Dwunożna, skrzydlata kozica. Właściwie nawet się nie zdziwiłam, słysząc
triumfalną deklarację Edmunda, po brzegi wypełnioną pewnością siebie i
odnośnie swoich domniemań. W głosie szlachcica pobrzmiewało tyle optymizmu, że tak po prawdzie nie miałabym serca nawet sugerować, że być może jednak warto
by zweryfikować swoje pomysły.
Idea
podobnego stworzenia, wbrew zdrowemu rozsądkowi i wszystkiemu, czemu
powinnam się wykazywać na tej misji, skłaniała mnie myślami ku innym
istotom, nazbyt dobrze znanym już w naszym świecie. Choć znajdowaliśmy
się na otwartej przestrzeni, otoczeni przez niekończący się górski
pejzaż, błękitną kopułę i ostre, świeże powietrze, nagle poczułam
ściśnięcie w piersi, ślad zatęchłego powietrza z innej wioski, w której
razem z Sophie udałyśmy się do katakumb. Tam też miałyśmy do czynienia z
istotą przypominającą dwunożnego kozła, choć tamten akurat nie posiadał
skrzydeł. Nie byłam w tym momencie zbytnio przekonana, czy ta myśl mnie
pociesza, czy wprost przeciwnie.
Jedyną
dobrą stroną tego wszystkiego był fakt, że Antares odsunął się wreszcie
od urwiska, zostawiając tam zarówno potencjalne stworzenie, które
przyprawiłoby zapewne Michelle o gwałtowny wybuch ekscytacji, jak i —
przede wszystkim — ziejącą na wiele, wiele metrów przepaść.
—
Podobno kozice są w stanie schodzić po prawie pionowych ścianach —
zaczęłam zastanawiać się na głos, wciąż jednak ostrożnie, by nie urazić
przypadkiem rozgorączkowanego własnym odkryciem Edmunda — czy nie byłaby
aby w stanie i bez półki skalnej pokonać takiej ściany?
—
Nawet jeśli, nie są w stanie latać — stwierdził sucho — i potrzebują
jakichkolwiek punktów podparcia. Poza tym, nie schodziłyby sobie ot tak,
dla zabawy. Jeśli na dole nie ma nic do zjedzenia albo miejsca
odpoczynku, darują sobie, ominą albo przeskoczą — rozkręcił się już na
dobre, żywo gestykulował, nieco za bardzo uniósł głos. — No i nie
trafiają się samotne osobniki, to zwierzęta stadne.
— A tamta...
— No właśnie — pokręcił głową. — Bardzo prawdopodobne, że uciekła nam tuż sprzed nosa.
Otworzyłam
już usta, by nieśmiało przypomnieć, że raczej sprzed kilku kilometrów. I
że zauważylibyśmy, gdyby tamta kozica miała skrzydła, ale wtedy
dostrzegłam, jak Hotaru, odsunąwszy się chwilowo poza pole widzenia
szlachcica, w milczeniu kręci przecząco głową. Zamiast słów, wzięłam
więc po prostu nieco głębszy wdech, uciekłam wzrokiem w bok, urywając
temat. Edmund nie był głupi; nawet jeśli nie teraz, prędzej czy później
zda sobie sprawę z mankamentów swojej teorii, nawet jeśli za żadne
skarby świata nie zechce przyznać tego na głos.
— Powinniśmy ruszać dalej? — zaproponowała Hotaru, czujnym okiem ogarniając chmurniejące oblicze szlachcica.
— Przecież teraz nie wrócimy — prychnął.
Skoro
ślady się urwały, trzeba było znaleźć inny kierujący nas czynnik, jak
zawsze w takim wypadku postanowiłam zatem kierować się tym, co mi
pozostało: intuicją. Edmund burczał jeszcze przez kilka minut niezbyt
pochlebne komentarze na temat naszych opóźnień, w końcu jednak znów
podążaliśmy przede wszystkim w milczeniu, co jakiś czas wypełnionym
tylko szuraniem poprawianych szelek plecaka.
— Dobry łowca podobno jest w stanie określić, gdzie zwierzę chuchnęło — zauważył Edmund. — I po tym je wytropić.
Niemal
potknęłam się na ścieżce, odwróciłam gwałtownie drogę w stronę
chłopaka, nie do końca przekonana, co właściwie odpowiedzieć.
—
Cóż, ja... — zaczęłam nieporadnie, właściwie nawet niepewna, od której
strony zabrać się za wyjaśnianie całej sprawy. Edmund uniósł brwi w
oczekiwaniu, w końcu jednak tylko pokręcił głową, prychnął. Trochę
inaczej niż poprzednio.
—
Hmph... Przecież żartuję. Chociaż na żartach mógłby się znać —
wyciągnął odzianą w rękawiczkę dłoń, przypatrzył się nieco spłowiałemu,
choć wciąż już na pierwszy rzut oka dobremu jakościowo materiałowi. —
Tak mi powiedział stryj na pierwszym polowaniu.
Uśmiechnęłam
się wreszcie, skinęłam głową. Nie byłam pewna, czy powiedział to
wszystko po prostu z nudów, czy była to może nieco okrężna próba
przełamania lodów po jego wcześniejszym boczeniu się.
— Przydatna umiejętność — potwierdziłam.
— Byłeś już kiedyś na polowaniu, panie? — podchwyciła Hotaru.
—
Owszem — potwierdził niezobowiązującym tonem, najwyraźniej jednak miał
nadzieję, że ktoś podchwyci temat. — Jak miałem czternaście lat.
Bez
dalszej zachęty opowiedział o tym, jak grupa szlachciców ruszyła kiedyś
na przepiórki oraz dzika. Nawet jeśli podkoloryzował zarówno swój
udział, jak i cały przebieg wydarzenia, już dało się w nim wyczuć duszę
biologa; zaskakująco dużo miejsca poświęcił towarzyszącym im chartom i
sokołom, wychwyciłam kilka nut wyrażających pewien żal za upolowanymi
wtedy stworzeniami. Hotaru od czasu do czasu dopytywała o szczegóły,
którymi szlachcic chętnie się dzielił, w którymś zdaniu chyba nawet
bąknął, że gdybyśmy chcieli, może mógłby nas któregoś dnia na takowe zaprosić.
— Bardzo miło nam to słyszeć — uśmiechnęła się tancerka.
— To wydarzenie towarzyskie, dużo osób bierze udział — burknął zaraz, żeby jednak nie zaprzepaścić zupełnie swojej edmundowości.
W tym momencie zatrzymałam się nagle, uniosłam dłoń, by uciszyć rozmowę, skuliliśmy się za najbliższą ścianą.
— Coś się stało? — Antares, od razu gotowy do działania, skierował odruchowo dłoń w stronę rękojeści miecza.
—
Wilki — oszczędnym ruchem podbródka wskazałam na watahę, która właśnie
przecinała naszą ścieżkę, oczy roziskrzyły się na widok ich gibkich,
pełnych wdzięku ruchów i splątanej, szarej sierści. Zaabsorbowana myślą o
przedziwnej kozicy, niemal zapomniałam o
pozostałej faunie gór, podczas gdy te odwiedzane przez nas były
przecież znane z całkiem
bogatego wachlarza gatunków.
— Boją się ognia — stwierdził od razu Edmund, pytająco spojrzał na Hotaru. — Mamy lampy, zgadza się?
— To raczej nie będzie koniecznie... — zaprotestowałam, on jednak tylko uniósł dłoń.
— Tak, tak, zawsze tak mówią — zbył machnięciem ręki, najwyraźniej zupełnie nieprzekonany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz