środa, 2 marca 2022

Od Pana Sokolnika cd Lei

𓅪

Jej uprzejmość onieśmielała, łagodny śmiech z przyjemnością łaskotał ucho, a zielone oczy, radośnie zmrużone, wnosiły, choć odrobinę wiosny, przełamując złośliwy, zimowy krajobraz. Ignaś nie zdawał się mieć żadnych zastrzeżeń, choć to ptaszysko gotowe było polubić każdego, kto miał do zaoferowania, chociaż złamaną skorupkę po orzechu włoskim. Przekupne było to stworzenie i niezwykle naiwne i nawet jeśli zdawało mi się, że przywykłem do tego, całkiem uciążliwego, stanu rzeczy, to za każdym razem, gdy biała główka lgnęła do nowej osoby, moje serce stawało momentalnie, a później nosiło się kłuciem, jakby kto mi je dźgał igłą. Bynajmniej nie wynikało to z pewnego rodzaju zazdrości, a raczej nieopisanego zmartwienia i czystej potrzeby chronienia stworzenia przed wszelkim złem tego świata. Nawet jeśli przy okazji obcowania z ludźmi, wyznawałem opinię, jakobym nienawidził stworzenia z całego serca i chciał pozbyć się go czym prędzej. 
Prawdą jednak, że cała moja uwaga skupiona była na średniej wielkości ciałku, które znowu zakopane w połach moich koszul, szat i bandaży, wtulało się w moją zapadniętą pierś, szukając ciepła, którego oddawałem coraz mniej. Z czułością podłożyłem dłoń pod nie aż tak ciężkie ciałko i dźwignąłem go ku górze, by nie zsuwał się po moim brzuchu, co zdarzało się, nawet jeśli starał się zakotwiczyć swoimi szponami, oczywiście kosztem drobnych skaleczeń na skórze. Później wystarczyło przetrzeć je wilgotną szmatką. Pewnie co poważniejsi medycy, nakazaliby mi je odkazić, zaplastrować i uważać, bo nawet w płaską ranę wdać mogło się zakażenie. Nie pytałem jednak gildyjnych medyków o zdanie, żyłem dalej, jak gdyby nigdy nic, nawet jeśli zdarzało się, że pewne ze szram goiły się gorzej od innych.
Lea, rusałka, stworzenie jednocześnie sprawiające wrażenie tak bliskiej, a zupełnie niepasującej do otoczenia, szczególnie z tym ciężkim worem przy boku i prezencją, jak ciepły, letni dzień, przepraszała za błahe drobnostki, nawet jeśli okazywało się, że się nie złoszczę, gniewam, czy chowam urazy. Odpowiadałem jej cichym pokręceniem głową, gestem dłoni, który miał ją uspokoić, czy cichymi parsknięciami śmiechem. 
— Swoją drogą, idziesz może do gildii? Muszę coś dostarczyć Irinie, a też nie chciałabym narażać ciebie ani Ignasia na zbyt długie stanie na mrozie — zaczęła w końcu, poprawiając chwyt na torbie. Rozważałem odpowiedź krótką chwilę, nawet jeśli nasuwała się na spierzchnięte wargi praktycznie od razu. Kakadu w końcu nie wydawało się ukontentowane pogodą, nawet jeśli kilka pierwszych chwil sprawiło jej radość. Ja sam również miałem powoli dość szczypiącego w noc i poliki mrozu.
— Tak, tak. Jak wcześniej wspominałem, wracamy z izby sokolniczej. Praktycznie przypadkiem zeszliśmy ze ścieżki, krótki spacerek. Tak rekreacyjnie — odparłem, prostując się bardziej i podrzucając Ignasia do góry jeszcze mocniej. — Nie ma co marznąć, chodźmy — dodałem, zagarniając przestrzeń szerokim, zachęcającym ruchem ramienia, które jednocześnie, chcąc nie chcąc, zmusiło kobietę do obrania właściwego kierunku i konkretnego tempa. Potrzebowałem tylko chwili, by znów skulić się w sobie, zgarbić, tracąc te kilka centymetrów i wbić zmrużone oczy w białą, rażącą glebę. 
Śnieg skrzypiał głośniej niż wcześniej i zawdzięczaliśmy to tylko i wyłącznie, subtelnej, ale dość niezręcznej ciszy. Nie była dziś dobrym towarzyszem, gniotła mnie w bok, przypominała o drugiej osobie, wytykała palcami wszelkie błędy, nieścisłości, okrutną wręcz niewygodę wiążącą się z sytuacją, w której się znaleźliśmy. Ani ja, ani Lea, ani nawet Ignaś, nie odezwaliśmy się słowem. Paskudne doświadczenie. Takie, które za kilka lat odezwie się we mnie podczas jednego z jesiennych wieczorów, wywoła marsz gęsiej skórki przez długość całych pleców i nie pozwoli spać przez pół nocy, bo będę starał się rozłożyć całą tę sytuację na czynniki pierwsze i przeszukać każdy kąt wspomnienia, byle odnaleźć sposób na zapobiegnięcie tej paskudnej okazji.
Może wystarczało wyjść kilka minut później? Może mogłem wcale nie ruszać się dzisiaj z łóżka? A może ten jeden, jedyny raz, powinienem udawać głuchego na wołania dziewczyny?
Ostatnia z opcji prowadziła jedynie do większego armagedonu. Mogłem w końcu wyjść na większego chama, gdyby w końcu odkryła, że w rzeczywistości po prostu ją ignorowałem. A wizja udawania osoby niesłyszącej, wydawała się jedną z najbardziej absurdalnych i nieadekwatnych myśli, jakie naszły mnie w ostatnim czasie. 
Chociaż może miałbym przynajmniej odrobinę więcej spokoju.
— Sokolnik! — Rzucono się na mnie, zanim zdążyłem dobrze otworzyć drzwi wejściowe do budynku, wpuścić Leę przodem i otrzepać śnieg z butów. 
— Ja — mruknąłem, półprzytomny. Dopiero zaczęło do mnie docierać, że rzeczywiście, ktoś trzymał właśnie dłonie na moich ramionach, potrząsał mną w najlepsze i irytował tym samym Ignasia, który począł swoją operę krzykaną. Kątem oka widziałem stojącą z boku dziewczynę, jednak chcąc nie chcąc, cała moja uwaga skupiona została na rozjuszonym krawcu.
— Sokolnik, kochany ty mój — płakał, chwytając mnie mocniej i dopiero kiedy ścisnąłem ostrzegawczo jego nadgarstek własnymi palcami, puścił mnie i odsunął się na około pół metra.
— Nikolai. Co tym razem.
— Martusia. Marta. Martuchna. Rudzina moja, kochana, najpiękniejsza, miłości moja. Zabije mnie. Udusi gołymi ręcyma, wypatroszy na oczach wszystkich i przyrządzi najpyszniejszy, najzdrowszy filecik z Nikolaia, jaki widział ten świat. Zajadać się będziecie… Ze dwa dni tak myślę, na więcej raczej nie starczy. Kto by tam chciał takiej słoninki, co? Cholera, zapuściłem się, Sokołek, wiesz. Kiedyś, no… Już kilka lat się zejdzie. Kiedyś to byłem w takiej formie! Łoho! Baronową mogłem na jednym ramieniu przenosić, taki ze mnie był, byczek. Byczulek.
— Nikolai, błagam, do brzegu — bąknąłem, ściskając grzbiet własnego nosa między palcami. Krawiec doprowadzał mnie do migren. Bardzo intensywnych. 
— No więc słuchaj. Wszyscy znamy Martusię, prawda? Znamy i kochamy. Kto by jej nie kochał. Taka miła, taka pomocna, a jak szmatą zleje. Uwielbiam silne kobiety, tą szmatą to by mnie mogła i w lewo i w prawo i bym prosił o wię...
— Nikolai.
— Dobrze, bogowie, przepraszam, już do brzegu. Do brzegu. No więc... Powiedzmy, że poprosiła mnie, żebym posprzątał łazienkę. A tego nie zrobiłem... A mam dużo. Powtarzam — dużo! Rzeczy do roboty! — Rozłożył ramiona, starając się zobrazować potęgę spraw do załatwienia. — Rozumiesz, nie dość, że zima, więc wszyscy nagle przypominają sobie, że chcą nowe, kurwa, kożuszki, to jeszcze dostałem na wczoraj zlecenie o kamizelce dla jego miłościwości pana Doriana ze stolicy! Na operę! Rozumiesz mieć tyle kasy, żeby sobie nową kamizelkę na każdy spektakl szykować? I to nie, że występuje! On tylko ogląda!
— I co ja mam z tym fantem zrobić, co?
Chłop, jak gdyby nigdy nic, wcisnął mi do rąk, pełne do połowy wiadro pomyj, miotłę i zarzucił mi szmatkę na ramię. Nie wiem, skąd i kiedy je wytrzasnął, bo mogłem przysiąc, że jeszcze pół sekundy temu ich tu nie było.
— Piękna byłaby z ciebie sprzątaczka. Myślałeś o zmianie ścieżki zawodowej? Takiej ładnej sprzątaczce to by dopłacali za pewne usługi! — rechotał, powoli się odsuwając.
— Jestem pacyfistą, ale za chwilę to nie Martusi będziesz musiał się bać, że cię wyfiletuje. 
— Błagam!
— Dobrze, dobrze, Erishio. Zmiataj, zanim zmienię zdanie.
— Bogowie, kocham cię — parsknął, całując własne palce i odsyłając buziaczka w moim kierunku. Przewróciłem oczami. — Jak się ładnie uśmiechniesz, a potrafisz, to może ci twoja koleżanka pomoże! Ciao!
Westchnąłem cicho, patrząc, jak mężczyzna niknie za portalem, w bardzo radosnym, bardzo żwawym kroku, a następnie, z niezwykłym rozżaleniem, zerknąłem na Leę, która najwidoczniej starała się powstrzymać chichot, zasłaniając wargi dłonią.
— Powinienem być bardziej asertywny, prawda? — jęknąłem, poprawiając uchwyt na wiadrze. Dziewczyna bardzo subtelnie pokiwała głową, na co jedynie parsknąłem, nie wiedząc za bardzo, czy mam siły na cokolwiek innego. — Chodźmy już do tej Iriny, im prędzej trafię potem do łaźni, tym lepiej dla mnie. 
𓅪
[oshit]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz