poniedziałek, 21 marca 2022

Od Antaresa - The motto of chivalry is also the motto of wisdom; to serve all, but love only one

Antares nieczęsto dostawał listy. Częściej je pisał, a i tak nie było tego wiele, bo rycerz utrzymywał korespondencję wyłącznie z markizem Rochefortem, swym patronem. Antares nie był wirtuozem słowa, nie potrafił ładnie się wysławiać, ani w rozmowie, ani na papierze. Jego wiadomości składały się w głównej mierze z suchych raportów z okazjonalnym pytaniem o zdrowie, zgodnie z tym, co dyktował dobry obyczaj.
Dlatego też rycerz zdziwił się, gdy Mattia znalazł go gdzieś na korytarzu - w dłoni astrologa tkwiła koperta z charakterystyczną pieczęcią, którą bystry wzrok mężczyzny rozpoznałby z każdej odległości.
— Wmieszała się między moje listy — wyjaśnił, wręczając ją Antaresowi. Gruby, drogi papier koperty, zaciążył w jego dłoni.
Antares podziękował, wrócił do swojego pokoju, a brwi miał ściągnięte. Dopiero co otrzymał list od markiza - ledwie dwa miesiące temu - toteż nie spodziewał się kolejnych. A skoro się ich nie spodziewał, czuł gdzieś w głębi serca narastający niepokój. Czy markiz był niezadowolony? Czy coś mu się stało? A może czegoś potrzebował? Albo - postanowił zakończyć współpracę rycerza z Gildią. Bo to też była opcja.
„Normalnie to bym się cieszył, że w końcu możemy iść w diabły, bo ta cała Gildia, to jakiś cyrk na kółkach" burknął mag. „Ale tym razem, w drodze wyjątku, moglibyśmy jednak trochę zostać."
Antares westchnął i usiadł na łóżku. Złamał pieczęć, wydobył list z koperty i zaczął czytać.

Drogi sir Antaresie,
wierzę, że mój list zastaje Cię w dobrym zdrowiu, a pobyt w Gildii Kissan Viikset jest dla Ciebie nie tylko pożyteczny, ale i miły.
Regularnie docierają do mnie raporty na temat Twoich działań i dokonań - moje serce napełnia radość i duma, gdy widzę, że tak dobrze udaje Ci się iść w ślady Twego mentora, a mego nieodżałowanego przyjaciela, sir Roderyka. Odkąd wyruszyłeś, by nieść innym pomoc u boku Mistrza Teroise, minęło ponad półtora roku - czas płynie prędko i nieubłaganie, aż mnie samego to zaskakuje. Wydawać by się mogło, że od Twego wyjazdu z Château de Courteaux minęło ledwie parę tygodni, gdy tymczasem pory roku zdążyły przybyć i przeminąć. Sądzę, że czas najwyższy, byśmy się spotkali i pomówili twarzą w twarz. Listy, które regularnie do mnie piszesz, co prawda pozwalają mi bardzo dobrze zorientować się w Twych poczynaniach, jednakże papier i tusz nie są w stanie zastąpić zwykłej rozmowy.
Nie chcę odrywać Cię nadmiernie od Twych obowiązków i zmuszać do podróży do Château de Courteaux, toteż pomyślałem o miejscu w pół drogi, którego odwiedzenie leżałoby w interesie nas obu.
Wkrótce, w Vallmorze, odbędzie się turniej, w którym może wziąć udział każdy wojownik posiadający dar magii. Turniej już cieszy się popularnością, wielu możnych zapowiada swe przybycie, ja zaś również mam w planach odwiedzenie w tym czasie Vallmory. Tego typu turnieje nie są dla Ciebie niczym nowym, sądzę więc, że udział w nim będzie dla Ciebie doskonałą okazją, by zaprezentować swe umiejętności, przynieść sławę swemu imieniu, a także - nazwisku Rochefort.
Jeżeli nie kolidowałoby to z innymi, pilniejszymi zadaniami, bardzo uradowałoby mnie, gdybym mógł zobaczyć Twe dokonania na turnieju. Nie wątpię w to, że przyniosą Ci one jedną z przewidzianych tam nagród. Liczę na to, że gdy kurz po wszystkich potyczkach opadnie, los podaruje nam nieco ciszy i spokoju, byśmy mogli pomówić tak, jak za dawnych czasów.

Z pozdrowieniami,
Florentin Rochefort

Antares odłożył list na to niewielkie biurko w swoim pokoju i westchnął. Markiz Rochefort subtelnie, acz dobitnie dał mu do zrozumienia, że oczekuje sukcesów na turnieju, zaś Antares - będąc w głębi ducha człowiekiem lubiącym wyzwania - nie potrzebował dodatkowych argumentów, by się na owym turnieju pojawić. Na ustach rycerza pojawił się ledwie zauważalny uśmiech, gdy zaczął się już zastanawiać, jakie konkurencje będą na turnieju i kogo ze znanych sobie wojowników tam spotka. Może nie był bardzo towarzyskim człowiekiem, nie potrafił utrzymać licznych kontaktów i nie zawierał łatwo nowych znajomości. Ale dobrze pamiętał tych, z którymi krzyżował miecz, a także tych, którzy wywarli na nim wrażenie swoimi umiejętnościami.
„A widziałeś datę tego turnieju?" Mag przywołał go do rzeczywistości.
Rycerz przebiegł wzrokiem drugą kartkę, gdzie markiz dołączył szczegóły dotyczące wydarzenia.
„Och."
„No właśnie, kmiocie. Och." mruknął mag. „Ty się lepiej zastanów, jak Leę zaprosić. I jak potem ten turniej roznieść, bo to nie ma co się pierdolić."
„Do Vallmory jest jednak kawałek drogi - nie wiem, czy Lea będzie w ogóle mieć czas i ochotę tyle jechać."
„Popatrzeć, jak pajacujesz, to na pewno będzie miała czas i ochotę."
„Nie mogę odrywać jej od obowiązków…"
„Oj, przestańże miauczeć! Jak nie spytasz, to na pewno nie pojedzie. A tak to w najgorszym wypadku ci odmówi." Ten drugi westchnął ciężko. „No to będzie chuj, dupa i kamieni kupa, jak się tak stanie - także wiesz, musisz tak opowiedzieć o tym turnieju, żeby chciała jechać."
„Będzie się czuła zmuszona…"
„Zaraz ci wpierdolę, poważnie…"
Obyło się bez wpierdolu. Mimo ostrożnych słów Antares czuł, jak jego serce przyspiesza, a w piersi rozlewa się ciepło, na samą myśl o tym, że Lea mogłaby siedzieć gdzieś na widowni, kiedy on potykałby się z innymi uczestnikami turnieju. Perspektywa tego sprawiała, że zamknięta w sercu magia sama zaczynała krążyć w żyłach rycerza, a oczy lśniły złotym światłem.
„Zastanawiam się, jakich słów użyć…"
„Chłopie, my to zaraz razem przed lustrem przećwiczymy, spokojna twoja przylizana. Ze mną nie zginiesz."


Staranne przygotowania przed lustrem okazały się niepotrzebne.
— Chętnie! — powiedziała Lea z uśmiechem na pierwszą wzmiankę turnieju i Vallmory. Zerknęła porozumiewawczo na siedzącą u jej boku tancerkę, druga kobieta skinęła jej głową. — I tak wybieramy się w tamte okolice z Hotaru, więc wyjedziemy po prostu te dwa dni wcześniej i zdążymy też na turniej.
Rycerz uśmiechnął się pod nosem, wrócił wzrokiem do swojego talerza.
— To… dobrze się składa — powiedział, grzebiąc łyżką w gęstym gulaszu.
— Co się składa? — Sophie dosiadła się z drugiej strony, postawiła miskę na blacie, zerknęła na zebrane przy stole trio.
— Widzisz, w Vallmorze będzie pod koniec marca turniej…
— Wiem, wybieram się — odparła alchemiczka, wybierając z zupy kawałek kalafiora. — Władze miasta zgłosiły się do mnie z prośbą o przygotowanie hm… wybuchowej niespodzianki na wieczór. — Łobuzerski uśmiech zakwitł na twarzy Sophie.
— Wybuchowej niespodzianki? — Głos Hotaru zdradzał zaniepokojenie.
— Tajemnica. Ale nie martwcie się, będzie wesoło.
Lea już od pewnego czasu zerkała w stronę wejścia do stołówki, a gdy w końcu dostrzegła tę charakterystyczną burzę ciemnych włosów, uniosła się nieco z siedzenia, pomachała siostrze. Michelle skinęła jej głową z uśmiechem, odebrała jedzenie od Iriny i dołączyła do wszystkich przy stole.
— Już myślałam, że nie zdążysz na obiad — zagadnęła Lea.
— Na obiad pani Iriny? W życiu. Spóźniłam się trochę, bo list przyszedł. — To mówiąc wyciągnęła z kieszeni lekko wymiętą kartkę. — Niedługo znów wyjeżdżam.
Lea uniosła brwi.
— Dokąd?
— Widzicie - pod koniec marca, w Vallmorze…
— …odbywa się turniej — dokończyła za nią Sophie. — Niech zgadnę, potrzebują weterynarza?
— Medyka też.
Wszystkie głowy odwróciły się w stronę siadającej przy stoliku Ayrenn.
— Moment, to wszyscy jedziemy do Vallmory?
— Na to wygląda — podsumowała Hotaru.
„No i tyle było z sam na sam z Leą."


„Ale pociesz się, chłopie" powiedział mag, gdy zdążali już w kierunku miasta. „Podróżujesz w otoczeniu pięciu niewiast i tylko jedna jest po trzydziestce."
Antares nie skomentował słów maga, jednak uśmiechnął się pod nosem - z nieco innej przyczyny, niż fakt podróżowania w towarzystwie uroczych niewiast. Miło było mu przebywać w większej grupie - przez większość życia podróżował wyłącznie z sir Roderykiem, sam, lub z jedną osobą z Gildii, gdy trzeba było pojechać by komuś pomóc. W sześć osób droga zdawała się upływać niemożliwie szybko, nie było czasu na nudę.
Marcowa pogoda rozpieszczała - słońce grzało przyjemnie, śnieg pozostał już tylko zacierającym się w pamięci wspomnieniem. Wiosenna zieleń zdominowała całą przyrodę, powietrze wypełniał śpiew ptaków, i choć noce wciąż niosły ze sobą wilgotny, nieprzyjemny chłód, pogodne dni sprawiały, że łatwo było zapomnieć, jaka jest pora roku.
Rozmowy przepływały między tematami, zaś Antares nie raz parsknął śmiechem słysząc kolejną opowieść Sophie o tym, jakie przeboje miała ze swoimi studentami, albo z profesorem von Hohenheimem. Michelle dzieliła się opowieściami o zwierzętach, co jakiś czas wtrącała szczegół z życia w Brittlebury - wtedy dołączała się też Lea i albo dopowiadała jakieś elementy, albo próbowała uciszyć Miśkę, gdy wspomnienie przywoływało krępujące wydarzenia z dzieciństwa. Hotaru przysłaniała usta dłonią, śmiejąc się z tych uroczych historii, a potem sama opowiadała to czy tamto o życiu w Yamato. Opowieści z dalekiego, egzotycznego kraju, zdawały się nie mieć końca i pozostawiały wszystkich w jakimś rozmarzonym, zamyślonym nastroju.
Pojawił się nowy temat - tym razem magia i zaklęte przedmioty.
— Nie, nie potrafię tego robić — Ayrenn pokręciła głową, luźno kołysząc się na grzbiecie Bambiego. Jelonek dreptał dzielnie u boku wyładowanego sprzętem alchemicznym wozu. Na koźle - Sophie i Hotaru.
— Potrafisz porozumiewać się ze zwierzętami, ale z roślinami nie? — dopytywała Michelle.
— To kwestia czegoś więcej, niż tylko porozumiewania się — wyjaśniła Ayrenn.
Lea wstrzymała nieco Heliosa, by jechać bliżej elfki. Antares obrócił głowę, nadstawił ucha - nadal dzielił swą uwagę między rozmowę, a przepatrywanie okolicy w poszukiwaniu ewentualnych niebezpieczeństw. Ayrenn westchnęła, starając się ubrać swoje myśli w słowa.
— To nie jest tylko porozumiewanie się, to coś o wiele więcej. Nie jest łatwo wykonać łuk ręcznie, normalnymi metodami. A wyśpiewanie go z żyjącego drzewa to bardzo skomplikowany i trudny proces.
— Jak to się właściwie odbywa? — spytała Sophie.
— Najpierw trzeba nieco odpowiedniego metalu - powinien być dość miękki i giętki.
— Jak miedź?
— Nie aż tak. Bardziej jak srebro albo mithril.
— Czyli gromril byłby za twardy? — wtrącił Antares.
— Obawiam się, że krasnoludzki metal nie współpracowałby z łukiem. — Ayrenn parsknęła śmiechem. — Metalu nie musi być dużo, wystarczy niewielka bryłka. Zakopuje się ją pod korzeniami drzewa, a potem… Potem pozostaje już tylko śpiewać.
— I to są jakieś konkretne pieśni? — Brwi Michelle wciąż pozostawały lekko ściągnięte.
— Nie, nie mamy jakiegoś… śpiewnika z pieśniami, które sprawią, że z drzewa wyrośnie łuk. Po prostu… — Szukała przez chwilę słowa. — Mag śpiewa drzewu pieśni o łuku - o tym, jak piękna jest jego krzywizna, gdy się napina, albo o tym, jak świszcze wypuszczona z niego strzała. Drzewo słucha tych opowieści, oplata korzeniami metal, a potem wyrasta łuk - stworzony właśnie z tego drzewa, wzmocniony metalem. Pieśń niesie w sobie magię - niewielkie jej ilości, ale jeśli śpiewa się codziennie, to zarówno drewno jak i metal nią przesiąkają.
— Taki łuk musi być niesamowity — rozmarzyła się Lea.
— Jest — Ayrenn pokiwała głową. — Żaden rzemieślnik nie osiągnie tak dokładnego połączenia drewna i metalu, takiej giętkości i wytrzymałości. To niezwykły przedmiot - na pierwszy rzut oka można poznać, że łuk został wyśpiewany, a nie normalnie wykonany.
— Bardzo różni się wyglądem?
— Tak - metal tkwi tam, gdzie są słoje drewna, ale to bardzo cienkie, delikatne żyłki. Przez to łuk ma taką jakby delikatną poświatę. Lepiej widać to w ciemności - że łuk świeci.
„Epicko by było - mieć taki świecący łuk, nie?"
— A czy to zajmuje dużo czasu? Wykonanie takiego łuku? — odezwała się Michelle.
Elfka potrząsnęła głową, wzruszyła ramionami.
— Nie - tylko od dziesięciu do trzydziestu lat.
Michelle kaszlnęła.
— To faktycznie krótko — mruknęła, kręcąc głową.


Wydawało mu się, że ledwie wyruszyli z Tirie, a do Vallmory dotarli następnego dnia.
Wciąż nie minęło jeszcze południe, gdy na horyzoncie ukazały się mury miejskie, zaś droga, którą podróżowali, zmieniła się w brukowany gościniec. Przestali być sami na drodze, wokół znikąd pojawiły się kolejne grupy osób ciągnących w stronę miasta. Ze strzępków rozmów Antares wnioskował, że dla wielu z podróżnych powód kierowania się właśnie teraz ku Vallmorze jest ten sam.
Wóz Sophie podskakiwał nieco na wertepach, alchemiczka co jakiś czas zerkała za siebie, nasłuchując podejrzanych dźwięków jakie mogły wydobywać się z wypełniających wóz pakunków. Jednak przeznaczenie postanowiło nie stawiać przed kobietą dodatkowych przeszkód - choć ona sama pewnie powiedziałaby, że po prostu wszystko starannie zabezpieczyła i przeznaczeniu nic do tego.
Antares zaś czuł, jak zaczyna mu się udzielać ten specyficzny rodzaj podniecenia przed turniejem. Unosił się nieco w siodle, starając się dostrzec więcej szczegółów wśród tych charakterystycznych, barwnych namiotów i powiewających chorągwi, znaczących miejsce tuż poza murami miasta, gdzie już następnego dnia miał się odbyć turniej.
— Zostawimy rzeczy w karczmie, ja się rozpakuję, i zobaczymy, jak się sprawy mają — zakomenderowała Sophie, również podążając wzrokiem w stronę odległych namiotów.
Jak alchemiczka powiedziała, tak zrobiono - i gdy minęło południe, cała grupa udała się zerknąć, jak się mają przygotowania do turnieju.
Główna część miała dopiero się zacząć, jednak kramy już rozstawiono, zaś handlarze nie próżnowali - już był jakiś ruch, już kupcy próbowali łowić jakichś zabłąkanych klientów. Ludzie przychodzili, zaciekawieni tym, jak postępują prace nad budową trybun, zaś przedsiębiorczy sprzedawcy dbali o to, by nie wrócili przypadkiem z kompletnie pustymi rękami. Antares trochę kręcił na to głową, trochę śmiał się pod nosem.
Gdy ludzie obdarzeni magią pojawiali się pojedynczo, inni potrafili być nieufni. Spod oka patrzyli na tańczące wokół dłoni iskry lub na odmienny wygląd, zdradzający magiczną proweniencję. Jednak gdy wokół tych wszystkich magicznych wojowników dało się zrobić biznes, kiedy ich zdolności stanowiły rozrywkę i coś, co mogło potencjalnie przynieść uznanie możnym, a zwykłym ludziom - nieco pieniędzy - nagle okazywało się, że groźne rogi na czyjejś głowie są zupełnie urocze, a te straszne zaklęcia - ładne i zabawne.
Antares sam prawie nigdy nie spotykał się z wrogą podejrzliwością wobec swych zdolności. Raczej wątpiono w nie z powodu jego mało postawnego wyglądu; domyślał się jednak, że jeśli ktoś wyglądał niepokojąco, nie mógł liczyć na zbyt miłe traktowanie.
— Proponuję taki plan — odezwała się Sophie. — Najpierw pójdziemy zapisać Antaresa na turniej, potem sprawdzimy, gdzie są namioty medyków — zerknęła na Ayrenn — i gdzie są stajnie — tu przeniosła wzrok na Michelle. — A na koniec zrobimy rundkę wokół wszystkiego - zobaczymy, gdzie się odbywają poszczególne konkurencje, i gdzie będzie można jutro zjeść coś dobrego.
Plan był logiczny i trudny do podważenia nawet, jeśli ktoś koniecznie chciał to zrobić. Ale nikt nie chciał, toteż cała grupa skierowała swoje kroki w stronę najbardziej reprezentacyjnego z namiotów.
Intensywnie czerwone pasy zdobiące lekko przybrudzoną biel grubego materiału sprawiały, że główny namiot łatwo było dostrzec nawet z daleka. Przednie poły rozchylono, zatknięte w ziemi tyczki wyciągały długi daszek osłaniający szeroki stół i dwóch skrybów, wciąż czekających na ostatnie zgłoszenia. Przy samym namiocie stało kilka grupek, Antares dojrzał wśród nich znajome twarze.
Osób parajacych się zarówno magią, jak i wojaczką, nie było aż tak wiele - rycerz kojarzył niektórych z imienia, innych z dokonań, z częścią spotkał się już na podobnych turniejach, bądź wpadli na siebie w drodze. Antares pozdrowił kogoś gestem, komu innemu skinął głową, gdzieś przewinął się nawet oszczędny uśmiech, gdy krok za krokiem rycerz zbliżał się do namiotu.
— Znasz tu wszystkich? — spytała Lea, zrównując się z nim.
— Nie wszystkich, ale sporo osób. Nie jest nas zbyt dużo, to jednak wąskie środowisko. I znamy się bardzo przelotnie, bardziej z twarzy, niż z jakichś dłuższych rozmów.
Lea chciała chyba jeszcze coś powiedzieć, ale tumult i harmider podniósł się od strony jednej z alejek. Antares odwrócił się przelotnie tylko po to, by dostrzec sylwetkę, której nie dało się pomylić z żadną inną.
— Sir Antares!
Z końca alejki nadchodziła kobieta. Wysoka, złotowłosa, odziana w zdobny jasnym metalem pancerz, z szerokim uśmiechem wymalowanym na harmonijnej twarzy. Sama przyciągałaby wzrok, jawiąc się niczym bohaterka wychodząca prosto z kart ksiąg. Jednak to nie jej postać robiła największe wrażenie.
Antares usłyszał, jak Michelle wstrzymuje oddech.
— Jednorożec — westchnęła.
U boku kobiety dostojnie kroczył wspaniały rumak - bielszy, niż Favellus, wyższy, niż Favellus i dostojniejszy, niż Favellus. Pyszniący się na czole róg lśnił magią w blasku słońca, złociste kopyta stukały melodyjnie, podkute zaklętymi podkowami. Jednorożec zdawał się błyszczeć jakimś nienazwanym światłem, roztaczał wokół siebie aurę baśniowej magii.
Tymczasem zaś kobieta zbliżyła się do grupy.
— Lady Imerielle — Antares skłonił się dwornie, wojowniczka odpowiedziała tym samym, zaś rycerz zwrócił się do towarzyszących mu kobiet. — Pozwólcie, że przedstawię wam lady Imerielle - paladynkę w służbie Nathoriego.
— Miło mi — Uśmiech nie schodził z twarzy kobiety.
Imerielle zainteresowała się tym, że Antares wraz z towarzyszkami należy do Gildii, dopytywała nieco o to, czym Gildia się zajmuje, uniosła brwi na wieść o dwóch smokach, które padły z ręki Mistrza. W międzyczasie zerknęła na Michelle, nie umknęła jej fascynacja kobiety jednorożcem.
— Można go pogłaskać? — spytała Michelle, zaś Imerielle skinęła głową, poklepała jednorożca po szyi, pozwoliła mu sięgnąć chrapami w stronę weterynarz.
— Lothir chyba cię polubił — powiedziała ze śmiechem, gdy jednorożec podszedł bliżej, pozwolił śniadym dłoniom zmierzwić grzywę i dotknąć swego rogu.
— Jest ciepły. — Oczy Michelle widziały już tylko niezwykłego wierzchowca.
Antares odsunął się kawałek, pozwalając wszystkim kobietom podejść bliżej - Lothir był widać równie łasy na uwagę i zainteresowanie, co Favellus, bo chętnie wyciągał chrapy do kolejnych par rąk i parskał z satysfakcją, gdy głaskano jego muskularny kark. Rozmowa naturalnie spłynęła na jednorożce, Valnwerd, magię i Yamato.
— Tak, w Yamato też są takie jakby jednorożce, chociaż trochę inne — Hotaru odpowiedziała na pytanie Lei. — Niektóre mają dwa rogi, nie zaś jeden, większość też posiada łuski na grzbiecie… Ale od tutejszych jednorożców różnią się tylko wyglądem. One również zwiastują pokój, szczęście i harmonię — powiedziała, przesuwając w palcach cienkie pasmo śnieżnobiałej grzywy.
I choć całe popołudnie można byłoby spędzić na głaskaniu jednorożca, to jednak czas naglił, lady Imerielle zerknęła kilka razy w stronę miasta, podrapała Lothira za uchem. Plan Sophie też należało wykonać - Antares jak się nie zapisał, tak wciąż tego nie zrobił. Pożegnano się, a Michelle odprowadziła wzrokiem znikającego za zakrętem jednorożca.
— Dużo osób ma tutaj niezwykłe wierzchowce? — spytała, ostatni raz jeszcze stając na palcach, łowiąc wzrokiem złocisty róg błyskający między dalszymi namiotami.
— Garstka — odparł Antares.
— I co na to Favellus?
Rycerz uśmiechnął się lekko.
— Bardzo się gniewa i żąda potem worka jabłek.
Zapisy przebiegły sprawnie - skryba kojarzył Antaresa, kojarzył też markiza, wszystkie rubryczki wypełnił więc szybko i bezbłędnie. Rycerz otrzymał niewielki, podłużny medalion z wytrawionego metalu - miał on stanowić jego przepustkę na następny dzień i miejsce, gdzie sędzia wyryje potem jego punktację w każdej konkurencji. Antares oplótł go tym cienkim sznurkiem dyndającym z zawieszki, a następnie wsunął przedmiot do kieszeni. Odkąd dostał wisiorek od Lei, nie nosił na szyi niczego innego.
— To teraz namioty medyków? — spytał, a Sophie skinęła głową.
Ruszyli między namioty, starając się jakoś nawigować między coraz liczniejszymi grupami osób. Ludzie kończyli już pracę i przychodzili coraz tłumniej, by spojrzeć, czego będzie się można spodziewać następnego dnia.
— Właściwie to jakie są zasady tego turnieju? — spytała Lea, podążając między Michelle i Antaresem.
— Hm, jest pięć konkurencji. Bieg przełajowy, strzelanie z łuku, pojedynki, przeciąganie wozu i zdejmowanie kółek kopią — Lea uniosła brwi na to ostatnie, Antares wyjaśnił: — To taka konkurencja… wymaga pewnej zręczności i grzecznego wierzchowca. Na patyku zawiesza się takie nie za duże, ozdobne kółka — rycerz złączył palce dłoni — mniej więcej takie. I trzeba je wszystkie, za jednym zamachem, nawlec na kopię, jak się przejeżdża koło nich w galopie. Wbrew pozorom to nie takie proste, kółka się kołyszą, trzeba dobrze wcelować, i oczywiście - im szybciej się to zrobi, tym lepiej.
— To pewnie ulubiona konkurencja Favellusa — dziewczyna posłała mu uśmiech.
— Na pewno bardziej mu się podoba, niż przeciąganie ciężkiego wozu — mruknęła Michelle.
— Favellus nie bierze w tym udziału. Wóz będę przeciągał ja.
— Nie szybciej byłoby ci go po prostu podnieść? — wtrąciła Ayrenn ze śmiechem.
— Niestety - to wbrew zasadom — powiedział Antares, a na jego twarzy pojawił się ten rodzaj uśmiechu, który prawie nigdy tam nie gościł - taki nieco łobuzerski.
— Skoro konkurencji jest pięć, to jak się liczy to, kto zwyciężył w turnieju? Średnia ważona ze wszystkich konkurencji, czy jakoś inaczej?
Antares nie był pewien, czym konkretnie była średnia ważona i jak się coś takiego liczyło.
— Cóż, każda konkurencja jest jakoś punktowana. Wyłania się zwycięzcę w każdej z nich, i na tej podstawie wręczane są nagrody.
— Czyli właściwie ten turniej to jak pięć osobnych?
— Trochę tak, trochę nie. Jest też nagroda dla osoby, która ogólnie zdobędzie najwięcej punktów i właściwie to jest zwycięzca całego turnieju. Czasem ciężko przewidzieć, kto to będzie - wielu zawodników jest dość mocno wyspecjalizowanych. Jeśli ktoś jest zręczny i gibki, dobrze poradzi sobie na biegu przełajowym, ale z przeciągnięciem wozu może być problem. — Wzruszył ramionami. — Poza tym nieczęsto zdarza się, żeby ludzie zgłaszali się do każdej konkurencji, a mimo to mają szansę na to, żeby wygrać cały turniej.
— A do ilu ty się zgłosiłeś?
Anares odwrócił się w kierunku Lei.
— Do wszystkich.
Tymczasem zaś alchemiczka kontynuowała:
— Hm, czyli niewzięcie udziału w jakiejś konkurencji nie daje w niej okrągłego zera, to musi być jakoś inaczej liczone. W przeciwnym wypadku bardziej opłacałoby się wziąć udział w każdej i zdobyć nawet jakąś żałosną liczbę punktów. Wszystko lepsze, niż zero. — Zamyśliła się Sophie.
— Możliwe — odparł Antares ostrożnie. — Przyznam, że nie wczytywałem się w to, jak to jest konkretnie liczone.
— Dlaczego?
Rycerz przeczesał palcami włosy.
— Skupiałem się na tym, żeby po prostu dać z siebie wszystko w każdej konkurencji.
Alchemiczka zmarszczyła brwi.
— Ale gdybyś wiedział dokładnie, co i dlaczego jest punktowane, mógłbyś opracować sobie jakąś taktykę…
— Zastanawiam się, czy to nie kwestia honoru — odezwała się milcząca do tej pory Hotaru. — Wojownicy mają swoją dumę i honor, może nie każdy chciałby publicznie pokazać, że czegoś nie umie. Nawet, jeśli miałoby mu to przynieść jakieś punkty.
Sophie zamyśliła się, choć po minie widać było, że koncept przedkładania honoru ponad wymierne rezultaty nie cieszy się jej uznaniem. Tymczasem zaś grupa dotarła do kolejnego punktu programu.
Jednolicie białe namioty medyków już stały, kręciło się przy nich kilka osób. Dwóch mężczyzn kończyło właśnie ubijanie ziemi wokół masztu - wysokiego, dobrze widocznego - na którego szczycie miała wkrótce zawisnąć biała flaga z charakterystycznym symbolem.
— Widzę, że dbają o jasne oznaczenia — powiedziała z uznaniem Sophie, kiwając głową, gdy jeden z robotników przypinał chorągiewkę do linki masztu.
Ayrenn zniknęła w trzewiach jednego z namiotów, pozostałą część grupy czekała parę kroków dalej. Lea wychyliła się, złowiła spojrzeniem kilka równo ustawionych kozetek i rozwarte skrzynie pełne leków i bandaży w kolejnym namiocie. Pobieżne przeliczenie kozetek i widać było, że namioty medyków są zdolne przyjąć całkiem sporą liczbę pacjentów.
— Często się zdarza, że ktoś zrobi sobie krzywdę? — spytała, zerkając na Antaresa.
— Chyba nie ma turnieju, żeby ktoś sobie czegoś nie zrobił — odparł nieco niefrasobliwie, ale zaraz się zreflektował. — Ale to drobne urazy - zwichnięta kostka, wybity palec, jakieś siniaki i otarcia.
— No, ale złamania otwarte też się zdarzają, no nie powiesz.
Antares odwrócił się, spojrzał w dół, słysząc znajomy, niski głos.
— Thundri Bouldergrip, do usług.
Krasnolud przedstawił się, skłonił kobietom, a zza zasłony rudych wąsów i młodzieńczej, krótkiej jak na krasnoluda brody, zamigotały dwa złote zęby. Mężczyzna, przeszło głowę niższy od Antaresa, klepnął rycerza w okolicy łopatki tak, że aż zadźwięczało. Roześmiał się tubalnie, skrzyżował węźlaste ramiona na odsłoniętej, włochatej piersi.
Rycerz przedstawił pozostałe osoby, zaś Thundri momentalnie przejął konwersację, dopytując o przeróżne rzeczy związane z Gildią oraz to, która z kobiet jeszcze będzie brała udział w turnieju. Rozczarowanie odmalowało się na twarzy wojownika, gdy okazało się, że niestety żadna.
— No nie można mieć wszystkiego — westchnął, ale zaraz się rozpogodził. — Cóż, w takim razie pozostaje mi tylko Antares — zwrócił się do rycerza. — Nie masz szans jutro na pojedynkach. Obtoczę cię w piachu jak kotleta w panierce.
— Jesteś bardziej kulisty, to ciebie łatwiej obtoczyć — odparł Antares, zaś krasnolud wybuchnął śmiechem, znów strzelił go przez plecy.
— Właściwie - jak się poznaliście? — spytała Michelle, przebiegając spojrzeniem między Thundrim i Antaresem. Ten ostatni uciekł wzrokiem, zaczerwienił się nieco.
— To były dość skomplikowane okoliczności — zaczął, jednak krasnolud nie dał mu dokończyć.
— Jakie tam skomplikowane. No, burda w karczmie, ot co. Antares miał pecha znaleźć się razem z sir Roderykiem w tej samej sali, co kilku niemiłych jegomości, którzy po paru głębszych stwierdzili, że to jest bardzo dobry pomysł dowalić się do grupy krasnoludów. Znaczy - mnie i wujka — Thundri znów się roześmiał, paru przechodniów się odwróciło. — Takie akcje nigdy nie kończą się dobrze, poleciało trochę kufli i zębów, ale na koniec dnia wszyscy sobie wszystko wyjaśnili i było w porządku. No, wujka bardzo ujęło, jak Antares skoczył nas bronić, uzbrojony w całą dębową ławę - wyglądało to komicznie, także element zaskoczenia był - żebyście widziały miny tych drabów, no boki zrywać. No i jednak nic nie gasi wszelkich karczemnych konfliktów, jak prawilny wpierdol ławą — podsumował krasnolud.
— To brzmi bardzo brutalnie — odezwała się ostrożnie Hotaru, zaś Thundri wzruszył obojętnie ramionami.
— Tylko brzmi, ale nic więcej. Wbrew wszystkiemu jakoś nikt nie odniósł trwałego uszczerbku na zdrowiu, także powiedziałbym, że w porównaniu do tego, co się wydarzyło, a co potencjalnie mogło być, to była bardzo kulturalna burda.
W końcu z namiotu wróciła Ayrenn, ją też Antares przedstawił Thundriemu, zaś krasnolud wyszczerzył do niej zęby, wsparł szeroką dłoń na biodrze.
— No, to jak elfi uzdrowiciele nas mają składać, to może nawet dam się trochę obtoczyć w tym piasku — stwierdził w zamyśleniu. — Nie obraźcie się, ale ludzcy medycy, to często tylko gorzałką zaleją, bandażem zawiną i do wesela się zagoi.
— A krasnoludzcy?
Thundri prychnął.
— Dwa razy więcej gorzałki, rzecz jasna krasnoludzkiej, no i kop w dupę, żeby jeden z drugim nie biadolił.
Przez moment rozmowa biegła wokół tematów medycznych, ale szybko spłynęła na zwierzęta, gdy włączyła się Michelle.
— O, to Tofurnik się ucieszy — odpowiedział jej Thundri, gdy usłyszał, że kobieta ma pomagać przy zajmowaniu się wszystkimi, często dość egzotycznymi wierzchowcami uczestników turnieju. — Tofurnik to mój baran bojowy. No nie powiem, dobry chłopak, ale trochę trzeba z nim uważać. Lubi tak po przyjacielsku tryknąć, a że takim tryknięciem potrafi wyważyć drzwi, to no… — krasnolud urwał, zatknął kciuki za pas — bywają problemy.
Lea spojrzała na siotrę z lekką obawą, jednak Michelle tylko pokiwała głową, kompletnie niezrażona. Na twarzy malowało się coś między skupieniem a nieco niecierpliwym oczekiwaniem na spotkanie prawdziwego, krasnoludzkiego barana bojowego. Thundri zamyślił się na moment, pstryknął palcami.
— Można obłaskawić go burakiem. Wtedy to na pewno nie będzie fikał.
Weterynarz parsknęła śmiechem.
— Zapamiętam, chociaż mam nadzieję, że nie trzeba będzie żadnych specjalnych metod, żeby go obłaskawiać.
Rozmowa z Thundrim mogłaby trwać w nieskończoność - krasnolud był gadatliwy, jowialny, wybuchał śmiechem co drugie zdanie, a co trzecie - klepał Antaresa po plecach. Jednak inne obowiązki wzywały, zarówno Thundriego, jak i resztę gildyjczyków, toteż w końcu przyszło pożegnać krasnoluda, który na odchodnym zapowiedział jeszcze ostrą konkurencję w przeciąganiu wozu i zdejmowaniu kółek kopią.
Przyszedł czas, żeby dotrzeć do stajni.
I tu wciąż jeszcze trwały ostatnie przygotowania; wokół dwóch podłużnych, szerokich namiotów, kręciła się grupa robotników. Kończyli stawiać jakiś płotek, jednak lepiej byłoby chyba powiedzieć, że była to seria niskich kołków wbitych w ziemię i połączonych luźną linką.
Właśnie ostatni kołek został wbity. W tym momencie podszedł do niego jakiś mężczyzna - niższy i dużo szczuplejszy od reszty ekipy, odcinał się na ich tle i jakby nie pasował do tej aury ciężkiej pracy otaczającej robotników. W dłoni trzymał kubek z farbą i pędzel, a gdy jeden z postawniejszych mężczyzn upewnił się, że kołek stabilnie siedzi, podszedł i namalował na szczycie jakiś zawikłany wzór. Potem wyciągnął dłoń, wyszeptał parę słów, zaś symbol przelotnie zalśnił magicznym blaskiem.
— To jakieś zaklęcie ochronne? — spytała Michelle, zerkając w stronę Ayrenn.
— Prosta bariera - będzie tłumić dźwięk.
Cała grupa przeszła przez niewielką bramkę w płocie. Panujący między namiotami hałas nagle ucichł, nie słychać było ani odległego stukania młotkiem, gdy zbijano ostatnie fragmenty dekoracji, zniknęły zupełnie ludzkie głosy i pokrzykiwania. Lekkie „och" wydobyło się z niektórych ust, gdy wszyscy na raz poczuli, jak ciężar całego otaczającego ich harmidru po prostu znika.
— To naprawdę świetny pomysł - wszystkie zwierzęta będą tutaj miały spokój — Michelle uśmiechnęła się, spojrzała z uznaniem na barierę. A potem skierowała swoje kroki w stronę namiotów.
Nie zdążyła ujść zbyt daleko - z jednego z nich wyszedł właśnie mężczyzna. I choć elf odróżniał się na tle innych nieco zbyt zdobnym i wyszukanym odzieniem, długimi włosami i przerzuconym przez ramię łukiem, to nie jego postać przyciągała wzrok. Podobnie jak z lady Imerielle, to kroczący u jego boku wierzchowiec całkowicie dominował przestrzeń, zaś Michelle, która nieoczekiwanie stanęła oko w oko z majestatyczną hallą, chyba nawet nie dostrzegła obecności elfa.
Większa niż jeleń, o złotej, cętkowanej sierści i rozłożystych rogach ozdobionych barwnymi paciorkami, halla pochyliła się w stronę weterynarz, popatrzyła na nią czarnym, rozumnym okiem. Ciemne kopyta zastukały o ubitą ziemię, puchate uszy nadstawiły się w zaciekawieniu.
— Rzadko opuszczają najgłębsze knieje — odezwała się Ayrenn, podchodząc nieco bliżej, wraz z pozostałymi.
Elf zerknął na nią, ta poirytowana zmarszczka, która jeszcze przed chwilą wykwitła między jego brwiami na moment zniknęła.
— Brianowen zechciała mi towarzyszyć nawet tu, do ludzkich siedzib — odpowiedział elf, zaś Michelle dopiero wtedy zwróciła na niego uwagę.
— Mogłabym ją pogłaskać? — spytała, zaś elf, tak jak rozpogodził się na widok Ayrenn, tak znów zmarszczył brwi na prośbę kobiety.
— Oczywiście, że nie. Halla to nie bezmyślne zwierzę, nie spoufala się z… och! — urwał, spojrzał z malującym się na twarzy niedowierzaniem.
Halla nie była bezmyślnym zwierzęciem, spoufalała się z kim chciała, a jej miękkie chrapy znalazły się na wysokości nosa Michelle. Brianowen parsknęła, rozwiała grzywkę kobiety, nie wiadomo kiedy dłoń Michelle wylądowała na złocistym czole. Istota, która nie opuszczała najbardziej niedostępnych części lasu, właśnie zainteresowała się nieznaną sobie weterynarz, na dodatek jeszcze człowiekiem.
Tymczasem zaś elf otrząsnął się z pierwszego szoku, w końcu objął spojrzeniem resztę grupy, rozpoznał Antaresa. Pozdrowił go, przedstawił się pozostałym jako Nasir Alarahel. Kiwał głową nad każdym nowym imieniem, które prezentował mu rycerz, jednak Antares miał wrażenie, że większość z nich dość szybko wyleci z głowy elfa. Może poza imieniem Ayrenn, i - rzecz jasna - Michelle, która wciąż dzieliła uwagę między Brianowen i rozmowę.
— Nie, nie zgłaszałem się do wszystkich konkurencji — powiedział Nasir, gdy wymieniono już nieco uprzejmości i gdy odpowiedziano na pytania dotyczące Gildii. — Interesują mnie tylko zawody łucznicze. Łuk to piękna i finezyjna broń, ja zaś z chęcią staję w szranki z tymi, którzy potrafią to docenić.
— Długo trenujesz? — spytała Lea, zerkając na kryjący się w pokrowcu łuk, przewieszony przez ramię elfa.
— Od dziecka — odparł, wracając wzrokiem do dziewczyny. — To niezbyt długo, wciąż się jeszcze uczę, poza tym - początkowo była to jednak jedynie igraszka, nie miałem ani nauczyciela, ani większego zainteresowania wychodzącego poza dziecięcą fascynację. Powiedziałbym, że bardziej profesjonalnie zajmuję się łucznictwem… Może koło osiemdziesięciu lat.
— To… nadal długo — podsumowała Lea.
— Łuk to droga, która nigdy się nie kończy — odparł, obdarzając zebranych przelotnym uśmiechem.
Antares nie pamiętał, by Nasir zbyt często się uśmiechał. Elfa spotkał już kilka razy, zaś łucznik nigdy nie wyszedł poza obojętne spojrzenia, oszczędne skinienia głową i suche, ograniczone do minimum wypowiedzi. Jednak widać, że skoro Michelle tak łatwo udało się zjednać sobie serce halli, zaś za sprawą Lei rozmowa zeszła tematem na łuk, Nasir bardzo szybko złagodniał.
„Bo niewiasty łagodzą obyczaje, taka prawda, chłopie."
„Mało się ostatnio odzywałeś."
„Zbieram siły przed jutrem" westchnął mag. „Tak mało czasu, a tyle wpierdolu trzeba będzie spuścić… Jest lady Imerielle, do tego cholerny, krasnoludzki kloc i jeszcze ten długouchy się przypałętał. Ciekawe, kto jeszcze się napatoczy?"
„Dowiemy się najpewniej jutro."
W końcu Nasir przeprosił wszystkich mówiąc, że inne sprawy go wzywają, a następnie wraz z Brianowen oddalił się między namioty, odprowadzany spojrzeniem Michelle. Weterynarz w końcu weszła do stajni, omówiła swoje obowiązki następnego dnia z rezydującym tam weterynarzem, a potem cała grupa udała się na obchód pozostałych namiotów i kramów.
Znów otoczyły ich gwar i zamieszanie - tym mocniej wyczuwalne, skoro dopiero co opuścili bezpieczne schronienie we wnętrzu bariery. To tam też kręciło się najwięcej osób. Gdy już każdy obejrzał sobie tor strzelecki i plac do pojedynków, gdy pokiwał głową nad jakością desek, z których zbito trybuny i nad wszystkimi kolorowymi chorągiewkami powiewającymi tu i tam, trzeba było przecież skomentować też część targową.
Samo targowisko w dużej mierze przypominało te, które dało się spotkać w każdym większym iferyjskim mieście. Może kramy były nieco porządniej wykonane, bo ledwie je postawiono, może kryjące je dachy z materiału miały nieco żywsze, niewypłowiałe jeszcze barwy. A i asortyment był rzecz jasna inny, bo nikt nie przyszedłby przecież na turniej by kupić marchew czy kartofle - królowały przekąski, ale dało się też dostać mnóstwo drobiazgów w rodzaju malowanych chust i chusteczek, gwizdków w kształcie ptaszków, drewnianych korali, fikuśnych puzderek i innych bibelotów, które można było przywieźć rodzinie z podróży.
— Czuję jabłka w karmelu i drożdżówki — powiedziała Sophie wychylając się, by wśród tłumu przechodniów i gapiów dostrzec źródło zapachu rozpoznanych przez jej alchemiczny nos.
— Hm, chyba nawet zrobiłam się nieco głodna — wtrąciła Hotaru. — Może spróbujmy znaleźć te jabłka i zrobimy mały postój?
Plan zdawał się bardzo dobry, grupa przemieściła się bardziej w stronę kramów, zaś Michelle stanęła na palcach i w końcu zlokalizowała źródło słodkości.
Przy samym kramie - lekkie zamieszanie. Sponsorowane głównie przez dwie osoby.
— Nie możemy kupić wszystkich — odezwała się kobieta.
W jej postaci i rysach twarzy było coś, co wskazywało, że nie pochodzi stąd. Linia włosów wydawała się sięgać nieco zbyt daleko w stronę szczęki, nos był nieco zbyt spłaszczony, cera - ogorzała, czoło - cofnięte, zaś uszy dziwnie, nieproporcjonalnie duże. Kobieta gestykulowała włochatymi dłońmi o grubych palcach, za plecami kołysał się puszysty, chwytny ogon. Na moment zrobiło się luźniej, tłoczący się wokół ludzie gdzieś przeszli i Antaraes złowił wzrokiem dłonie zamiast stóp.
— Ale dlaczego? — spytał naiwnie towarzyszący jej mężczyzna.
Górował wzrostem nad innymi, rycerz miał wrażenie, że nawet wśród dość wysokich gildyjczyków niewielu byłoby takich, którzy dorównywaliby mu wzrostem. Na pewno zaś nie było takiego, który dorównywałby mu objętością - mężczyzna był ciężki i zwalisty, niczym przejedzony niedźwiedź.
— Nie starczy dla innych, nie? — odparła kobieta, zaś mężczyzna wydał z siebie tylko pełne rozczarowania „och".
— Może jednak nikt nie przyjdzie i nie będą chcieli jabłek?
Kobieta podrapała się po czubku głowy, a jej wzrok padł na zbliżającą się do kramu grupę. Nieznajoma rozpromieniła się na ten widok, wskazała ich palcem.
— Ci na pewno będą chcieli — odezwała się do gildyjczyków. — Chcecie jabłek w karmelu, nie?
— Jeśli to nie byłby problem — odparł Antares.
— Żaden. Zresztą - Kuma nie może tyle jeść przed turniejem, bo mi pójdzie spać — parsknęła śmiechem. — Ja jestem Saru, a to mój młodszy brat, Kuma. — Trąciła mężczyznę łokciem, znów zwróciła się do pozostałych. — Przyjechaliście obejrzeć turniej, nie?
— Antares nawet przyjechał startować.
Saru zmierzyła mężczyznę wzrokiem, skinęła głową.
— To mam nadzieję, że szybko biegasz. Bo bieg przełajowy jest mój. — Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
Sprzedający jabłka handlarz zirytował się, burknął coś pod nosem, że zajmują niepotrzebnie kolejkę i spytał, ile w końcu tych jabłek. Jabłka kupiono, a następnie wszyscy oddalili się od kramu, robiąc miejsce następnym klientom. W międzyczasie Saru wypytała pozostałych o imiona, na dłuższy czas zawiesiła wzrok na Hotaru.
— O, proszę. My też z Yamato. Znaczy, urodziliśmy się tam, nie? Ale potem to już tylko podróże i podróże, to powiedziałabym, że tam niewiele nam w głowach zostało.
Hotaru pokiwała głową, na twarzy tancerki odbił się ni to smutek, ni to lekka nostalgia. Temat Yamato przeszedł płynnie w inny, gdy całą grupą dotarli do nieco luźniejszego miejsca, gdzie spokojnie można było przysiąść i zjeść, rozmowa zeszła najpierw na Gildię, potem zaś na sam turniej.
Saru siedziała w kucki na kawałku zabłąkanego płotu, bębniąc palcami stóp po wsporniku i ze smakiem zajadając swoje jabłko.
— Przyjechaliśmy tu trochę bez planu — wyjaśniła, odpowiadając na zadane przez Ayrenn pytanie. — Powiedzmy, że trochę zwracamy uwagę wyglądem, więc czasem zdarzają się problemy. Pomyśleliśmy z Kumą… Znaczy - ja pomyślałam, a Kuma się zgodził, on się na wszystko godzi, bo to grzeczny brat, nie? — Saru urwała, zerknęła na olbrzymiego mężczyznę, ten jednak był zbyt zajęty pochłanianiem kolejnego słodkiego jabłka, by zwrócić na nią uwagę. — W każdym razie - mamy nadzieję, że może ktoś z możnych zwróci uwagę i zechce nas do siebie przygarnąć. Zawsze lepiej tak, niż biegać samopas. Jest trochę bezpieczniej i wygodniej, nie?
— A nie myśleliście nad tym, żeby dołączyć do Gildii? — spytała Lea, przywołując na twarz pełen nadziei uśmiech, jednak nim skończyła mówić, Saru już kręciła głową.
— Nie, nie, to na pewno nie. Żadne z nas nie jest wojownikiem. Ani z charakteru, ani z umiejętności. Nadawalibyśmy się na takie duo rozrywkowych śmieszków, na pewno nie na żadne tam kataklizmy czy inne katastrofy.
— Nie jest tak, że Gildia to tylko walka — wtrąciła Hotaru.
Saru zakołysała się na swojej żerdce, lekko usmarowane karmelem usta rozciągnęły się w uśmiechu. Kobieta sięgnęła, podrapała się po karku, zaśmiała nerwowo.
— Dobrze, macie nas, nie powiem. W sumie to liczymy po prostu na wygodne życie, bez konieczności robienia czegokolwiek. Bo jednak w tej waszej Gildii, to coś tam trzeba robić, nie można tak tylko leżeć i pachnieć, nie?
Rozmowa przepłynęła na jakieś inne tematy, zaś Saru zaczęła bawić się pustym już patyczkiem po jabłku. Kuma niewiele się odzywał, oddawał siostrze kolejne patyczki, kobieta zaczęła nimi od niechcenia żonglować. Widząc, że jej popisy przyciągają wzrok, żonglowanie stało się nieco odważniejsze. Po chwili kobieta oplotła ogonem żerdkę, usiadła na płocie, a w żonglerce wzięły też udział chwytne stopy. Patyczki fruwały, wirowały, kreśląc w powietrzu zawikłane trajektorie, Antares dopiero po chwili dostrzegł, że nie tylko gildyjczycy stanowią widownię Saru. Kobieta zaś w końcu znudziła się rozrywką, patyczki sprawnie znalazły się w jednej dłoni, akrobatka od niechcenia pomachała komuś z tłumu, kto trochę dłużej się w nią wpatrywał i trochę mocniej rozdziawiał usta.
Jabłka stały się jedynie wspomnieniem, głodne burczenie wydobyło się z brzucha Kumy.
— Oho, ktoś by tu jeszcze coś zjadł, nie? — Saru zaśmiała się, trąciła brata, ten zaś burknął coś o tym, że jabłkami to się nikt nie naje.
I choć ten marcowy dzień był równie ciepły, jakby był co najmniej maj, to jednak słońce trzymało się swoich ustalonych pór i właśnie znalazło się dość nisko nad horyzontem. Powoli przyszła pora, by się pożegnać - Saru zeskoczyła wprawnie z płotka, robiąc po drodze efektowne salto, obiecała też, że jeśli jeszcze się spotkają, pokaże im sztuczki z kartami. A potem zniknęła wraz z bratem w rzednącym tłumie. Przez pewien czas było widać tylko przytłaczającą, kołyszącą się leniwie sylwetkę Kumy, a w końcu i ona schowała się za jednym z namiotów. Chłód postępował szybko, te pojedyncze ognie, które rozpalali co bardziej zdeterminowani kupcy, nie dawały zbyt wiele.
— Powinniśmy wracać — powiedziała Sophie, przeciągając się nieco, ruszając z powrotem w kierunku miasta. — Ale powiem wam, całość zapowiada się ciekawie.
— Na pewno nie będziemy się nudzić — dodała Michelle, podążając za alchemiczką.
Pozostali też ruszyli, Antares jakoś tak instynktownie znalazł się u boku Lei. Dziewczyna zerknęła na niego.
— Jak nastroje przed jutrem?
— Pozytywne. — Rycerz uśmiechnął się przelotnie, na moment zerknął gdzieś w tłum, ale zaraz wrócił wzrokiem do Lei. — Cieszę się, że będziesz. Na turnieju.
— Opowiadałeś mi kiedyś o turniejach, w których brałeś udział z sir Roderykiem. Chciałam kiedyś coś takiego zobaczyć. I jutro będę miała ku temu okazję.
Antares jakimś cudem nie potknął się o własne nogi i nie zaplątał w wiszący u pasa miecz.
— Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić.
— Na pewno — Dziewczyna posłała mu uśmiech. Antares zderzył się z kimś barkiem, nawet nie zauważył.
W karczmie panował już lekki tłok, jednak udało się znaleźć stolik, udało się też zamówić coś do jedzenia i zjeść, nim napłynęło więcej osób zdecydowanych siedzieć do późna. Gdy talerze zaświeciły pustkami, cała grupa udała się na górę, do swych pokojów. Antares życzył kobietom dobrej nocy, odprowadził wzrokiem znikającą za drzwiami Leę, a potem wrócił do swojego pokoju.
„Powiem ci tak, chłopie" odezwał się mag, gdy Antares odpiął pas z mieczem i odłożył go na krzesło. „Mam już plan, jak jutro ogarnąć ten turniej, żeby zdobyć dla Lei najbardziej dojebany, romantyczny prezent."
Rycerz usiadł, zaczął zdejmować buty.
„Mam ten plan w sześciu wersjach, na wypadek, jakbyś spierdolił. Tak, jak zawsze."
„W takim razie słucham."
I mag zaczął opowiadać.


Antares wstał wyspany i wypoczęty. Jego ciało samo czuło nadciągający moment, kiedy trzeba będzie dać z siebie wszystko i mężczyzna odkąd tylko wstał z łóżka czuł tę charakterystyczną energię przepływającą przez mięśnie. Nie mógł się doczekać. Perspektywa wyzwania sprawiała, że nie potrafił myśleć o niczym innym, a fakt, że na widowni miała znajdować się też Lea, dodawał mu wigoru. Mężczyzna sprężystym krokiem zszedł z piętra na dół, do głównej sali w karczmie, i zajął ten sam stolik, przy którym siedzieli poprzedniego wieczoru.
Karczma tonęła w porannym gwarze, rycerz złowił strzępki rozmów, wśród których wciąż przewijały się słowa związane z turniejem. Ludzie już obstawiali, kto będzie faworytem której konkurencji, ktoś komentował kolejność poszczególnych zmagań, inny zastanawiał się, czy uda się dopchnąć po jedzenie w porze obiadowej. Jakiś znawca turniejów odważnie zarzekał się, że gdyby on dysponował nadnaturalnymi zdolnościami, na pewno pokazałby wszystkim innym uczestnikom, gdzie raki zimują - w końcu co za filozofia pobiegać sobie po lesie, tylko tak trochę szybciej.
„Ty patrz, Lea w kiecce!"
Antares poprawił się na ławie, odwrócił w stronę schodów prowadzących na piętro i do pokojów. Jego spojrzenie od razu wychwyciło postać Lei, ubraną w zieloną sukienkę.
„Ale totalnie inna niż ta, co miała na Paradzie Bogów."
„Tak?"
„Tak, gamoniu! Zwracaj uwagę na takie rzeczy, laski to lubią."
Antares zabębnił palcami po stole. W sumie to na Paradzie zwracał uwagę głównie na Leę, nie na jej ubranie. W sumie zwracał uwagę na bardzo niewiele rzeczy, poza Leą.
Kobiety podeszły do stolika, wymieniając jakieś uwagi, przywitały się z rycerzem.
— Ładna sukienka — wypalił Antares, gdy Lea siadała obok. Dziewczyna zaczerwieniła się nieco, przelotnie zainteresowała wytartymi słojami zdobiącymi blat stołu.
— Dziękuję.
Krótka wymiana zdań utonęła w gwarze i pytaniach o to, co kto ma ochotę zjeść, zaraz też znikąd pojawiła się kelnerka, by przyjąć i przynieść zamówienie. Kobieta prowizorycznie przejechała jeszcze szmatą po blacie, z werwą oddaliła się w stronę kuchni, furkocząc ścierką i poplamionym fartuchem.
— Jakaś specjalna dieta przed turniejem? — spytała Sophie, zwracając wzrok na Antaresa.
— Dieta? — Rycerz uniósł brew, potrząsnął głową. — Nie, nigdy tego nie rozważałem.
Alchemiczka westchnęła ciężko.
— A tyle się słyszało o zawodnikach przygotowujących się do zawodów - jakieś posty, specjalne medytacje, amulety na szczęście…
Antares instynktownie sięgnął dłonią do skrytego pod koszulą wisiorka, który dostał od Lei. To był jego jedyny amulet, ale z drugiej strony - więcej ich nie potrzebował.
— Nie przygotowuję się specjalnie. Po prostu — szukał przez chwilę słów — zawsze muszę być gotowy.
Sophie zamyśliła się, pokiwała do siebie głową.
— W sumie, w sumie… to też jakaś metoda.
Talerze z jedzeniem pojawiły się na stole. Antares zajął się swoimi trzema półmiskami strawy, przysłuchując się jedynie rozmowie pozostałych. Jego myśli wciąż uciekały w stronę turnieju, nie potrafił nic na to poradzić.
Śniadanie dobiegło końca, Antares zgarnął Favellusa ze stajni, i cała grupa udała się w stronę pól, gdzie miał rozegrać się turniej. Choć byli wcześnie, miejsce już było pełne ludzi, już panował lekki harmider. A widzów miało tylko przybywać.
— Powinienem udać się już do namiotów dla zawodników i odprowadzić Favellusa do stajni — powiedział Antares, gdy przystanęli na moment na głównym placu. — Zobaczymy się na wyczytaniu wyników i wręczeniu nagród.
— Nie dołączysz między konkurencjami? — spytała Lea, ale rycerz pokręcił głową.
— Nie, nie będę miał aż tyle czasu, przykro mi. Wbrew pozorom między poszczególnymi konkurencjami nie ma tyle czasu. Szczególnie, gdy jest się zawodnikiem.
— W takim razie pozostaje nam trzymać za ciebie kciuki podczas każdej z nich — Sophie podparła biodro dłonią.
— Połamania — Michelle klepnęła go w ramię.
— Oby Fortuny się do ciebie uśmiechały.
— Postaraj się nie poturbować zanadto — dodała Ayrenn.
Lea popatrzyła na niego, odgarnęła włosy za ucho.
— Powodzenia — powiedziała cicho, jej głos tonął nieco w ogólnym hałasie i niecierpliwym parskaniu Favellusa, jednak to jej słowa Antares usłyszał najwyraźniej. — Wierzę, że… wiem, że sobie poradzisz.
Antares odpowiedział jej uśmiechem. A potem przyszedł czas, by się rozstać i rycerz zniknął w tłumie, kierując swoje kroki ku namiotom zawodników.


Bieg przełajowy nie wydawał się bardzo wymagającą i trudną konkurencją - ot, trzeba było po prostu pobiec po nieco nieregularnym, zmiennym terenie, sponsorowanym przez naturalne nierówności i przeszkody, w jakie obfitowała nieujarzmiona przyroda. Jednak gdy startujący zawodnicy odznaczali się nadnaturalną szybkością i zręcznością, żal było z tego nie skorzystać i nie uczynić biegu nieco bardziej interesującym dla widzów. Z tego założenia wyszli twórcy całego toru, przez który mieli biec zawodnicy - długi, zawinięty, miejscami zdradliwy, usiany był przeróżnymi przeszkodami. Niby nie były one zbyt wymyślne - a to wykopany dół wypełniony wodą, a to drewniana ściana, na którą trzeba było się wspiąć, by móc biec dalej. Na pierwszy rzut oka - nic specjalnego. Jednak dół był nieco zbyt szeroki, by normalny człowiek był w stanie go przeskoczyć, zaś drewniana ściana - zbyt wysoka, by się na nią wspiąć. Te dwie linki z supłami, które zwieszały się z jej szczytu, nie sięgały ziemi, nie pozwalały zbyt wielu zawodnikom skorzystać ze swej pomocy. Cienka, giętka równoważnia, do tego zasieki, przez które trzeba było manewrować, ten chyboczący się mostek z kołyszących się żerdek, z którego tak łatwo było zlecieć, no i jakby tego było mało - kołkownica. A to była tylko część przeszkód.
Antares stał na linii startu, krążył ramionami. Zerknął na pozostałych zawodników - część mniej więcej kojarzył, wiedział, na co ich stać. Wiedział też, na co stać jego samego. Nie spodziewał się, by udało mu się zająć bardzo wysokie noty, ale powinno pójść mu przyzwoicie.
„Cieniasy. Mogliby sobie odpuścić" prychnął mag, patrząc oczami Antaresa, ale oceniając innych zawodników swoją miarą.
Poprzedniego wieczoru ten drugi przedstawił rycerzowi pełen plan tego, co powinien zrobić, by wygrać dokładnie każdą z konkurencji, oraz co zrobić, jeśli to się nie uda. Oczywiście, użył do opisania całości swoich wielce dosadnych słów, zaś plan na każde zwycięstwo zakładał „rozpierdolenie tych tępych tłuków" przy zastosowanie bardzo niesportowych technik, toteż Antares, rzecz jasna, nie mógł na nic przystać. Rozmowa przerodziła się w kłótnię, tak jak zawsze. Rycerz miał jednak wrażenie, że mimo bluzgów i prychania, mag będzie nadal skłonny mu pomagać.
Antares złowił wzrokiem Saru. Choć tak naprawdę to jego uwagę przykuł najpierw Kuma - młodszy brat kobiety postanowił również wystartować w biegu, zaś Antares zaczął się zastanawiać, jak sobie poradzi. Saru też dostrzegła rycerza, uniosła dłoń i pomachała mu na powitanie. Po chwili odłączyła się od swojego brata i podeszła - do momentu startu pozostało jeszcze nieco czasu.
— Nieźle to wygląda, nie? — spytała, kiwając głową w stronę przeszkód. — Będzie zabawa.
— Organizatorzy postarali się, by było różnorodnie.
Antares przeniósł spojrzenie w kierunku trybun.
Podzielono je na dwie części - jedna, ta bardziej przestronna, bardziej udekorowana i z lepszym widokiem na tor, przeznaczona była dla osób wyższych stanem. Antares błądził wzrokiem po wielobarwnych, szykownych strojach, po ozdobionych złotem wamsach i otulonych fantazyjnymi koronkami sukienkach. Wśród tego wszystkiego dostrzegł charakterystyczną, spokojną zieleń stroju markiza Rocheforta - starszy mężczyzna nie przepadał za nadmiernym przepychem, jego ubrania zawsze były skromne i stonowane w porównaniu do majętności, zaś rangę i szlachecki status mężczyzny można było raczej poznać po sposobie, w jaki się zachowywał i jak mówił.
Z tej odległości markiz zapewne nie widział go zbyt wyraźnie. Wiek powoli i nieubłaganie pogarszał jego wzrok, Rochefort co jakiś czas poprawiał tkwiące na nosie okulary. Antares doszedł do wniosku, że jakiekolwiek próby pozdrawiania markiza teraz, w tym momencie, nie będą dobrym pomysłem - porozmawiają po turnieju, tak jak markiz pisał to w swoim liście.
Saru niecierpliwie zabębniła palcami stóp po ziemi.
— Zdarzały ci się już takie biegi przełajowe, nie?
— To nie mój pierwszy tego typu bieg. Ale nie nazwałbym siebie specjalistą.
— Nam się zdarzało z Kumą, ale to jeszcze w domu, jak byliśmy dzieciakami. Ale to nie były takie — machnęła dłonią w stronę przeszkód — profesjonalne biegi. Raczej uciekanie sąsiadowi z ogródka, jak się nakradło persymon, nie?
Kobieta roześmiała się, herold zadął w róg.
— Oho, chyba już czas stanąć na miejsca, nie? — spytała, Antares skinął głową. — To powodzenia, postaraj się nie wlecieć do żadnego dołka.
— Tobie również powodzenia.
I tak - Saru oddaliła się, stanęła na swoim miejscu na linii startu. Antares zdążył jeszcze przeczesać wzrokiem drugą część widowni - tą przeznaczoną dla zwykłych obywateli. Ludzie siedzieli tam dużo gęściej i ciaśniej, tłoczyli się, usiłując znaleźć jak najlepsze miejsca.
„Czwarty rząd, w środku" podpowiedział mag.
Antares zwrócił tam spojrzenie, dostrzegł Leę. Instynktownie sięgnął zawieszonego na szyi wisiorka i uśmiechnął się, choć nie był pewien, czy dziewczyna w ogóle widzi jego twarz. Podniósł dłoń, spróbował jej pomachać. I wtedy herold zaczął odliczać.
Rozbrzmiał róg.
I wszyscy ruszyli.
Antares sięgnął ku swej magii, pozwolił jej rozlać się wartkim strumieniem po ciele, napełnić kończyny siłą, której poskąpiła mu natura. Lśniący strumień przemknął w stronę mięśni, te zaś spięły się nadnaturalną siłą, pozwalając rycerzowi pomknąć przed siebie szybciej, niż jakikolwiek zwykły człowiek.
Zawodnicy momentalnie się rozdzielili, Antares radził sobie lepiej na płaskim terenie i wysforował się do przodu, dopadając pierwszej z przeszkód.
Wysoka, drewniana ściana, przypominała mury obleganej twierdzy, zaś rycerz wprawnym ruchem chwycił linę i zaczął wspinać się ku górze. Krok za krokiem, podciągnięcie za podciągnięciem, szczyt przeszkody się zbliżał. W tym momencie mężczyzna dostrzegł ruch u swego boku.
Saru mknęła po pionowej ścianie, nie używając nawet liny. Jej silne palce - zarówno nóg, jak i rąk - odnajdywały podparcie tam, gdzie wydawało się go w ogóle nie być. Czepiała się wgłębień w drewnie, wsuwała palce między deski, chwytała się pionowych żerdzi podtrzymujacych całą konstrukcję. Skupione spojrzenie ciemnych oczu utkwiło w samym szczycie konstrukcji. Kobieta przemknęła ponad krawędzią, Antares zobaczył tylko puszysty ogon, jak mignął i zniknął z drugiej strony.
„Cholerna małpa!"
Rycerz dotarł do szczytu, zeskoczył z drugiej strony. Saru już biegła, była dobry kawałek przed nim, jednak mimo pokonania przeszkody w okamgnieniu, na prostej drodze kobieta nie miała takiej przewagi. Antares przyspieszył, minął Saru, w ostatniej chwili wyhamował przed równoważnią.
Rozłożył ręce, zaczął iść po cienkiej, giętkiej desce. Ta uginała się pod niewielkim ciężarem rycerza, kołysała się nieco na boki, grożąc, że w każdej chwili po prostu zrzuci mężczyznę prosto w wypełnione brudną wodą bajoro. Antares zacisnął usta, skupił się tylko na tym, by spokojnie i miarowo iść przed siebie.
I znów, na desce obok pojawiła się Saru - porzuciła wszelkie konwenanse, biegła po równoważni na czterech nogach, ogon kołysał się na boki, utrzymując kobietę w idealnej równowadze. Zawodniczka błyskawicznie znalazła się po drugiej stronie przeszkody i zaczęła biec dalej.
Antares zszedł w końcu z równoważni, jego uwagę odwrócił gwałtowny huk dobiegający zza jego pleców. Rycerz odwrócił się na moment tylko po to, by zobaczyć Kumę, jak dotarł do poprzedniej przeszkody - wysokiej ściany. I zamiast próbować na nią wejść, po prostu staranował drewnianą konstrukcję. Antares nie miał czasu zobaczyć, czym się to skończyło - arbitrzy już wkraczali na tor.
Tymczasem zaś musiał skupić się na biegu.
Przyspieszył, nie przejmując się w najmniejszym stopniu tym, czy zachowywać siły na dalszą część wyścigu, czy też nie. Utkwił wzrok w tym brązowym, włochatym ogonie, który wciąż migał mu przed oczami, jakby naigrując się z niego. Saru nie żartowała - pokonywanie przeszkód miała opanowane do perfekcji. Ale rycerz nie zamierzał oddawać pola, słowo „poddać się" nie istniało w jego słowniku.
Do kolejnej przeszkody dopadł minimalnie szybciej, niż kobieta, jednak to ona pokonała mostek w trzech susach, nie dotykając nawet poręczy. Kolejna przeszkoda - dłoń Antaresa była szybsza, łapiąc za pierwszą z żerdek, zaś stopa Saru - szybciej dotknęła gruntu po drugiej stronie.
„Musisz być odważniejszy na tych jebanych przeszkodach!"
„Co masz na myśli?"
„Mniej uważać, więcej zapierdalać!"
„Tak się nie da!"
I kolejna przeszkoda - tym razem dotarli do niej równie szybko, a potem Antares znów został w tyle. Na kolejnej prostej, nie nadgonił. Saru metodycznie zdobywała przewagę, jej zręczność nie miała sobie równych, a chwytne stopy i giętki ogon stanowiły kolejne jej atuty.
„Ostatnia przeszkoda, chłopie."
„Nie mamy już szans" odparł Antares. Wiedział, że na zwycięstwo nie ma co liczyć, choć początkowo wydawało się realne. Ale nie zwalniał, nie dawał za wygraną. Zamierzał walczyć do samego końca.
„To jest tęga rozpadlina. Jakbyś ją po prostu przeskoczył…?"
Antares nie brał pod uwagę takiej możliwości. Ale właśnie zaczął.
„Za daleko."
„A jakbyś się tak ostro rozpędził…?"
Rycerz nie miał czasu ocenić odległości. Gdy Saru zwolniła przed rozpadliną, opadła na cztery nogi, przygotowując się do kolejnego biegu po linie, Antares zaryzykował, przyspieszył.
I skoczył.
Że to nie był najgenialniejszy pomysł, przekonał się niemal od razu - krawędź była za daleko, wiedział już, że nie doleci. Ale nie wpadnie też na samo dno.
Przemknął nad głową zdziwionej Saru i opadł na miękką ścianę rozpadliny. Jasna, zryta łopatami ziemia, osunęła się nieco spod jego stóp, ale Antares zaraz się pozbierał, zaraz zaczął piąć się w górę, sięgając krawędzi. I kiedy jego dłonie zacisnęły się na wiechciu trawy, a mężczyzna podciągnął się ostatni raz, przerzucił tułów przez krawędź, na głową mignął mu ten charakterystyczny, puszysty ogon. Antares wygramolił się z rozpadliny tylko po to, by zobaczyć, jak Saru dopada linii mety przed nim.
„Do cholery ciężkiej! Zabrakło, kurwa, nie wiem… Dwóch kroków!" prychnął mag we frustracji, potem zamilkł, westchnął ciężko, ze zrezygnowaniem. „No, ale próbowałeś, chłopie. Uszy do góry, są jeszcze cztery inne konkurencje."
Antares pozbierał się, dobiegł do mety. Tuż za nią Saru leżała plackiem na ziemi, dysząc ciężko, zerkając w stronę toru. Kolejni zawodnicy przebiegali linię mety, po pewnym czasie pojawił się też Kuma. Olbrzymi mężczyzna miał jakiś dziwny, smutny wyraz twarzy.
— Chyba zepsułem — przyznał się, gdy już złapał oddech.
— Co tam się stało? — spytała Saru, nie podnosząc się z ziemi.
— Przewróciłem tam taki murek i chyba mnie… stysk… ztyskfa… — Kuma zmarszczył brwi, mocował się przez moment z trudnym słowem, w końcu odpuścił. — Zrobili tak, że nawet jak pobiegłem, to nie pobiegłem.
Jego siostra tylko machnęła ręką.
— Nie martw się, Kuma, i tak jest dobrze, nie? — Wyciągnęła do niego dłoń. — A teraz pomóż mi wstać.
I tak zakończyła się pierwsza z konkurencji. Antares zerknął jeszcze raz w stronę trybun, ale przelotnie - czas kolejnego etapu zbliżał się dość szybko, mężczyzna musiał się pospieszyć.


Łuk nigdy nie był ulubioną bronią Antaresa. Rycerz potrafił się nim posługiwać w sposób zadowalający, potrafił też zadbać o broń, odróżnić łuk dobry od przeciętnego. Jednak Antaresowi brakowało tego specyficznego wyczucia, które charakteryzowało utalentowanych łuczników. Mężczyzna po prostu nie czuł tej broni, każdą strzałę wypuszczał mierząc starannie do celu i zastanawiając się, na ile wyżej powinien podnieść jej grot, by ta doleciała tam, gdzie powinna. Nie potrafił tego robić inaczej, brakowało mu w tej materii finezji i obcia. Ale takie podejście, wraz z nadnaturalną siłą, zręcznością i wzrokiem, stawiało go ponad zwyczajnymi, ludzkimi łucznikami. Jednak gdy przychodziło do turnieju, jeszcze na dodatek takiego, w którym udział brali nie tylko zdolni łucznicy, ale tacy obdarzeni zdolnościami magicznymi, Antares wypadał na ich tle blado.
„Nie powinienem był się zgłaszać" stwierdził rycerz, zerkając na pozostałych przeciwników i dochodząc do wniosku, że popełnił błąd taktyczny. Sophie miała rację, powinien bardziej planować, jak podejść do turnieju. Może faktycznie jak się wzięło średnią i ją zważyło, to taka niezbyt dobrze rozegrana konkurencja źle odbijała się na końcowym wyniku?
„Ej, Lea bardzo ładnie strzela, to na pewno też chciałaby zobaczyć, jak tam trafiasz w cel."
„W kilka początkowych trafię, ale nie wiem, co będzie potem."
Cele znajdowały się daleko. Już pierwszy był na samej granicy możliwości przeciętnego łucznika, zaś gdy pomocnicy zaczną owe cele przesuwać, ostatni niemal zniknie w perspektywie.
„Potem będziemy myśleć. Na razie skup się na tym, żeby przyjąć jakąś dostojną i godną pozycję."
Antares westchnął, sięgnął dłonią wisiorka. Potem poprawił uchwyt na stylisku łuku, spojrzał na pozostałych zawodników.
Wszyscy ustawieni byli w szeregu, każdy trzymał w garści broń, u boku tkwił kołczan pełen strzał. Wbite w ziemię gwoździe przyszpilały wąskie taśmy wyznaczające, jak blisko celu można było podejść, z którego miejsca wystrzelić. Każdy z zawodników miał swój niewielki kwadrat, każdy miał tarczę z wymalowanymi koncentrycznie białymi i czerwonymi kręgami. Rycerz czekał na właściwą kolej, popatrując na pozostałych uczestników turnieju.
Pierwszy wystrzelił Nasir - zdecydowany faworyt tej konkurencji. Jego strzał był morderczy, cięciwa jęknęła śpiewnie, strzała - nie poleciała. Ona po prostu zniknęła i pojawiła się w samym środku celu, nikt nie zarejestrował nawet momentu, gdy mknęła. Rozległy się owacje, przez widownię przeszło pełne uznania "ach!", zaś elf oszczędnym gestem pozdrowił publiczność. Sędzia zanotował punktację, skinął dłonią. Kolejny zawodnik stanął i wymierzył.
Początkowo wszystkim szło całkiem dobrze. Antares trafił zadowalająco blisko celu, w pierwszej turze nikt nie odpadł. Podliczono punkty, przesunięto cele dalej. Kolejna runda. Nasir znów trafił w sam środek, Antares zacisnął lekko usta widząc, jak jego strzała wylądowała w trzecim od krawędzi kręgu. Dwóch zawodników odpadło, gdy ich strzały pomknęły obok celów.
„Nie powinienem był startować."
„Nie pierdol. Z następnym ja ci pomogę."
Rycerz zamarł, nie zwrócił uwagi, kiedy znów przesunięto cele. Rozpoczynała się trzecia runda.
„Umiesz strzelać z łuku?"
„Oczywiście, że nie, kretynie. Ale mam dobry wzrok. Użyczę ci go."
„Nie mam problemu z tym, żeby zobaczyć cel…"
„…tylko żeby w niego wymierzyć i trafić. Wiesz, jak trzeba komuś zaserwować kulę ognistą między oczy, to też trzeba wymierzyć i trafić, a zaręczam, że nigdy nie chybiłem."
„Bo nigdy tego nie robiłeś…"
„Robiłem. Jak nie patrzyłeś. A teraz skończ to żałosne skomlenie, bierz łuk i strzelaj!"
Antares nie zauważył nawet, kiedy przyszła jego kolej. Sędzia gwizdnął, zmarszczył brwi, ponaglił dłonią. Rycerz podniósł broń, wycelował.
Nie widział.
Wszystko wypełniała ciemna mgła, fosforyczne kręgi błądziły chaotycznie, szczerząc się groźną czerwienią. Antares poczuł, jak od tych mrygających światełek robi mu się niedobrze.
„Co to ma…"
„Wyżej grot. Aż się zielone zrobi. I napnij mocno, ten cel jest daleko."
Kolejny gwizdek ponaglił rycerza, mężczyzna poderwał nieco grot, część kółek faktycznie zrobiła się zielona. A potem strzała pomknęła. Antares usłyszał to charakterystyczne stuknięcie.
Kółka wyparowały, zniknęła też mgła, rycerz znów zobaczył tarczę strzelniczą i swoją trzecią strzałę - w dolnej części, ale nadal w tarczy.
„No, mówiłem, że razem damy radę, to jak zwykle mnie nie słuchałeś. I następnym razem wszystkie kółka mają być zielone, nie strzelaj na odpierdol. Lea patrzy."
Znów przesunięto cele. Ku swemu zaskoczeniu Antares dostrzegł, że oto zostało trzech zawodników - on, Nasir oraz nieznana mu niewiasta o dziwnym, zielonkawym odcieniu skóry i niebywale smukłej sylwetce. Rycerz zerknął w stronę trybun - charakterystyczne włosy Lei mignęły mu gdzieś w dalszym rzędzie. Nie zdążył pomachać, nie zdążył nawet posłać jej uśmiechu. Oto elf wypuścił kolejną strzałę, tym razem jednak nie trafiła ona w sam środek. Po twarzy łucznika przemknął gniewny grymas.
Antares nałożył strzałę, podniósł łuk.
„Skup się."
Pole widzenia znów ogarnęła ciemność, znów pojawiły się dziwne światła i okręgi. Rycerz próbował wycelować, starał się sprawić, by zieleń zabarwiła symbole, jednak robił to niepewnie, na wyczucie. Gwizdek przywołał go do rzeczywistości - sprawił, że dłoń drgnęła, kilka kręgów stało się czerwonych, strzała pomknęła w stronę tarczy.
Stuk.
Wbiła się na trzy palce od celu.
Antares był nie mniej zaskoczony, niż reszta widowni. Rycerz odwrócił się, czując na sobie podejrzliwe spojrzenie elfa.
„Niech se ten swój łuk w dupę wsadzi" poradził kordialnie mag. „A ty się zepnij bardziej, kolejny strzał ma być epicki."
Zielonoskóra dama odpadła - subtelny łuk o eleganckiej, delikatnej krzywiźnie, nie dał rady donieść strzały tak daleko. Na placu boju pozostał tylko Nasir i Antares. Znów przesunięto cele. Oto rozpoczęła się ostatnia runda.
Rycerz zacisnął usta, poprawiając dłoń na stylisku łuku. Elf wystrzelił, jego strzała wbiła się w ostatni krąg tarczy. Mężczyzna zmełł jakieś elfie słowa pod nosem - nawet w tym śpiewnym języku słychać było, że to nie było nic stosownego.
„To teraz dajemy czadu, chłopie."
Antares znów nałożył strzałę, podniósł i napiął łuk. Znów ciemność, znów czerwień dziwnych symboli. Rycerz w skupieniu mierzył, subtelne zmiany w napięciu mięśni sprawiały, że grot przesuwał się niemal niezauważalnie. Zieleń ogarnęła wszystko. Strzała pomnknęła.
Stuk.
Nim Antares znów zaczął widzieć, przez widownię przetoczyły się okrzyki i brawa. Strzała - tkwiła w samym środku tarczy.
„No, i to jest profesjonalne strzelanie. Uszatek może ci kołczan nosić."
— Niezły strzał — mruknął Nasir, krzyżując ramiona na piersi. — Dużo ćwiczyłeś, od ostatniego turnieju, na którym cię widziałem.
— Dziękuję — bąknął zdawkowo Antares, chyba najbardziej zaskoczony efektem swoich działań.
Tymczasem zaś sędzia podliczał punkty, pomocnicy poszli po cele, pozostali zawodnicy wrócili na tor. W krótkiej chwili oczekiwania, rozluźnienia i lekkiego chaosu, Antares ponownie zerknął w stronę trybun.
— Gdzie nauczyłeś się strzelać?
Rycerz odwrócił się, trafił spojrzeniem na twarz kobiety, która odpadła ledwie przed ostatnią turą. Jej olbrzymie oczy o hipnotycznej, różowej tęczówce, wpatrywały się w niego z uwagą.
— Mój mentor mnie nauczył. Sir Roderyk.
Driada uniosła zieloną brew, przechyliła głowę, tkwiące w jej włosach kwiaty pochyliły się w zamyśleniu. Antares zaczął się zastanawiać, czy były tylko ozdobą, czy jednak częścią ciała kobiety.
— Człowiek?
Rycerz przytaknął. Driada wydała z siebie krótkie „hm", a potem odwróciła się i odeszła bez słowa, nie poświęciwszy rycerzowi więcej swej uwagi. Tymczasem zaś rozbrzmiał charakterystyczny dźwięk rogu, przez widownię przetoczył się szmer poruszenia, zawodnicy stanęli w równym szeregu. Ktoś podparł dłoń na biodrze, ktoś skrzyżował ramiona na piersi. W powietrzu wisiało napięcie.
„Z tym zajebistym strzałem na koniec to może mamy szansę na pierwsze miejsce, nie?"
„Ale początkowe strzały były niezbyt celne."
„E, nie było tak źle. Mówiłem, żeby startować też tutaj, to mnie nie słuchałeś…"
„Och, odczytują wyniki."
„…bo ty to mnie nigdy nie słuchasz! A potem jest syf na kółkach. Jakbyś mnie częściej…"
„Bo nie usłyszę wyników!"
„Pierwsze miejsce, zobaczysz!"
— … drugie miejsce, czterdzieści siedem punktów… — Głos herolda rozdarł powietrze. — Sir Antares!
„No kurwa, jakie drugie?!"
— … pierwsze miejsce, czterdzieści osiem punktów… Nasir Alarahel!
Protesty maga utonęły w burzy oklasków. Elf stał odwrócony plecami do Antaresa, rycerz nie usłyszał westchnienia ulgi wydobywającego się z jego piersi. Nasir odważył się w końcu uśmiechnąć, pomachał w stronę widowni, marcowy wiatr rozwiał długie włosy.
I chociaż Antares nie spodziewał się żadnych sukcesów w tej konkurencji, to jednak gdzieś na dnie serca pojawiło się rozczarowanie, że ledwie dwa punkty więcej odwróciłyby szalę zwycięstwa na jego korzyść. Rycerz westchnął. Pocieszenie stanowił fakt, że zostały jeszcze trzy konkurencje - a to były te, w których o wiele lepiej sobie radził.


Plac ubitej ziemi ogrodzono drewnianym płotem. W strategicznych miejscach stali sędziowie. Dalej był wąski pasek ziemi i trybuny - gładko podzielone między te wygodniejsze, zadaszone, przeznaczone dla osób wyższych stanem i sponsorów, a także te przeznaczone dla całej reszty. Zwykłe, proste ławy, uginały się pod ciężarem widowni, ludzie tłoczyli się, starając się zająć jak najlepsze miejsca. Antares popatrywał zza poły namiotu, w którym uczestnicy pojedynków czekali na swoją kolej.
„Z lewej, w szóstym rzędzie."
Rycerz od razu zwrócił tam spojrzenie i uśmiechnął się, widząc charakterystyczną barwę rudych włosów.
„Całkiem nieźle stamtąd widać. To teraz będziesz musiał się postarać, żeby było na co popatrzeć."
„Postaram się i będzie."
„No, i to jest podejście!" W głosie maga słychać było uśmiech.
Gwar panował zarówno na zewnątrz, jak i w namiocie zawodników. Ten ostatni zapewniany był głównie przez Thundriego, który swoją gadatliwością od razu stworzył wokół siebie przekomarzające się kółeczko. Antares przez chwilę patrzył na młodego krasnoluda, zastanawiał się nad magią sprawiającą, że ludzie, którzy mieli za moment krzyżować z sobą ostrza, zwyczajnie śmiali się i żartowali, zamiast tak, jak zazwyczaj w takich momentach - stać sztywno w rogach namiotu i popatrywać na siebie z podejrzliwością.
Rycerz poprawił sprzączkę wamsu, sięgnął dłonią gdzieś w okolicy piersi - przez materiał ledwo czuł wybrzuszenie wisiora. Gruba kurta, niemal identyczna z tą, której używał na gildyjnych sparingach, zasłaniała ramiona, tułów i nogi aż do kolan. Każdy z uczestników nosił podobną „zbroję" - stanowiła dobry kompromis między swobodą ruchów a ochroną, zaś do pary z tępą, zabezpieczoną bronią sprawiała, że pojedynki były mniej mordercze, nie tracąc nic z emocji, jakie wywoływały.
— Chyba powoli zaczynamy.
Antares odwrócił się, pozdrowił lady Imerielle. Kobieta roztaczała wokół siebie tą samą aurę dostojeństwa, nawet gdy odziana była w prosty wams.
Faktycznie, sędziowie coś między sobą dyskutowali, trybuny pękały już w szwach, a z boku placu pojawiło się to charakterystyczne pudełko.
— Rozumiem, że pojedynki mają sprawdzić to, jak sprawnym jest się wojownikiem, jednak konieczność losowania broni wprowadza nieco zbyt duży element szczęścia — powiedziała Imerielle, krzyżując ramiona na piersi, zwracając wzrok w stronę pudełka z żetonami do wylosowania broni.
— Wojownik powinien umieć sobie poradzić w każdych warunkach.
— Ale to niesprawiedliwe.
— No, bez przesady — Thundri opuścił swoje towarzystwo, podszedł z drugiej stronny do Antaresa. Skłonił się lady Imerielle, a następnie klepnął rycerza przez plecy. — Ja to bym wolał, żeby dorzucili też broń niekonwencjonalną.
Paladynka uniosła brew.
— To znaczy? Przecież jest szansa, choć niewielka, by wylosować nawet trójząb.
— No, chodziło mi o taką broń bardziej z przypadku. Jakiś stołek, jakiś kufel, może tęgi kij albo kamień. Wyobraźcie sobie - wylosować ręcznik albo udziec barani. — Thundri wybuchnął śmiechem, zatykając kciuki za pas. — Miotła przeciw chochli!
— Te pojedynki straciłyby kompletnie sens!
Antares nie zabrał głosu, jego myśli jakoś same popłynęły w stronę rozważań, jak poradziłby sobie uzbrojony chociażby w patelnię.
„Zależy, jaka ta patelnia, nie?"
Rozważania i rozmowy nie trwały długo.
Ozwały się trąby, herold oznajmił rozpoczęcie zmagań, wywołał pierwszych zawodników.
Antares nie śledził dokładnych zasad i kolejności pojedynków. Skupiał się jedynie na tym, by położyć każdego przeciwnika za pomocą tego, co akurat wylosuje z pudełka. Los uśmiechał się do niego - rycerz najczęściej wyciągał zupełnie normalną broń, której tajników uczył go sir Roderyk. Starszy mężczyzna wychodził z założenia, że każdy rycerz powinien mieć swą ulubioną broń, ale nie mógł zamykać się tylko do jednego jej typu, toteż Antares skończył z dość obszerną edukacją na temat tego, jak obsługiwać dane ostrze, a także - jak położyć przeciwnika, który by je dzierżył.
W końcu przyszedł moment, gdy rycerz stanął naprzeciw kogoś, kogo lepiej znał.
Lady Imerielle, uzbrojona w ciężki, dwuręczny miecz, przybrała godną i dostojną pozycję. Ostrze, trzymane pewnym chwytem, lśniło groźnie w ciepłych promieniach słońca. Herold dał sygnał, paladynka skinęła z namaszczeniem głową, i ruszyła na Antaresa.
Rycerz zawinął lekkim jataganem, uchylił się przed pierwszym, skośnym cięciem, odskoczył kawałek, nabierając dystansu. Imerielle nie wstrzymywała ostrza. Obróciła się wdzięcznie, pozwalając ciężkiemu ostrzu zakreślić naturalny łuk, nadciągnąć z drugiej strony. Antares - znów się uchylił, znów odskoczył. Paladynka wiedziała, co robi - miecz śpiewnie tańczył, jego masa nie była zawadą, nie zmuszała kobiety do nadmiernego wysiłku, by prowadzić ostrze tam, gdzie chciała. Długość stali dawała przewagę zasięgu, ciężar i pęd czyniły parowanie trudnym. Antares uśmiechnął się. Lubił stawać naprzeciw wojownikom, którzy rozumieli dzierżoną broń.
„Weź nie idź na zmęczenie przeciwnika, to lamerskie."
„Nie idę, nie martw się."
Dwuręczny miecz był ciężki. Manewry - nie mogły być bardzo skomplikowane. To nie była finezyjna broń w rodzaju rapiera lub sztyletu, po pewnym czasie kończyły się możliwości, ataki zaczynały się powtarzać, być przewidywalne. Antaresowi różnie szło zapamiętywanie słów dworskich pieśni albo koligacji rodów szlacheckich, podobnie rzecz się miała z przeróżnymi konceptami alchemicznymi, którymi czasem dzieliła się z nim Sophie. Ale gdy przychodziło do rozpracowania taktyki przeciwnika - to już była zupełnie inna kwestia.
Moment - przyszedł.
To samo spojrzenie w bok, to samo poderwanie rękojeści. Antares był przygotowany. Nim ostrze opadło, miast uskoczyć znów w bok, znów nabrać dystansu, rycerz przywołał swą magię i runął do przodu. Jatagan błysnął krótkim łukiem, trafił w zgięcie łokcia. Wyprostowana ręka Imerielle, nagle przygięta uderzeniem, szarpnęła za miecz, zmusiła go do zmiany trasy. Ciężar pociągnął kobietę, paladynka zachwiała się, zaskoczenie błysnęło w modrych oczach. Antares musiał działać szybko.
Jatagan znalazł się tuż przy ciele, rycerz jednym zwinnym susem przeskoczył nad mknącym w dół mieczem, znalazł się z drugiej strony ostrza. Akurat tam, gdzie Imerielle nie była w stanie się obronić, gdzie nie zdążyłaby osłonić się mieczem. Paladynka nie stała bezczynnie, początkowe zaskoczenie momentalnie prysło, zastąpione determinacją. Puściła miecz jedną dłonią - skoro broń była zbyt ciężka na szybkie manewry, musiała sama się odsunąć.
Pomysł był dobry i byłby skuteczny. Jednak Antares doceniał swoją przeciwniczkę, znał jej ducha walki i wiedział, że nie pozostanie bezczynna. Dlatego jatagan sięgnął dużo dalej, w okamgnieniu stępione ostrze znalazło się przy szyi kobiety. Ta znieruchomiała, opuściła miecz. Herold zadął w trąbkę, machnął chorągiewką. I ogłosił sir Anaresa zwycięzcą pojedynku.
„No i dojebane, tak trzymać!"
Antares też się uśmiechnął, przerzucił jatagan do drugiej dłoni i uścisnął rękę Imerielle. Paladynka odpowiedziała uśmiechem, w burzy oklasków i pokrzykiwań rycerz zwrócił się w stronę szóstego rzędu trybun.
— Myślałem, że cię w końcu trafi — powiedział Thundri, gdy Antares wrócił z lady Imerielle do namiotu. Inna para zawodników została wywołana, rycerz zerknął kątem oka, kto tym razem się potykał.
— Cóż - podjęłam próbę zgodnie z mymi najszczerszymi intencjami, jednak to sir Antares okazał się sprawniejszym wojownikiem.
Rycerz podziękował jej uśmiechem, chciał coś jeszcze powiedzieć, ale oto kolejny pojedynek się skończył, herold wywołał lady Imerielle. Kobieta ruszyła z powrotem w stronę ogrodzonego placu, a Thundri zamyślił się, poskubał brodę.
— No, jak tak kalkuluję, to chyba nie spotkam się z Imerielle na pojedynku. Szkoda, zawsze dobrze powalczyć z kimś dużo wyższym.
— A nasza dwójka ma szanse?
W tym momencie z widowni rozległy się głośne okrzyki. Lady Imerielle wylosowała włócznię, jej przeciwnik - kukri. Pojedynek rozstrzygnięto w okamgnieniu, nim ktokolwiek zdążył się obejrzeć, biedny mężczyzna leżał w piachu, trzymając się za brzuch.
— No, teraz to nasza dwójka ma pewność. Chodź, jak tylko chłopa pozbierają, to wchodzimy.
Rycerz zdziwił się.
— Dopiero obaj byliśmy.
— Nie zostało więcej przeciwników. — Krasnolud znów klepnął go w łopatkę. — No jak zwykle - nawet nie zauważyłeś?
Antares pokręcił głową.
I to był moment, w którym los przestał uśmiechać się do rycerza.
Antares stanął na placu boju uzbrojony w sztylet. Krótki, symetryczny, nie oferował niczego, poza wsparciem dla dłuższej broni dzierżonej w dominującej ręce. Ale tego Antares nie dostał, wylosował jedynie zwykły sztylet. Rycerz popatrzył na stojącego naprzeciw Thundriego.
Krasnolud, niski i krępy, niemal w całości chował się za okrągłą tarczą. Nie widać było nawet jego stóp - nad górną krawędzią tarczy wystawał tylko kawałek głowy, jedynie bystre spojrzenie błyskało zza okutego metalem brzegu. W drugiej ręce krasnoluda - nadziak. Niezbyt długi, za to lekki i morderczy w użyciu, niewidoczny zza drewnianej zasłony. Podejdź i po tobie - mówiła ta krasnoludzka twierdza, powolnym i miękkim krokiem zbliżając się w stronę rycerza.
„No, tośmy wylosowali…" warknął mag, wiercąc się w irytacji, gdzieś z tyłu głowy rycerza.
„Będzie ciężko. Ale daj mi się zastanowić."
„Kula ognista między oczy. To jest rozwiązanie wszystkich twoich problemów."
„Zasady zabraniają."
„Jebać zasady!"
„Zdyskwalifikują nas i co wtedy Lea powie?"
Mag prychnął, burknął coś, co Antares zignorował.
„Po prostu mu wpierdol."
„Próbuję."
Duża tarcza i broń obuchowa - najbardziej klasyczne połączenie dla krasnoluda, dokładnie to, którego Thundri używał na co dzień. Nic dziwnego; niski wzrost sprawiał, że okrągła tarcza zasłaniała go niemal w całości, zaś właściwe dla rasy genialnych kowali i rzemieślników silne ramię zdawało się stworzone do nadziaków, toporów i młotów bojowych. Antares zastanawiał się, jak sprawnie odsunąć tarczę, jak sięgnąć w końcu krasnoluda. Ale im dłużej nad tym myślał, tym bardziej widział, że sztylet będzie mu w tym tylko przeszkadzał. Rycerz zacisnął wargi, cofając się po łuku, odsuwając od zbliżającego się powoli krasnoluda. Wiedział, co drugi mężczyzna zaraz zrobi. Obrócił sztylet w dłoni. I schował go za paskiem.
Thundri ruszył nagle, pewnie, niczym szarżujący rumak. Albo zjeżdżający z góry ciężki wóz. Antares czekał do ostatniej chwili, uskoczył w bok, przetoczył się. Nie musiał, zdążyłby uniknąć krasnoluda. Ale wtedy nadziak trafiłby go prosto w skroń.
„Nie jesteś pierdolonym goblinem, niech ten pokurcz sobie to gdzieś zapisze!"
Thundri się nie patyczkował, ledwie Antares zdążył znów stanąć na nogi, krasnolud już następował mu na pięty. Nadziak śmignął w powietrzu, gwizdnął jeden raz i drugi, Thundri skoczył do przodu, próbując staranować rycerza tarczą.
„Branie na zmęczenie jest lamerskie, ale tu chyba nie ma innej opcji" mruknął ten drugi.
„Nie da rady - Thundri do walki zakłada gromrilowy napierśnik, taką samą tarczę i bierze swój młot bojowy. Ta broń teraz - nic dla niego nie waży."
„Kurwa, no to przejebane."
Antares wciąż się zastanawiał, próbował wymyślić cokolwiek. Uchylał się przed atakami, unikał. Thundri, choć lepiej wyekwipowany, nie był szybszy i zwrotniejszy niż rycerz. Mężczyzna przyskoczył do krasnoluda, z całej siły kopnął krawędź tarczy.
Gdyby człowiek, nawet obdarzony nadnaturalną siłą, trzymał taką tarczę, siła kopnięcia chociaż zakołysałaby nią, choć na moment odsłoniła wojownika - tyle tylko, by dało się wyprowadzić jeden szybki i precyzyjny cios. Ale Thundri, tak jak Antares się spodziewał, trzymał swą tarczę mocno i stabilnie, spodziewał się czegoś takiego.
„Nie ma rady" westchnął rycerz, w jego głosie kryła się jakaś rezygnacja, która zaalarmowała maga.
„Jakie, kurwa, «Nie ma rady», Lea patrzy! Weź się nie poddawaj!"
Antares nie zamierzał się poddawać i nie słuchał dalej. Gdy Thundri spróbował znów go staranować, mężczyzna wyszedł mu na spotkanie. Oczy krasnoluda zmrużyły się przelotnie, ale nie zawahał się. Na to liczył rycerz.
Złapał górną część tarczy, z całej siły pociągnął w dół. Dolna krawędź zaryła w ziemię, Thundri naparł całym ciężarem na własne ramię, sam opuszczając swą zasłonę. Czy krasnolud się zdziwił? Czy się cofnął? Nie - nadziak pomknął momentalnie do ataku, zaś Antares nie miał szans całkowicie go uniknąć. Schylił się tylko trochę, osłonił ramieniem, by broń nie sięgnęła głowy. Obuch prześlizgnął się po ciele. Antares miał wrażenie, jakby kopnął go Favellus.
Broń wróciła z drugiej strony, ale z mniejszą siłą. Zawsze była ta jedna, wygodniejsza strona, w którą można było wyprowadziać atak, a także ta druga - która wydawała się mniej naturalna, używała słabszych mięśni. To była szansa.
Antares złapał nadziak w locie, nim ten zdążył się rozpędzić. Złapał nisko, tuż przy uchwycie, gdzie pęd był najmniejszy i gdzie miał jakieś szanse faktycznie pochwycić broń. Thundri nie pozostał dłużny, momentalnie szarpnął nadziakiem, próbował uwolnić go z uchwytu. Usiłował strzelić Antaresa z byka, rycerz się uchylił.
Wbita w ziemię tarcza pociągnęła krasnoluda, rycerz popchnął z drugiej strony, szarpnął nadziakiem w górę i Thundri w końcu runął w bok. Wojownik przygwoździł własną tarczę, ta odwdzięczyła się więżąc jego ramię. Antares złapał nadziak oburącz i wcisnął w dół, wbił kolano w krasnoludzki brzuch.
Thundri usiłował bronić się jedną ręką, kiedy trzonek jego własnej broni napierał na gardło, wyduszając oddech z płuc. Twarz mężczyzny robiła się coraz bardziej czerwona, w oczach odbiła się w końcu panika, na granicy widzenia Antares dostrzegł, jak zbliża się jeden z sędziów.
W końcu krasnolud puścił broń, klepnął rycerza w ramię. Antares puścił nadziak równo z gwizdkiem arbitra.
Pojedynek został zakończony.
Thundri leżał jeszcze przez chwilę, krztusząc się, usiłując złapać oddech i wyplątać lewą rękę z uchwytu tarczy. Antares wstał chwiejnie, obite ramię pulsowało rwącym bólem. Rycerz wyciągnął dłoń do krasnoluda, ten przyjął pomoc, dźwignął się na nogi.
— M-mocarnie — wydusił, pokasłując.
— Myślałem, że się nie uda.
Thundri kaszlnął jeszcze kilka razy, oparł dłonie na kolanach.
— No jak zobaczyłem… coś tam wylosował, to… — Pokręcił głową. — Myślałem, że wygraną mam w kieszeni.
Tymczasem Antares znów zerknął w stronę trybun, bezbłędnie odnalazł szósty rząd. Herold przywołał pozostałych uczestników, w ogólnym rozgardiaszu rycerzowi umknęły zmarszczone brwi, jakieś szepty i rzucane mu spojrzenia.
A potem przyszło do odczytania wyników.
— Pierwsze miejsce - Thundri Bouldergrip!
„Co do chuja?!"
Przez widownię przetoczył się pełen konsternacji pomruk, Antaresa na moment zatkało. Spojrzał w stronę pozostałych uczestników turnieju, na twarzy lady Imerielle dojrzał coś pomiędzy smutkiem a współczuciem. Rycerz zmarszczył brwi.
— Ale dlaczego? — wypalił, zerknął na krasnoluda. Ten bojowym krokiem szedł już w stronę sędziego.
— No właśnie, dlaczego? Przecież mi wpierdolił! — warknął, sędzia nieco się cofnął.
— Sir Antares został zdyskwalifikowany.
— Jakim prawem? — kłócił się Thundri.
„Zaraz sędzia-kalosz zostanie zdyskwalifikowany. Prawem pięści i wpierdolu!"
— Nie użył wylosowanej broni - a to wbrew regulaminowi.
Dopiero teraz Antares przypomniał sobie o sztylecie, który zatknął na samym początku za pas. Wyciągnął go, popatrzył na ostrze.
— Zapomniałem o nim — przyznał.
„No do kurwy nędzy, chłopie! Zawsze wiedziałem, że jesteś idiotą, ale są jakieś granice!"
Thundri wykłócał się za czterech, Antares w końcu musiał podejść, spróbować go przekonać, bo arbitrzy nie dawali rady.
— Chodź, nie rób scen — powiedział rycerz, mocno i sugestywnie kładąc mu dłoń na ramieniu, odciągając od sędziów. Wokół placu zaczęli kręcić się strażnicy, jeśli krasnolud dalej by się ciskał, w końcu wpadłby w poważniejsze tarapaty.
— Do czego to podobne! — prychał jeszcze, gdy obaj wrócili do namiotu. Zaraz za nimi pojawiła się lady Imerielle.
— Tak mi przykro — powiedziała, patrząc na rycerza.
— No i właśnie dlatego nienawidzę tych wszystkich pierdolonych zasad!
— Zasady są po to, by ich przestrzegać! — odparła paladynka.
Antares przez moment biernie przysłuchiwał się sprzeczce, która wybuchła w namiocie w okamgnieniu. Teraz, kiedy emocje związane z pojedynkami opadły, przypomniał sobie o jeszcze jednej rzeczy, która wyleciała mu z pamięci.
Ramię.
Okryte magią, na razie nie bolało, ale rycerz był świadom zniszczeń, jakie poczyniło tam uderzenie nadziakiem. Lewa ręka mężczyzny nie miała w sobie za grosz siły, Antares czuł, że nie podniesie jej wyżej niż na parę centymetrów.
„Stary, lecimy do Ayrenn. Tu nie ma czasu na pierdolenie, jak tego nie ogarniemy, to położymy następną konkurencję."
Antares musiał zgodzić się z magiem, przeprosił lady Imerielle i Thundriego, niepewny, czy w ogóle go usłyszeli lub zauważyli jego odejście. A następnie udał się szybkim krokiem do namiotów medyków.
Wcześniej widział je, gdy nie było jeszcze żadnych pacjentów - ich spokojna biel i idealnie ułożone zapasy bandaży uspokajały. Jakby mówiły, że wszystko będzie dobrze i do wesela się zagoi. Jeszcze wczoraj wokół namiotów unosił się świeży, charakterystyczny zapach ziół i maści, może ciągnęło nieco spirytusem, ale poza tym była to ta niezapomniana mieszanka kojarzona z medykami, którą aż zbyt dobrze znał dowolny rycerz.
Każdy szpital zmieniał się, gdy pojawiali się w nim pacjenci. Nie inaczej było i tym razem.
Bieg przełajowy pozostawił nieco rannych, pojedynki też zrobiły swoje, na ongiś nieskazitelnie białych kozetkach (teraz udekorowanych tu i tam szkarłatnymi plamami) leżeli poszkodowani. Antares szybko dojrzał charakterystyczne, jasne włosy Ayrenn, odwróconej do niego plecami, pochylającej się nad jakimś mężczyzną. Tym samym, który miał pecha stawać naprzeciw lady Imerielle i dostać w brzuch końcem włóczni.
— Wszystko było w porządku i nagle mu się pogorszyło — powiedział jeden z medyków, wskazując na mężczyznę. — Dostał w brzuch, ale nie jest ranny.
Ayrenn zmarszczyła brwi.
— To, że rany nie widać, nie znaczy, że jej nie ma. Ma krwotok wewnętrzny, coś musiało pęknąć w środku — powiedziała rzeczowo.
Wprawnym ruchem podciągnęła mężczyźnie koszulę, spojrzała na brzuch. Dla Antaresa brzuch wyglądał zupełnie normalnie, jednak elfka zacisnęła usta. Podniosła swą widmową dłoń, a następnie zanurzyła ją w trzewiach mężczyzny. Skóra wybrzuszyła się dziwnie, drugi medyk cofnął się pół kroku na ten widok.
„O kurde" mruknął mag. „Nie żebym miał coś do Ayrenn, ale to naprawdę podejrzanie wygląda."
„Ayrenn jest zajęta." Rycerz cofnął się, próbował odejść od namiotów. „Inni potrzebują jej pomocy bardziej, niż ja, nie powinienem jej przeszkadzać."
„Oj tam, jeden kmiot w tę czy we w tę! Ty bardziej potrzebujesz pomocy."
„Rozchodzę to jakoś."
„Nie pierdol, że złamane ramię rozchodzisz! Czy co ci tam ten brodaty palant w środku poprzestawiał!"
„Dam sobie radę."
„Ayrenn na pewno od razu ci pomoże, przecież cię zna! Poza kolejką przyjmie!"
„Właśnie."
A na faworyzowanie i pomoc „po znajomości" rycerz nie zamierzał sobie pozwalać, toteż mimo gorących i wulgarnych protestów maga, odszedł w końcu od namiotów, nie niepokojąc Ayrenn. Skierował własną magię ku zranionemu miejscu, wiedział jednak, że nim magia poradzi sobie ze wszystkim, minie trochę czasu. Pewnie do wieczora.
„Nie dasz rady, cholerny ciołku!"
„Dam"
Rycerz nie wziął pod uwagę, że upór to nie wszystko.


Do konkurencji z przeciąganiem ciężkiego wozu nie zgłosiło się zbyt wielu chętnych. Tak, jak Antares się spodziewał, znów spotkał się z Thundrim, z boku stał też Kuma i garść rosłych, groźnie wyglądających postaci. Na ich tle Antares wyglądał jak zbłąkana wykałaczka, zaś Thundri - jak przekarmione dziecko.
Wozy stały w karnym rzędzie, na każdym z nich umieszczono taką samą liczbę wypełnionych piaskiem beczek. Arbitrzy przechodzili jeszcze między wozami, sprawdzali, czy beczki są stabilnie zamocowane, czy liny dobrze trzymają ciężary, czy hołoble się nie chyboczą. Linia mety wydawała się nieodległa, ledwie parę kroków od startu. Rycerz wiedział jednak, że gdy trzeba było przeciągnąć cały wóz, każdy z tych kroków był równie ciężki do pokonania, co cały dzień przedzierania się przez niedostępne góry lub przepastne bagna. W zamyśleni pocierał w dłoni metal swego wisiorka.
Antares wymieniał nieco uwag z Thundrim, zapobiegawczo stanął nieco dalej, by krasnoludowi nie przyszło do głowy strzelić go znowu przez plecy. Choć może lepiej byłoby powiedzieć, że rycerz pozwalał drugiemu mężczyźnie mówić, sam wtrącając pojedyncze słowa. Skupiał się nie na rozmowie, ale na własnej magii, intensywnym strumieniem kierując ją w stronę swego ramienia, usiłując przeskoczyć ograniczenia własnego ciała i zregenerować tyle, ile tylko się dało, nawet jeśli do kolejnej konkurencji pozostało ledwie parę minut.
— Co? — spytał Antares, gdy Thundri wyraźnie zadał mu jakieś pytanie.
— No nie idziesz do swojego wozu? Zaczynamy.
— Ach, tak. Oczywiście.
Antares już odwracał się, by zająć swoje stanowisko, gdy kątem oka dostrzegł wznoszącą się dłoń Thundriego. Rycerz nie czekał. Przybił krasnoludowi piątkę.
— Powodzenia — powiedział i czmychnął w stronę wozu, zostawiając Thundriego z nieco zdziwionym wyrazem zarośniętej twarzy.
Zawodnicy zajęli miejsca, Antares chwycił za hołoble. Magia wiele naprawiła, jednak rycerz czuł, jak jego lewa ręka nieco drży.
„Jesteś kretynem" warknął mag. „Przez twój debilny upór położymy konkurencję, która najlepiej ci idzie. Tu miałbyś szansę zająć jedyne prawilne miejsce, a nie to żałosne drugie."
„Dam sobie radę."
Ten drugi prychnął gniewnie.
„Dobra konkurencja dla idioty. Tylko wziąć i pociągnąć wóz. Jak pierwsza z brzegu wiejska szkapa. Nawet Favellus nie dałby rady się do czegoś takiego zaprząc."
„Nie przeszkadzaj mi."
„Ty sam sobie najbardziej przeszkadzasz."
Mag zamilkł, Antares czuł tylko ten kłąb jego irytacji, gnieżdżący się gdzieś na granicy jego jaźni. Ten drugi był zły na rycerza, nie potrafił dostrzec tego, że zwycięstwo za wszelką cenę nie było zwycięstwem, zaś Antares już dawno stracił nadzieję na to, że pewnego dnia mag zrozumie jego podejście.
Antares zerknął w stronę trybun.
„Czwarty rząd, trochę z brzegu."
Siedziała tam. Rycerz dostrzegł Leę między Hotaru i Sophie. Michelle nigdzie nie było widać - mężczyzna domyślił się, że skoro następna konkurencja wymagała wierzchowców, weterynarz pewnie udała się już w kierunku stajni. Zaś Ayrenn - wciąż zajmowała się poszkodowanymi.
Moment rozkojarzenia nie mógł trwać zbyt długo, bo oto herold donośnym głosem zawołał, zaczął odliczanie. Antares złapał mocniej żerdź, pochylił się, przywołał więcej swojej magii. A potem rozległ się dźwięk rogu, zawodnicy naparli na hołoble.
Rycerz nie skupiał się na innych, skupiał się jedynie na tym, by pociągnąć wóz, by ruszyć go z miejsca i zmusić do jak najszybszego poturlania się do przodu. Kątem ucha usłyszał tylko, jak Thundri prycha i parska, napinając wszystkie mięśnie. I wtedy jego własny wóz zakołysał się i ruszył, powoli i ślamazarnie, koła w końcu zaczęły się obracać.
Ramię - bolało. Antares zgasił zarzewie bólu magią, zacisnął usta we frustracji czując, jak ręka nadal jest słabsza, niż była. Poprawił uchwyt na żerdzi, naparł na nią mocniej, przenosząc ciężar bardziej na klatkę piersiową. Wóz przyspieszył. W tle Antares słyszał okrzyki i zachęty dobiegające z widowni.
Pozostali zawodnicy mozolnie ciągnęli swoje wozy, jednak z każdym krokiem Antares wysuwał się coraz bardziej na prowadzenie. Jeszcze trochę, jeszcze tylko kilka kroków, i uda mu się.
W tym momencie w barku coś pyknęło.
Rycerz poczuł, jak siła odpływa kompletnie z lewego ramienia, jak jego dłoń po prostu bezwładnie leży na pchanej żerdzi.
„Mówiłem, że tak będzie!"
Antares momentalnie poprawił uchwyt, przeniósł cały ciężar tylko na swoją prawą stronę, pchając hołoble barkiem. Ale sam prawy bark nie miał tyle siły, pozycja nie była optymalna, wóz zwolnił. Rycerz zerknął w bok.
Kuma parł przed siebie, mocarne łapy zaciskały się na żerdzi, a człowiek-niedźwiedź krok za krokiem skracał dystans dzielący go od rycerza. Antares zmarszczył brwi, naparł mocniej, lewe ramię wciąż odmawiało posłuszeństwa, mimo biegnącego przez nie silnego strumienia magii.
„Zaraz ja tego pieprzonego miśka zapierdolę!"
Drugi mężczyzna zrównał się z Antaresem, rycerz zerknął oszczędnie, dostrzegł ciężkie krople potu perlące się na czole jego przeciwnika. Ostatnie parę kroków, Antares aż stęknął z wysiłku.
Na próżno.
Zabrakło mu może pół kroku, może jednej sekundy. Antares dotarł do linii mety, zatrzymał wóz, puścił żerdź i oparł się o kolana, oddychając z trudem. Parę kroków dalej Kuma leżał plackiem, z twarzą czerwoną jak dorodny pomidor, świszcząc z wysiłku jak miech kowalski. Podobnie było w przypadku pozostałych zawodników - każdy wypluwał płuca, łącznie z biednym Thundrim. Krasnolud podszedł te parę kroków do Antaresa, też oparł dłonie na kolanach, przez pewien czas obaj mężczyźni skupiali się na ustabilizowaniu oddechu. Thundri był bardziej czerwony, niż jego płomienista broda, na skroni pulsowała ciemna żyłka.
Arbiter odczytał wyniki, wybrzmiało imię Kumy, zagłuszane przez niewybredne komentarze maga, ciskającego coraz to nowe przekleństwa pod adresem drugiego mężczyzny.
— No kurwa — wypluł z siebie krasnolud, gdy odzyskał zdolność mowy. — Masz dziś pecha.
„Na własne, pierdolone życzenie!"
— Trochę mam — odparł Antares.
Została mu jeszcze ostatnia konkurencja. Tej nie zamierzał przegrać.


Antares ponownie udał się do namiotów medyków - tym razem Ayrenn nie była zajęta, rycerz nie czuł, że wpycha się w kolejkę, więc dał się grzecznie posadzić na kozetce i opatrzyć to nieszczęsne ramię.
— To nie jest żaden nadwyrężony staw — powiedziała elfka, marszcząc brwi i patrząc z niepokojem na rycerza. — Kość poszła w drzazgi, co tam się w ogóle stało?
— Na turniejach się zdarza — odparł mężczyzna wymijająco.
— Że też nie straciłeś przytomności…
— Mogę sprawić, że nie czuję bólu.
Ayrenn nie odpowiedziała od razu. Zbliżyła widmową dłoń do spuchniętego, fioletowego ramienia, zaś Antares poczuł to dziwne, niezbyt miłe uczucie, jak coś przesuwa się w środku. Odłamki kości. Wskakiwały na swoje miejsce, zrastały się w jedno, odtwarzając kość ramienną. Torebka stawowa ponownie stała się cała, powoli schodził obrzęk i opuchlizna. Siniak zbladł, a potem zniknął, zaś Antares nieśmiało cofnął własną magię, przywracając sobie czucie w tej części ciała. Ból zniknął, złamanie było już tylko wspomnieniem.
— Musisz bardziej o siebie dbać - to, że bólu nie czuć, nie znaczy, że go nie ma. Ból jest sposobem, w jaki twoje własne ciało mówi ci, że coś jest nie tak. Nie możesz go sobie tak niefrasobliwie ignorować, zgasić go jak świeczkę i udawać, że wszystko jest w porządku.
„Właśnie, ciołku! Słuchaj, jak kobieta do ciebie mówi!"
Antares z powrotem podciągnął koszulę, zasznurował ją pod szyją.
— Dziękuję za pomoc — powiedział, wstając z kozerki.
— O, właśnie - Lea tu była.
Rycerz zerknął na Ayrenn z niepokojem.
— Coś jej się stało?
— Nie, szukała ciebie. Już jakiś czas temu — Ayrenn spojrzała na Antaresa uważnie, może nieco podejrzliwie. — Był wcześniej jeszcze jakiś powód, dla którego mogła szukać cię w namiotach medyków?
— Uhh…
Antares wymówił się, że musi już iść, obowiązki wzywają, kolejna konkurencja niedługo. Ayrenn pogroziła mu palcem na odchodnym, życzyła powodzenia i przykazała, żeby spróbował nie złamać kolejnej kości.
„Będziesz się potem tłumaczył Lei, chłopie."
Rycerz westchnął ciężko, kierując się w stronę stajni po Favellusa.
„Będę się potem tłumaczył."


— Favellus, zlituj się, chłopie.
Antares ściągnął mocniej wodze, położył dłoń na chrapach rumaka. Favellus zaś, widząc mnogość przedziwnych wierzchowców, których obecność redukowała go do kolejnego, zwyczajnego konia biorącego udział w turnieju, nie zamierzał się nad nikim litować. Obecność Bambiego działała dumnemu rumakowi na nerwy, a gdy w okolicy pojawiła się jeszcze halla, a następnie jednorożec i baran bojowy, Favellus niemal stanął dęba, gryząc i szarpiąc wędzidło.
— Mam tylko nadzieję, że Michelle nie sprawiałeś takich problemów — mruknął pod nosem Antares, zarabiając kolejne prychnięcie, tym razem prosto w ucho.
Oto nadszedł moment ostatniej konkurencji. Ramię Antaresa było już sprawne, nie będzie stanowiło problemu, gdy będzie dzierżył kopię.
Plac, na którym miała się odbyć ostatnia z konkurencji, przypominał nieco pole, na jakim rycerze kruszyli kopie. Długi pas starannie zagrabionej, piaszczystej ziemi, ciągnął się pomiędzy rzędami trybun. W środku - ten charakterystyczny słupek i doczepiona do niego poprzeczka, na której dyndały kółka. Poruszane wiatrem, kołysały się niemrawo, marcowe słońce odbijało się oszczędnie w metalu.
Na wysokości kółek - część trybun przeznaczona dla możnych. Oczywiście, z najlepszym widokiem na zmagania zawodników.
„Widzisz gdzieś Leę?"
Antares stał wraz z Favellusem u początku toru, trybuny widział pod kątem, część niknęła w perspektywie. W zamyśleniu sięgnął ku wiszącemu na szyi wisiorkowi, wydobył go spomiedzy sznurowań koszuli, spojrzał na wytrawione w metalu słowa.
„Na samym końcu, ale drugi rząd, po prawej stronie."
Rycerz wychylił się, spojrzał, ledwo dostrzegł dziewczynę w tłumie.
„No, chociaż zobaczy, jak wyhamowujesz i zawracasz."
Herold zadął w róg, obwieścił rozpoczęcie konkurencji. Na słupku dyndały trzy kółka, czekały na pierwszego zawodnika.
Antares czekał cierpliwie na swoją kolej, starał się głosem uspokoić Favellusa - z różnym skutkiem. Kilku pierwszych zawodników wystartowało, większość wróciła z choć jednym kółkiem, część pożegnała się z konkurencją. A potem przyszła kolej na Thundriego.
„Oby pokurcz zleciał z siodła" życzył mu kordialnie mag, Favellus zaś prychnął gniewnie, zapewne życząc Tofurnikowi połamania nóg.
Tymczasem zaś Thundri wskoczył na grzbiet swego barana i pochylił kopię. Tofurnik wydał z siebie bardzo głośne i bardzo bojowe „beee!", zadrobił kopytami w miejscu i runął w stronę kółek. Antares nie zobaczył niczego - baran wzbił za sobą taką chmurę kurzu, że przez długi czas nic nie było widać. Zaś gdy w końcu kurz opadł, przez widownię przetoczyło się pełne rozczarowania „ooo!". Thundri ze zdziwieniem wpatrywał się w pustą kopię, dwa kółka leżały strącone gdzieś w piach, ostatnie zaś wciąż kołysało się na żerdce, nim samo runęło w końcu w piach.
„Ten kloc nie zapowiadał czasem ostrej konkurencji na kółkach?"
„Zapowiadał. Ale coś mi się zdaje, że baran bojowy to nie jest najlepszy wybór na zadania wymagające zręczności."
„No, trzeba być baranem, żeby wybrać barana do takiej konkurencji, nie?"
Antares nie skomentował, skupił się na kolejnej osobie.
Lady Imerielle przemknęła wzdłuż toru niczym lśniąca, biało-złota strzała. Słychać było tylko dudnienie kopyt Lothira, a potem kobieta zatrzymała swego jednorożca, na kopii kołysały się wszystkie trzy kółka. Przez widownię przetoczyła się burza oklasków, ktoś rzucił w piach chusteczkę, ktoś inny rozkwitły kwiat. Imerielle uniosła dłoń, pozdrawiając gawiedź, a następnie pokłusowała z powrotem w kierunku namiotów zawodników.
Jeszcze dwóch jeźdźców i przyszła kolej na Antaresa.
„Tylko tam spinaj poślady, chłopie, nie zrób z siebie pośmiewiska, tak jak zawsze."
Antares nie odpowiedział. W tej konkurencji czuł się pewnie i wiedział, że nie zrobi z siebie pośmiewiska. Jednak lady Imerielle była bardzo twardym zawodnikiem, weteranką wszystkich konkurencji wymagających rumaka i kopii.
Rycerz wskoczył na siodło, Favellus dziarskim krokiem ruszył w stronę areny. I dla niego nie była to pierwszyzna, na dodatek wierzchowiec był w bardzo bojowym nastroju. Sam stanął na właściwym miejscu, zarzucił łbem i zarżał, gdy Antares pochylił kopię. A potem rumak runął przed siebie, bryzgając ziemią spod mocarnych kopyt. Nim ktokolwiek się obejrzał, Antares już zatrzymywał Favellusa po drugiej stronie, trzy kółka kołysały się u podstawy kopii. Rycerz zerknął w stronę trybun - tym razem o wiele lepiej widział najbardziej interesujący go fragment - i skinął głową, uniósł kopię. W końcu zawrócił, robiąc miejsce kolejnym zawodnikom.
Po pierwszej rundzie liczba osób się zmniejszyła. Zwiększono liczbę kółek, znów część osób odpadła. Każda kolejna tura szła szybciej. W końcu Antares zgarnął pięć z sześciu wiszących kółek.
„Niech to szlag, weźże celuj jakoś tak bardziej… skutecznie!"
„Staram się."
Lady Imerielle zgarnęła wszystkie sześć, a gdy arbitrzy dodali kolejne - znów nie popełniła żadnego błędu, na końcu kopii kołysało się siedem symetrycznych kółek. Favellus parsknął gniewnie, gdy Lothir kłusował wokół placu, potrząsając dumnie białą grzywą.
Siedem okazało się szczęśliwą liczbą dla Antaresa, rycerz nie pozwolił ani jednemu kółku spaść. Lady Imerielle miała za to pecha przy ósemce - jedno z kółek wylądowało w piachu.
„Mamy szansę, jest po równo!"
Antares zacisnął dłonie na wodzach. Pamiętał zasady - na dziewięciu kółkach się kończyło. Potem podsumowywano, ile komu udało się zdobyć, a jeśli byłby remis, konkurencja trwała dalej. Jednak nikomu chyba nie udało się zdjąć więcej, niż dziewięciu kółek, pewnych rzeczy nie dało się przeskoczyć nawet z pomocą magii.
Dziewiąte kółko zawisło, lady Imerielle ustawiła się razem z Lothirem. Antares widział skupienie na jej twarzy - niebieskie oczy widziały już tylko kółka. Kopia pochyliła się, jednorożec ruszył. Postać paladynki rozmyła się w złocistą smugę, a gdy wyhamowała po drugiej stronie toru, wokół rozległa się burza oklasków i pełne zachwytu okrzyki. Dziewięć kółek wisiało na kopii, lady Imerielle powolnym kłusem wracała w kierunku namiotów zawodników.
„Kurwa, no to nie są przelewki…"
„Nie są."
Przyszła kolej na Antaresa. Favellus musiał chyba wyczuć napięcie wiszące w powietrzu, bo na stanowisko dotarł sam, rycerz nie musiał nawet go kierować.
Rozbrzmiał róg.
Rumak stanął dęba, na moment zastygł w dostojnej, heraldycznej pozie - z rozwianą grzywą, z igrającymi w niej promieniami słońca. A potem opadł na przednie kopyta, runął przed siebie niczym mknąca strzała. Czas zwolnił. Antares widział tylko tę wąską ścieżkę tworzoną przez metal, oraz barwny koniec drewnianej kopii.
Wszystko trwało ledwie ułamek sekundy, mniej niż mgnienie oka. Antares zatrzymał Favellusa, zerknął na swoją kopię. A następnie na zrytą kopytami ziemię za sobą. Wśród piasku - błyszczało coś metalowego.
„No to tyle z turnieju" mruknął mag.
Antares popatrzył na te osiem kółek tkwiących na końcu jego kopii.
„No to koniec."


Emocje po całym turnieju schodziły powoli z rycerza. Gorycz wkradała się w serce - zbyt wiele razy pierwsze miejsce było na wyciągnięcie ręki, ale zabrakło tylko trochę, zabrakło jakiegoś drobiazgu. To prawda, że dał z siebie wszystko. Ale chyba lepiej by się czuł, gdyby w każdej konkurencji zajął jakieś dalsze miejsce, gdyby znalazło się więcej zawodników, którzy daleko dystansowaliby go pod względem umiejętności.
Zanim miało się odbyć uroczyste wręczenie nagród za poszczególne konkurencje, organizatorzy przewidzieli jeszcze nieco czasu wolnego - Antares miał wrażenie, że to po to, żeby gawiedź jeszcze trochę zgłodniała i kupiła chociaż kawałek precla. Albo obwarzanki - te cieszyły się wielką popularnością wśród fanów ostatniej konkurencji.
Pośród straganów serwujących wyłącznie jedzenie wystawiono rzędy ław i stołów. Można było tam wygodnie posiedzieć, dać odpocząć nogom, posilić się i porozmawiać we względnym spokoju. Z dala od hałasu i tumultu turnieju, wymieniając go jednak na ustawiczny gwar rozmów i pokrzykiwania sprzedawców. Gdzieś z boku stała niewielka scena - każdy mógł na nią wejść, spróbować zabawić tłum. Korzystali z tego przeróżni śpiewacy, zdarzali się też akrobaci i inni uliczni artyści. Antares zerknął ponad tłumem. Widział tylko górną część sceny, jego wzrok natrafił na wirujące w powietrzu, barwne piłki. Biorąc pod uwagę to, że leciały dość spokojnie i monotonnie, pewnie to nie Saru postanowiła pozabawiać tłum.
Jeszcze przed turniejem Antares umówił się z pozostałymi, że gdzieś tutaj się spotkają. Rycerz szybkim krokiem przemierzał usiany ławami i stołami plac, starając się wyminąć kręcących się wszędzie ludzi, usiłując odnaleźć wzrokiem charakterystyczne sylwetki kobiet.
„Mam jeszcze plan, jak uratować ten katastrofalny dzień" zaczął mag, ale Antares nie miał nawet chwili czasu, by poświęcić mu uwagę.
Jego uwagę przykuł ten charakterystyczny, zbyt głośny śmiech, wydobywający się z głębi przepastnego, krasnoludzkiego brzucha. Antares zaraz skierował się w tamtą stronę, szybko pojawił się przy Thundrim.
Tak jak się spodziewał, krasnolud siedział rozparty na ławie obok Ayrenn, po przeciwnej stronie mając Leę, Michelle i Hotaru. Brakowało Sophie. Antares chciał o nią spytać, oczywiście mu nie dano.
— No i jest nasz rycerz! — wykrzyknął Thundri, huknął pustym kuflem o stół. — Siadaj, nie mogliśmy się ciebie doczekać! I jedz, bo pewnie jesteś głodny.
Krasnolud złapał Antaresa, posadził przemocą koło siebie. Rycerz się nie opierał - usiadł, sięgnął w stronę przekąsek. Thundri podstawił mu pod nos kufel, mężczyzna podziękował skinieniem głowy.
Rozmowa rozlała się turbulentnym strumieniem, w którym Antares ledwie nawigował, usiłując odpowiedzieć na zadane mu pytania między kolejnymi kęsami bajgla, albo nie ostrzelać stołu salwą okruszków, gdy Thundri, swoim zwyczajem, kordialnie klepał go po plecach. Dopiero za trzecim podejściem udało mu się dopytać o Sophie.
— A poszła już robić swoje wystrzały — odparł Thundri. — No, wesoło będzie, ja to zawsze lubię, jak coś wyleci w powietrze.
Antaresowi gratulowano sukcesów w poszczególnych konkurencjach, i choć mężczyzna dziękował za każde słowa pochwały, w jego głosie nie dało się usłyszeć zbyt wiele radości. Gdzieś tam wciąż tkwiła zadra goryczy, że za każdym razem wygrana przeciekła mu przez palce.
„Jagodziankę weź."
Antares sięgnął po słodką bułkę. Mag był tego dnia pomocny jak nigdy, choć oczywiście musiał okrasić każde swe działanie na swój niepowtarzalnie nieuprzejmy sposób. Rycerz doszedł do wniosku, że nie zamierza specjalnie protestować. Pochłonął jedną jagodziankę w dwóch kęsach, zapił kompletnie niepasującym do niej podpiwkiem i sięgnął po bułkę z budyniem.
— Jak twoje ramię? — spytała Lea, zaś Antares włożył palec prosto w budyń.
— Dobrze. — Ugryzł bułkę, przełknął, nawet się nie zakrztusił. — Nic mi nie jest. Ayrenn mi pomogła.
„Lea się troszczy."
Antares uśmiechnął się w duchu. Z jednej strony czuł to miłe ciepło gdzieś na dnie serca, dalej nie przyzwyczaił się do tego, że ktokolwiek martwił się jego stanem zdrowia. Z drugiej gdzieś tam były lekkie wyrzuty sumienia. Bo Lea nie lubiła, gdy stwierdzał, że daną ranę po prostu rozchodzi.
— Nie boli cię?
Rycerz potrząsnął głową, spojrzał w zielone oczy.
— Teraz już wszystko jest dobrze.
Może trochę żałował, że nie ma chwili ciszy i spokoju, a może był trochę wdzięczny Thundriemu, że generuje tyle zamieszania wokół siebie i kieruje rozmowę, gdzie mu się tylko żywnie podoba.
— Bo z Tofurnikiem to jest tak, że jego zdecydowanie nie trzeba czesać ani myć — Thundri odpowiedział na pytanie Michelle. Kobieta pokiwała głową, pełna skupienia zmarszczka pojawiła się między jej brwiami. — Normalnie to owce strzyżemy raz do roku, tak jak wy. Ale barany bojowe to trzeba strzyc trochę częściej, tak ze dwa razy w roku, może raz na kwartał. No bo z tym runem to jest tak…
I popłynął wykład o pielęgnacji runa baranów bojowych. I choć temat był ze wszech miar egzotyczny, to jednak Thundri opowiadał o nim na tyle zajmująco, że i Antares się zainteresował. A potem rozmowa przepłynęła na inne stworzenia, których dosiadają krasnoludy.
— No pewnie, że są jeszcze kozice. Bo one potrafią popylać po prawie pionowych ścianach - wszystko przez te ich kopyta…
„Długo jeszcze będziesz siedział na dupie?" spytał nagle mag, gdy Antares zwojował już większość zawartości koszyka ze słodkościami.
„Do ogłoszenia wyników zostało jeszcze trochę czasu."
„A mógłbyś go sensownie spożytkować!"
Antares mimowolnie zmarszczył brwi.
„Co sugerujesz?"
„Idź zaśpiewaj."
Rycerz zakrztusił się kolejnym bajglem, Thundri usłużnie strzelił go przez plecy, Antares podziękował, gestem odmówił konieczności kolejnych klepnięć. Wrócił myślami do maga.
„Chyba żartujesz."
„No weź! Jakbyś zaśpiewał Lei, to by się na pewno ucieszyła."
„Wiesz dobrze, że nie umiem śpiewać. Na pewno tego nie zrobię."
„Ja ci pomogę, razem damy radę."
Antares zmarszczył lekko brwi, zacisnął usta.
„Nie ma mowy, zrobię z siebie pośmiewisko! Po tym wszystkim dzisiaj… chyba mi wystarczy."
Mag prychnął, zaczął wiercić się podejrzanie gdzieś na granicy świadomości Antaresa. Rycerz nie wyczuł nadciągającego niebezpieczeństwa. Wydawało mu się, że mag dostał wystarczająco dużo ciastek, by nie sprawiać problemów. Antares się mylił.
I to bardzo.
„Nie chcesz śpiewać? Dobrze. Bardzo dobrze. Wręcz świetnie. Sam mnie do tego zmusiłeś" warknął mag. „No to hop do spania."
I zapadła ciemność.


— Co mu się stało? — spytała Ayrenn, odprowadzając wzrokiem oddalającego się szybko mężczyznę. Ten wstał tylko, nawet nie przeprosił, zostawił niedojedzonego bajgla i po prostu poszedł.
Hotaru uniosła brwi, przechyliła głowę.
— Przykro mi, nie wiem. — Zerknęła na siedzącą obok Michelle. — Uraziłyśmy go czymś?
Michelle zwróciła się do Lei.
— Jakieś pomysły?
Lea pokręciła głową, a charakterystyczna sylwetka zniknęła gdzieś w tłumie.
— No, facet czasem musi wziąć i… — Thundri wychylił się na ławie, urwał. Przez chwilę siedział kompletnie nieruchomo, brwi uniósł tak wysoko, że czoło zmarszczył w harmonijkę. — No nie wierzę. Skubany idzie na scenę! — Krasnolud huknął dłonią w blat. — Za nim!
Tymczasem „Antares" szedł nieco chwiejnym krokiem w stronę sceny, szturchnął barkiem kogoś po drodze.
— Jak leziesz, tępy cymbale! — burknął na biednego wieśniaka, którego jedyną winą było to, że stanął mu na drodze.
Mag przesunął pas, usiłując jakoś poprawić ciążący mu przy biodrze miecz. Wsunął dwa palce za kołnierz, próbując nieco go rozluźnić. Strój rycerza był dla niego niemożebnie niewygodny, nienaturalny, do tego krępował ruchy. Kto w ogóle wymyślił te pierdolone spodnie?
Rozejrzał się, znalazł to, czego szukał.
Podszedł, wyciągnął dłoń, bez pardonu wyjął lutnię z ręki elfa.
— Hej! — zaprotestował słabo Nasir. — Co to…
— Cicho, uszatek, potem ci oddam. Nie marudź, idź sprawdź, czy ci halla nie uciekła, albo poprzytulaj jakieś drzewo.
To mówiąc, mag odwrócił się i ruszył w stronę sceny. Elf, zbyt zaskoczony obrotem sprawy, nawet go nie gonił. Czerwień wykwitła na policzkach łucznika, burknął pod nosem jakieś twardo brzmiące słowa.
Ostatni grajek pomachał publiczności, zaczął schodzić ze sceny, żegnany gromkimi brawami. Dzierżący „pożyczoną" lutnię mężczyzna minął się z nim na tych krótkich stopniach prowadzących na scenę, potknął się, przyskrzynił piszczelem w krawędź.
— Kurwa mać — warknął pod nosem, w ostatniej chwili łapiąc się wspornika.
— To na szczęście! — zawołał do niego grajek. Mag posłał mu spojrzeniem równowartość prawego sierpowego.
„Co ty wyprawiasz!"
Antares obudził się trochę za szybko. Mag wywrócił oczami, wchodząc na deski.
„To, na co ty nie miałeś odwagi. Rycerzu."
„Oszalałeś!"
„Zamknij się i mnie nie rozpraszaj."
Na środku sceny stał jakiś żałosny zydelek, na którym wcześniej siedział grajek. Mag zmierzył mebel pogardliwym spojrzeniem, podszedł, odważnym ruchem wsparł okutego buta na siedzisku. Pasek lutni przerzucił nonszalancko przez bark. Trącił struny.
„Chociaż zachowuj się godnie!"
„Nie panikuj. Będę się zachowywał jak będę chciał. I zaśpiewam, co mi się będzie podobało, nic ci do tego."
„Jak zaśpiewasz coś pokroju «Przez twe oczy zielone»…"
„Pasowałoby do ciebie i twojego gustu muzycznego. Ale nie. Będzie klasyka."
Ozwały się pierwsze akordy, zebrani pod sceną ludzie ucichli, popatrując w zaciekawieniu na nowego śpiewaka. Mag nie zaszczycił ich ani spojrzeniem, ani tym bardziej uśmiechem, motłoch dla niego nie istniał. Wzrokiem przebiegł po zebranych dalej osobach, złowił tę charakterystyczną czerwień.
„Widzisz? Podeszła bliżej, żeby cię posłuchać."
Od strony rycerza odpowiedziała mu tylko kotłująca się emocjami cisza.
„Masz ładny głos, tylko nie umiesz go używać. Dobrze, że chociaż ja coś potrafię."
Mag uśmiechnął się pod nosem, znów uderzył w struny. I zaczął śpiewać. W zachodzącym słońcu oczy lśniły podejrzanie dziwnym oranżem.
Śpiew nie ma w sobie za grosz siły ani mocy
Jeśli pieśń nie popłynie z dna mego serca.
A pieśń nie przybędzie nawet na twe ładne oczy
Gdy w sercu brak szczerej miłości proporca.
Zaś me pieśni najlepszymi spośród innych są
Bo szczęściem miłości szczerej i prawdziwej tchną.
„Bogowie, co to ma być za pieśń?"
„Najlepsza."
Świat mówi mi: postawiłeś na szczęśliwy los,
bo piękna dama, której szuka twe spojrzenie
uśmiecha się do ciebie i odgarnia rudy włos.
O czułym, dobrym sercu, jakby wiosny tchnienie,
Tak urocza i łagodna, niczym Pani Lasu.
Gdy z nią jestem, nie chcę niczego - oprócz czasu.
„Przesadzasz!"
„Goń się."
Nie ma rzeczy, która wzbudzi w mym sercu lęk.
Nie ma nic, co by mogło złamać mego ducha.
Jeśli mej damie mam przynieść kwiatów wielki pęk,
nic mnie nie zatrzyma, nie ma większego zucha.
Gdy patrzy na mnie szmaragdem swych czarownych oczu,
jednego chcę - na zawsze utonąć w ich zaciszu. (*)

Ostatnie dźwięki melodii wybrzmiały, elfia lutnia zamilkła.
„Nie ma za co, kmiocie."
Antares zachwiał się, złote oczy rozbłysły, rycerz w ostatniej chwili złapał równowagę, gdy odzyskał kontrolę nad swym ciałem - równie nagle, co ją stracił. Pospiesznie zdjął nogę ze stołka, ukłonił się oklaskującym go ludziom i czmychnął wartkim krokiem w stronę schodów.
Lutnia wróciła do właściciela, Antares usiłował przeprosić za swe grubiańskie zachowanie, zaś Nasir burknął tylko coś o niewychowanych ludziach, nim odwrócił się na pięcie, nie poświęcając rycerzowi więcej uwagi, mimo uszu puszczając wszystkie jego słowa.
Mag był kompletnie cicho, leżał podejrzanie nieruchomo gdzieś na granicy świadomości Antaresa. Nie pierwszy raz - temu drugiemu zdarzały się momenty, gdy stawał się niemal niewyczuwalny, a jego świadomość milkła, dając rycerzowi nieco ciszy i spokoju. Antares nie narzekał na to, miał przynajmniej choć nieco normalności, jednak teraz nie potrafił się tym cieszyć.
Mag przejął nad nim kontrolę. Tak po prostu. Zgasił go jak świeczkę. I chociaż nie dokonał nie wiadomo jakich zniszczeń, chociaż jego działanie można było wpisać bardziej jako żart, niż cokolwiek innego, to jednak sam fakt, że był w stanie tak po prostu postawić na swoim sprawiał, że wzdłuż kręgosłupa rycerza przebiegł zimny dreszcz. To było niebezpieczne. I to bardzo.
Ktoś go zawołał, Antares zwrócił uwagę dopiero za trzecim razem.
Michelle machała do niego intensywnie, pokręciła ze zrezygnowaniem głową, gdy jej spojrzenie w końcu skrzyżowało się ze spojrzeniem rycerza. Antares - chcąc, nie chcąc - ruszył w stronę całej grupy.
— Nie wiedziałam, że umiesz śpiewać — powiedziała Michelle, popatrując na rycerza.
— Ja też nie — odparł zupełnie szczerze, wywołując wśród pozostałych salwę pogodnego śmiechu.
— Było ładnie.
Antares popatrzył na Leę, ich spojrzenia spotkały się, nim dziewczyna uciekła wzrokiem w stronę trawy.
— Naprawdę ci się podobało?
Lea pokiwała głową.
Antares spodziewał się jakiegoś komentarza maga, czegoś w stylu „A nie mówiłem, kmiocie? Musisz mnie częściej słuchać!", ale w jego umyśle panowała zmęczona cisza.
— T-to dobrze — odparł, splatając dłonie, nie zwracając uwagi na to, jak Hotaru przysłania usta rękawem, kryjąc lekki uśmiech.
Thundri rechotał głośno, rzucał jakieś komentarze. Rozmowa splotła się ze śmiechem, Hotaru podsunęła Antaresowi jego niedojedzonego bajgla z koszyka. Rycerz wziął, choć nie był już głodny. Musiał zająć czymś ręce.
Na scenie pojawił się ktoś nowy, nie zdążył jednak zaprezentować ze swego repertuaru nic, poza ledwie kilkoma akordami. Bo oto nadszedł moment ogłoszenia wyników i wręczenia trofeów za wszystkie konkurencje. Rozbrzmiały dźwięki rogu, z daleka słychać było głos herolda - niósł się dobrze, wyraźnie, mimo wiecznego tumultu panującego wśród namiotów.
Ludzie zaczęli wstawać, zbierać się, gdzieś słychać było pełne wyrzutu „No w końcu!", kto inny narzekał, że nie skończył swojej kiełbaski. Powoli, powoli, tereny, na których rozgrywał się turniej, zaczynały się coraz bardziej wyludniać i w końcu wszyscy widzowie zebrali się pod główną sceną.
O wiele wyższa, rozleglejsza i bardziej zdobna niż ta, którą naprędce zbito przy kramach z przekąskami, nosiła te same barwy, co wszystkie „oficjalne" namioty na turnieju. Po obu stronach sceny zbudowano trybuny - ładne i udekorowane, zapewniały dobry widok i właśnie zapełniały się możnymi. Antares zmrużył oczy, odnalazł wzrokiem markiza Rocheforta.
Rycerz poczuł przykry, gryzący ciężar wstydu, zalegający mu gdzieś wewnątrz. Markiz wyraźnie napisał w liście, czego oczekuje od Antaresa, zaś mężczyzna, zbyt pewny siebie przed turniejem, zawiódł oczekiwania swego patrona. Rozmowa po turnieju zapowiadała się na niezbyt przyjemną - bo choć markiz był człowiekiem łagodnego usposobienia i na pewno nie powiedziałby Antaresowi żadnego przykrego słowa, to jednak rycerz czuł, jak zżerają go wyrzuty sumienia.
— Może podejdźmy trochę bliżej — zasugerowała Hotaru, wskazując w stronę sceny. — Chyba Thundri będzie wychodził, prawda?
Thundri zmarszczył brwi na perspektywę odbierania nagrody, burknął coś, że no niestety inaczej się nie da, a następnie cała grupa przemieściła się bliżej, przepychając się sprawnie między grupami widzów, starając się zbliżyć bardziej do sceny.
Tymczasem na scenie już zaczęło się coś dziać.
Nastąpiła nieco przydługa przemowa szlachcica sponsorującego całe wydarzenie, Antares kojarzył jego nazwisko, ale jego samego chyba nigdy nie miał okazji spotkać osobiście. Starszy mężczyzna z całego serca i wylewnie podziękował uczestnikom za starania, wtrącił też nieco zdań o tym, że osoby z darem magii są przydatne społeczeństwu, na co Antares pokiwał głową. Jednak tłum niespecjalnie słuchał, skupiony bardziej na tym, by zobaczyć, co takiego ciekawego dostaną zwycięzcy poszczególnych konkurencji. I kiedy będzie pokaz fajerwerków, bo to też był rozrywkowy punkt programu.
— Właściwie to dlaczego nie wręcza się tych nagród od razu po danej konkurencji? — spytała Michelle, jako jedyna nie musząc się wychylać, by zobaczyć, co też dzieje się na scenie.
— Chcą, żeby wszyscy zostali do końca. I dowiedzieli się, kto ufundował nagrody — odparł Antares.
Herold znów się odezwał, jego donośny głos uciszył wszelkie szepty i dyskusje. Mężczyzna wyraźnie wyartykułował nazwisko kolejnego szlachcica - tym razem sponsora nagrody za bieg przełajowy - w okrągłych i kwiecistych słowach podziękował za patronat nad wydarzeniem. Gdzieś na trybunach z boku zrobiło się małe zamieszanie, gdy szlachcic wstał, pomachał władczo, poczekał na oklaski, błyszcząc i podzwaniając złotem w świetle zachodzącego powoli słońca. A potem na scenę wywołano Saru.
Kobieta weszła, podchodząc do herolda zrobiła jeszcze zgrabne, efektowne salto, które wyrwało z piersi publiczności trochę ochów i achów. Odebrała swą nagrodę, pomachała innym i skłoniła się głęboko w stronę trybun, gdzie siedzieli możni, szczególnie ku sponsorowi. A potem zeszła z drugiej strony sceny i zniknęła gdzieś za kulisami.
Przyszła kolej na następną konkurencję - strzelanie z łuku. Ponownie, herold starannie opowiedział o wszelkich zasługach patronującego jej szlachcica, następnie zaś przywołał Nasira.
— To już wiadomo, czemu każda z konkurencji miała takie kolorowe chorągiewki wszędzie dookoła — powiedziała Michelle, obserwując elfa.
Nasir wziął to, po co przyszedł, oszczędnie skłonił się w nieokreślonym kierunku, a następnie próbował czmychnąć ze sceny. Herold zawrócił go za kulisy, wskazał dłonią, by podążył za Saru.
— Myślałam, że to dla oznaczenia, żeby nikt się nie pogubił — kontynuowała weterynarz.
— To chyba tylko namioty medyków tak oznaczono. Cała reszta chorągiewek to szlacheckie herby. Żeby lud wiedział, komu zawdzięcza całą zabawę.
Michelle pokręciła głową, parsknęła śmiechem.
Trzecia konkurencja - pojedynki. Na scenie pojawił się Thundri, burknął coś pod nosem, biorąc swą nagrodę, a następnie zszedł ze sceny, nie kłaniając się nikomu. A przynajmniej się starał - jego herold też zawrócił, też zaciągnął stanowczo za kulisy.
— Nie cieszy go nagroda? — Hotaru uniosła brew. — To był chyba całkiem ładny miecz…
Antares pokręcił głową.
— Thundri to krasnolud, a jego wuj to jeden z najlepszych krasnoludzkich kowali żyjących na powierzchni. Wykonane ludzką ręką przedmioty to dla Thundriego tanie bibeloty, nie przyszedł tu po nagrodę. — Rycerz rozłożył dłonie.
— Dalej jest zirytowany wynikiem…
Antares westchnął, potwierdził. Rozumiał krasnoluda - na jego miejscu też czułby się poirytowany zdobyciem pierwszego miejsca tylko dlatego, że ten, z którym walczył, po prostu nie dopilnował zasad. To zawsze nadawało zwycięstwu ten przykry, gorzki smak.
Herold obwieścił nazwisko kolejnego sponsora, tym razem przyszedł czas wręczenia nagrody za przeciąganie wozów. Na scenę wkroczył nieco zdezorientowany Kuma. Mężczyzna zerkał co jakiś czas w tłum, szukając wzrokiem siostry. Odebrał swoją nagrodę, odszedł parę kroków od herolda, chcąc zejść ze sceny, ale widać przypomniał sobie, że jego siostra wcześniej się ukłoniła. Kuma przystanął, zadreptał w miejscu, wypiął się w stronę herolda w próbie wykonania ukłonu, a potem zniknął za kulisami.
Niezrażony takim obrotem zdarzeń, herold przeszedł do ostatniej konkurencji. Przedstawiono wspaniałe zasługi i pochwalono hojność kolejnego sponsora, a następnie na scenę wkroczyła lady Imerielle. Kobieta serdecznie podziękowała heroldowi, skłoniła się z szacunkiem w stronę trybun szlachty, dostojnym gestem pozdrowiła pozostałych widzów i kibiców, a na koniec wzniosła dłoń w stronę nieboskłonu, dziękując swemu boskiemu patronowi za opiekę i przewodnictwo.
— Teraz zaś przejdziemy do zwieńczenia całego turnieju… — zaczął ponownie herold.
Antares z lekkim zdziwieniem zauważył, że w ferworze… wszystkiego, co działo się tego dnia, najzwyczajniej w świecie zapomniał o tym, że istniała jeszcze nagroda za cały turniej. Zawsze było dla niego zagadką, komu przypadnie tytuł zwycięzcy turnieju, obstawiał jednak lady Imerielle - zajęła dobre miejsce na pojedynkach, była też czempionką ostatniej konkurencji, jej noty musiały być wysokie. Rycerz nie wiedział, jak liczyło się tą całą średnią ważoną, zaś pod ręką nie było Sophie, by mu to wytłumaczyć.
I kiedy rycerz tak się zastanawiał, herold skończył podziękowania dla sponsora nagrody głównej, wyczytał zwycięzcę.
— Sir Antares! — Rozległo się w burzy oklasków.
Antares przez moment zastanawiał się, kim jest tajemniczy sir Antares, którego chyba nigdy nie poznał, gdy dotarło do niego, o kogo dokładnie chodzi.
— Sir Antares? — Herold zawołał ponownie, przebiegł wzrokiem tłum.
Tymczasem zaś Antares oprzytomniał, ruszył w stronę sceny, po drodze wpychając resztkę bajgla do ust i naprędce otrzepując usta i koszulę z okruchów. Wchodząc na scenę prawie udławił się ostatnim kęsem, kaszlnął w pięść i przetarł załzawione oko.
— Ach, nareszcie! — Herold przywołał go gestem dłoni. — Jest nasz zwycięzca!
Antares stał nieco nieporadnie, cierpliwie czekał na to, aż herold skończy swoją przemowę, aż uściśnie mu dłoń, pogratuluje po raz kolejny, jeszcze pomacha do publiczności i aż wybrzmią oklaski. Drugi raz tego dnia stał na scenie, i drugi raz uświadamiał sobie, że naprawdę tego nie lubi. Zerknął w stronę widowni, odnalazł to, czego szukał i doszedł do wniosku, że może czasem jednak lubi.
Tymczasem zaś przyszedł moment wręczenia nagrody. Herold zbliżył się z jakimś podłużnym pakunkiem zawiniętym w cienki, lejący się materiał. Antares zacisnął na nim dłonie, podziękował i ukłonił się. Poczuł pod palcami charakterystyczny kształt i zdobienia, przez opuszki przebiegło to niemożliwe do pomylenia z niczym innym ciepło. Magia. Rycerz uśmiechnął się - mag miał plany na cały dzień i na każdą możliwą porażkę. Ale żaden z jego planów nie uwzględniał czegoś takiego.
Antares już miał kierować się ku zejściu ze sceny, gdy herold przywołał go ponownie do siebie, nachylił się, mówiąc tylko do niego.
— Sir, proszę jeszcze nie uciekać. Jako zwycięzca powinien pan jeszcze porozmawiać z ważnymi osobami, prawda? Proszę za mną, tu - z drugiej strony.
Rycerz zdążył jeszcze rzucić ostatnie spojrzenie w kierunku widowni, ponownie rozległy się oklaski, a potem Antares zniknął gdzieś za kulisami i tyle go widzieli. Dobiegł go tylko głos herolda zapraszającego wszystkich na pokaz fajerwerków i jedzenie.


Szlachta bawiła się osobno.
Fragment płaskiej polany ogrodzono wysokim parawanem z ozdobnego materiału, oddzielając możnych od reszty gawiedzi, zapewniając nieco ciszy i prywatności. W środku - żadne tam kramy czy zbite naprędce z desek ławy. Wystawiono ładne, zapewne drogie meble, wystawiono bardziej wysublimowane przekąski, ustawiono też fantazyjnie kute koksowniki. Ogień wesoło harcował za kratami, obdarzając wszystkich ciepłem i światłem, przeganiając chłód i ciemność nadciągającego, marcowego wieczora. Antares przebiegł wzrokiem po tym wąskim gronie ustrojonych w tiule i batysty widzów, odruchowo poprawił pas, spróbował obciągnąć nieco koszulę.
Spędzenie czasu z możnymi cieszyło wyłącznie Saru i lady Imerielle - Antares czuł się nieswojo na oficjalnych spotkaniach, zaś brak jakiegoś bardziej reprezentacyjnego stroju sprawiał, że było tylko gorzej. Od wejścia porwano go w wir kolejnych gratulacji i rozmów, z których rycerz pamiętał tylko solidne klepanie po plecach sponsorowane przez Thundriego oraz pogodny uśmiech lady Imerielle. Nasir najchętniej wtopiłby się w draperie albo uciekł gdzieś w leśną knieję. Kuma zainteresował się zawartością półmisków i podążał krok w krok za Saru, która zręcznie wyręczała go w konwersacjach.
Markiz wyłowił go z tłumu niespodziewanie - rycerz nie usłyszał nawet, kiedy starszy mężczyzna do niego podszedł. Wciąż ściskając w dłoni swą nagrodę, pozwolił się zaprowadzić gdzieś na ubocze, gdzie płynące od rozpalonego ognia światło nie przyciągało uwagi. Mogli w końcu pomówić we względnej ciszy i odosobnieniu.
Markiz się nie zmienił. Antares doszedł do wniosku, że po przekroczeniu pewnego wieku niektórzy mężczyźni chyba przestawali się starzeć, jakby zatrzymali się w czasie. Oborzałe oblicze przecinały regularne zmarszczki, a długie, siwe włosy, opadały na ramiona. Może na czubku głowy włosy nieco się przerzedziły, a może to ciemność nocy i roztańczony blask ognia sprawiały, że Antaresowi tylko wydawało się, że włosy markiza są nieco rzadsze. Nie zmieniły się też jego manieryzmy ani głos - wciąż miał w sobie to samo ciepło i łagodność, do którego rycerz przyzwyczaił się, odwiedzając od czasu do czasu Château de Courteaux wraz z sir Roderykiem. Czasem miał wrażenie, że tamte dni wydarzyły się w jakimś innym życiu.
Rochefort miał w sobie coś takiego, że choć między nim i Antaresem nadal była wyraźna granica patron-rycerz, nadal istniał ten wynikający ze sztywnej hierarchii dystans, to nie wydawał się on nienaturalny lub niewygodny. Wręcz przeciwnie. Może też dzięki niemu Antares czuł, że mimo formalnego tonu spotkania nie jest ono dla niego niewygodne i przytłaczające. Z czego to wynikało? Rycerz nie wiedział.
Ich rozmowa płynęła wartko - markiz wiedział, że Antares nie jest człowiekiem wielu słów, a wszystko to, co pragnie przekazać, przekazuje czynem. Rycerz nie zauważył nawet, gdy Rochefort sprytnie przeprowadził go między kolejnymi grupami towarzystwa, zręcznie wyminął wszystkich, którzy chcieliby wciągnąć Antaresa w rozmowę, a następnie, nie wiedzieć kiedy, odchylił połę ozdobnego parawanu. Młodszy mężczyzna uniósł brew, popatrzył ze zdziwieniem nie wiedząc, czego markiz od niego wymaga.
— Idź już — powiedział Rochefort, lekki uśmiech zatańczył w kąciku ust. W panującym półmroku było widać tylko jego roześmiane oczy. — Wiem, że to nie jest miejsce dla ciebie.
— Może powinienem chociaż… — Antares zerknął w stronę reszty towarzystwa, urwał.
— Nie przejmuj się innymi - dopóki są jeszcze przekąski, nikt nie powinien czuć się urażony twym nagłym zniknięciem.
Antares spuścił wzrok, uśmiechnął się lekko. Markiz za dobrze go znał.
— W takim razie - za pozwoleniem.
To mówiąc rycerz skłonił się, przeszedł pod podwiniętą połą, odwrócił się ostatni raz, pozdrowił markiza. I zniknął w mrokach nocy.


Ciemność mu nie przeszkadzała. Marcowa noc nie była tak pogodna, jak wtedy, w trakcie Parady Bogów - gwiazdy od czasu do czasu chowały się za przepływającymi przez nieboskłon strzępami chmur, połówka księżyca nieśmiało wznosiła się zza linii odległych namiotów. Chłodne, nocne powietrze, wibrowało muzyką, śmiechem, nieskładnym śpiewem i chaotycznym szmerem rozmów. Antares szybko odnalazł rozlany wśród namiotów tłum ludzi czekających na pokaz fajerwerków. Pojedyncze, nieregularnie rozstawione pochodnie drżały smugami światła, co poniektórzy rozpalili jakieś niewielkie ogniska. Pachniało pieczonymi kiełbaskami, chrupkim chlebem i spalenizną.
Rycerz szukał wzrokiem znanej sobie grupy.
Kobiety stały nieco na uboczu, poza zasięgiem światła - tak poradziła im Sophie, to stąd miało być najlepiej widać fajerwerki. Antares z oddali skrzyżował swoje spojrzenie z Hotaru - tancerka akurat odwróciła się, pomachała mu. Nachyliła się do Lei, powiedziała coś na ucho.
Rycerz szedł ku nim, mijał kolejne grupy widzów. Minął jedną, Hotaru zniknęła, kimono mignęło gdzieś w ciemności. Minął kolejną, wyparowała Ayrenn - elfka wtopiła się w nieodległą ścianę las. Kolejna grupa, Antares zobaczył tylko odchodzącą gdzieś Michelle. Gdy dotarł na miejsce, Lea została sama.
— Nie jest ci zimno? — spytał od razu, ale dziewczyna pokręciła głową, dotknęła dłonią płaszcza.
— Wzięłam trochę grubszy.
— Hm, to dobrze.
Antares uśmiechnął się, uciekł wzrokiem, na chwilę zapadła nieco krępująca cisza. To zazwyczaj był ten moment, kiedy odzywał się mag, próbując pchnąć go bardziej ku rozmowie, podsunąć jakieś pytania i tematy. Teraz rycerz został bez tego wsparcia, „uzbrojony" jedynie w swoje niezbyt duże umiejętności prowadzenia konwersacji.
— Dzisiaj twoje urodziny — zaczął ponownie, poprawił uchwyt na wciąż trzymanej w dłoniach nagrodzie za turniej. — Chciałem ci to dać. Wszystkiego najlepszego.
To mówiąc wyciągnął podłużny przedmiot w jej kierunku. Leę zamurowało.
Dziewczyna przez dłuższą chwilę stała nieruchomo, przenosząc wzrok między Antaresem a trzymanym przez niego przedmiotem.
— Przecież to twoja nagroda za turniej, ona jest dla ciebie…
— Ale chcę, żeby była dla ciebie — odparł rycerz nie wiedząc, jak przekazać Lei, że do każdej z konkurencji podchodził z myślą o niej.
Dziewczyna wahała się jeszcze przez chwilę, w końcu wyciągnęła dłonie, wzięła od rycerza prezent.
— Nawet nie wiem, co to jest… — zaśmiała się, kryjąc skrępowanie.
— Rozwiń materiał.
Lea przez moment siłowała się z supełkiem, a gdy materiał opadł, jej oczom ukazała się łubia - tłoczone zdobienia przypominały fantazyjnie przedstawione kwiaty, widoczne wyraźnie nawet w bladym świetle księżyca. Dziewczyna przesunęła dłonią po gładkim, nieznanym sobie materiale, a potem wysunęła tkwiący w łubiu łuk.
Drewno o łagodnej, miodowej barwie, zdawało się lśnić ciepłym blaskiem. Delikatne, złote żyłki, oplatały łuk, wlewając się w ledwie widoczne słoje, tworząc na powierzchni broni ornament zbyt misterny, by można go było wykonać ludzką ręką. Ramię przechodziło w gryf linią fantazyjną, a jednocześnie naturalną, właściwą bardziej dziełu sztuki, niż broni. Pieśń zaklęta w drewnie, śpiewana drzewu tak długo, aż sen o łuku stał się rzeczywistością.
Cisza panowała zbyt długo. Lea w milczeniu wpatrywała się w łuk, Antares przestąpił w końcu z nogi na nogę.
— Podoba ci się? — spytał niepewnie.
Nie doczekał się odpowiedzi, przynajmniej nie werbalnej.
W jednej chwili Lea stała przed nim, w następnej zaś jej ramiona oplotły sylwetkę rycerza, ścisnęły mocno, a podbródek wsparł się na ramieniu.
Antares zastygł.
Oddech uwiązł w płucach, dłonie zesztywniały, rycerz miał wrażenie, że nawet jego serce zapomniało, co ma robić. W głowie zapanowała cisza tak kompletna i całkowita, jak jeszcze nigdy. Czas się zatrzymał. Świat przestał istnieć.
Przedłużająca się cisza nabrzmiała jakimś rodzajem skrępowania i niezręczności. Antares, jak się nie poruszył, tak wciąż tego nie zrobił. Lea rozplotła dłonie, odsunęła się pół kroku.
— Chyba nie powinnam była… — zaczęła, mówiąc w stronę kępek trawy.
Coś szarpnęło się w proteście w piersi rycerza, i nie była to świadomość maga. Antares objął Leę w pasie, przyciągnął z powrotem, zamknął w uścisku dużo ciaśniejszym, niż było to stosowne. Nawet nie zauważył, gdy druga ręka zanurzyła się w miękkości rudych włosów, ani gdy sam wtulił w nie policzek. I tak, jak wcześniej w jego myślach panowała absolutna pustka, tak teraz wypełniała je jedynie Lea. Serce tłukło się o żebra tak mocno, że jego bicie słychać było chyba w Vallmorze.
Antares rozluźnił w końcu uścisk, odsunął się - niewiele, ledwie na tyle, by móc spojrzeć na Leę. Wzrok sam skupił się na ustach dziewczyny, teraz lekko rozchylonych w zaskoczeniu. W spojrzeniu rycerza czaiła się trudna do określenia tęsknota. Z pewnym wysiłkiem podniósł wzrok na oczy Lei, przywołał na twarz uśmiech - ciepły, łagodny, nieco nieśmiały. Taki, jak zawsze.
— Cieszę się, że ci się podoba — powiedział cicho, odsuwając się kolejne pół kroku, opuszczając w końcu ręce.
— Jest niesamowity — odpowiedziała, wracając wzrokiem do trzymanego w dłoni łuku, przyciągając go bliżej, jakby chowając się za nim. — Dziękuję.
Uśmiech Antaresa poszerzył się nieco, rycerz uciekł spojrzeniem gdzieś w bok, ale po chwili wrócił nim do Lei.
Ten moment wybrała Sophie, by odpalić pierwsze fajerwerki. Nocne ciemności rozdarł nagły huk i blask, niebo wybuchło miriadem barwnych świateł. Antares drgnął, gdy czas nagle na powrót ruszył, gdy świat gdzieś dalej znów zaczął istnieć. Lea podskoczyła, zaskoczona, odwróciła głowę w stronę nieba.
Zieleń, czerwień, złoto - światła rozkwitały na czarnym tle, niczym jakieś świetliste, egzotyczne kwiaty. Hałas ogłuszał, topił słowa, gasi wszelkie rozmowy. Antares pobiegł myślami do stajni, odetchnął w duchu z ulgą, że Favellus znajduje się bezpiecznie we wnętrzu magicznej bariery zapewniającej mu ciszę i spokój.
I choć fajerwerki były rzadkością, zaś Antares widział taki pokaz może trzeci raz w życiu, to nie światła na niebie przyciągały jego uwagę. Wracał wzrokiem do twarzy Lei, zwróconej teraz ku wielobarwnej łunie, patrzył, jak w jej oczach odbija się zachwyt. Może… wyglądało na to, że to chyba był dobry dzień dla Lei.
„Chłopie, coś ty nawywijał, jak mnie nie było?" głos maga odezwał się nagle, wciąż był cichy, brzmiał zmęczeniem. „Stoisz jak kołek, a pikawę to ci zaraz wypierdoli."
„Lea mnie przytuliła" odparł, sam wciąż nie wierząc, że to prawda.
Cisza, która potem zapadła, była naprawdę długa.
„Pamiętasz, kiedy ostatnio ktoś cię przytulił?"
Rycerz zastanowił się.
„Nie pamiętam."




Cytat w tytule: Honoré de Balzac
(*) Fragment „Chantars no pot gaire valer" Bernarta de Ventadorn,
luźne (bardzo-bardzo) tłumaczenie: ja :>

1 komentarz:

  1. Cześć!
    W czeluściach skrzynki pocztowej zaginął mi Twój adres mailowy, więc mam nadzieję, że mi wybaczysz ten mały spam.
    Mianowicie na ocenialni literackiej Wspólnymi Siłami pojawił się post z okazji naszych siódmych urodzin. Myślę, że jego treść może Cię zainteresować. :)
    Będziemy czekać, odezwij się!
    Pozdrawiam cieplutko,
    Ayame
    Wspólnymi Siłami

    OdpowiedzUsuń