pamięć. Włosy o ni to jasnym, ni to ciemnym kolorze, przystrzyżone na długość palca. Strój prosty, wygodny, dobry do podróży. U boku nieznajomego tkwiła krótka pochwa kryjąca nóż - zwyczajny, przydatny do wszystkiego; czy trzeba było pokroić pieczone mięso, okorować gałąź, rozciąć linę, czy obronić się przed atakiem. Na plecach - wypakowany plecak. Kimkolwiek był nieznajomy, był przygotowany.
— W takim razie - zapraszam — odpowiedział mu profesor.
Mężczyzna zbliżył się, wciąż trzymał uniesione dłonie.
— Nazywam się Nathaniel McCallum — przedstawił się, popatrując po zebranych. Jego uwaga skupiała się głównie na profesorze Fioravantim, jednak z jakiegoś powodu mężczyzna zerkał to na Antaresa, to na Marco. W końcu odezwał się do tego ostatniego. — To pan jest tym rycerzem, co się pojedynkował?
Doktorant pokręcił głową, wskazał Antaresa.
„Czego chce ten palant?"
Rycerz uniósł brew pytająco, Nathaniel kontynuował.
— Chodzi mi o tych przemytników — powiedział w końcu. — Bo z nimi to jest tak…
Fioravanti uniósł dłoń, przerwał mu.
— Może najpierw my się przedstawimy, w międzyczasie pan opuści ręce, zdejmie plecak i usiądzie — zaproponował, wskazując stołek, z którego przed chwilą wstała Verena. — Porozmawiajmy jak cywilizowani ludzie, nikt nie musi nikomu udowadniać swoich zamiarów. Chce pan może potrawki?
Mężczyzna zerknął w stronę kociołka, pokiwał głową.
— Nathaniel wystarczy — powiedział, opuszczając dłonie.
Plecak wylądował na ziemi, nowy przybysz usiadł, dostał w dłonie miskę z jedzeniem i łyżkę. Pozostali zajęli swoje miejsca, w międzyczasie profesor przedstawił resztę ekipy.
— Wracając do przemytników — podjął profesor, gdy z miski Nathaniela ubyło wystarczająco dużo potrawki, by dało się zacząć nieco cięższy temat. Mężczyzna westchnął.
— Słyszałem, że próbowaliście dyskusji z burmistrzem w ich sprawie. I że wyszło z tej dyskusji to, co wyszło. — Skrzywił się. — To nie jest tak, że wszyscy w Crullfield myślą tak samo, jak burmistrz. To znaczy - większości nie podoba się grzebanie w ruinach…
Nathaniel urwał, jakby dopiero uświadomił sobie, że rozmawia właśnie z całą ekipą ludzi grzebiących w ruinach.
— Jest różnica między grzebaniem w ruinach, a pracą naukową — wtrąciła Verena.
Mężczyzna poprawił się na stołku.
— Nie każdy to dostrzega — wybrnął w końcu, gdy profesor zerknął na Verenę, a potem skinął głową, by Nathaniel kontynuował. — Chodzi o to, że burmistrz po prostu niektórym daje się przekonać, a innym nie.
— Tak, złote argumenty trudno odeprzeć — mruknęła Insteia.
— Sambridge taki jest — westchnął Nathaniel. — A z tymi przemytnikami… To nie są dobrzy ludzie. Są niebezpieczni. To ten typ, którego nie chce się spotkać w ciemnym zaułku.
Pascal wymienił spojrzenia z Vereną.
— To tyle by było, w kwestii bandy młodzików próbującej łatwo i szybko się dorobić — westchnął mężczyzna.
Nathaniel pokręcił ze smutkiem głową.
— Nie, to na pewno nie jest banda młodzików. To zawodowcy - wiedzą, co robią, i nie przebierają w środkach.
„Mówiłem ci - prewencyjny wpierdol."
Mężczyzna przeniósł wzrok na Antaresa.
— Udało mi się zlokalizować ich obóz - mógłbym do nich zaprowadzić. Wiem, że udało ci się pokonać starego Caleba. To twardy zawodnik, więc…
Fioravanti zmarszczył brwi.
— Nie do końca podoba mi się kierunek, w którym zmierza ta rozmowa.
Nathaniel przekrzywił głowę, powiódł wzrokiem po twarzach pozostałych. Na większości malowało się lekkie napięcie, Insteia również zmarszczyła brwi, tak jak profesor.
— Pomyślałem, że gdyby Antares do nich poszedł i…
— Jak już mówiłem, nie podoba mi się kierunek, w którym zmierza ta rozmowa. — Tym razem głos profesora był bardziej stanowczy. — Nie chciałbym też rozmawiać o tym w taki sposób, jakby Antaresa tu nie było. — Przeniósł wzrok na rycerza.
Antares skinął mu głową w podzięce, odezwał się.
— Ja również nie chciałbym rozwiązań siłowych, choć jeśli staną się nieuniknione, nie cofnę się.
„Naprawę - powinieneś po prostu pójść i…"
— Niemniej jednak - mówiłeś, że udało ci się zlokalizować obozowisko przemytników. Wskazanie, gdzie są, bardzo by nam pomogło. Podobnie jak informacje o tym, ile osób składa się na tamtą ekipę.
Nathaniel spuścił wzrok, zacisnął usta.
— Nie jest ich wielu. Tak naprawdę to tylko trzy osoby - przewodzi im jakaś kobieta, ma też dwóch ni to ochroniarzy, ni to doradców. Cała reszta ekipy - to wynajęci ludzie z miasta.
— Zgodzili się pracować w ruinach? — spytała z niedowierzaniem Verena.
— Jak ktoś jest zdesperowany, to nawet tutaj będzie pracował — Nathaniel wzruszył ramionami. — Ale większość odmawiała, mieli problem z tym, żeby znaleźć ludzi do pracy.
Naukowcy zamilkli na chwilę, wymienili spojrzenia.
— Właściwie - skąd wśród ludzi z Crullfield taka awersja do tych ruin?
Nathaniel spojrzał ze zdziwieniem na Pascala.
— Ruiny są przeklęte, wszyscy o tym wiedzą — powiedział takim tonem, jakby Pascal zapytał, czy chleb po wyjęciu z pieca jest ciepły. — I lepiej, żeby nikt się nimi nie zajmował. Ale jeśli już musi, to żeby przynajmniej wiedział, co robi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz