piątek, 25 marca 2022

Od Antaresa cd. Lei

Nathaniel niewiele wskórał. Antares miał wrażenie, że mężczyzna liczył na to, że naukowcy po prostu wyślą rycerza do obozowiska przemytników, on zaś „zrobi tam porządek" i to będzie koniec całej tej przeprawy. Tak się jednak nie stało - ku rozczarowaniu zarówno Nathaniela, jak i maga.
„Już niedługo wszyscy będziecie się pierdolić z konsekwencjami nieposiadania jaj, żeby to ogarnąć. A ja wtedy powiem «A nie mówiłem?» i takiego wała."
Miejsce rozbicia obozowiska przez przemytników zostało starannie naniesione na mapę i stanowiło przykre przypomnienie, że nie są tu sami. Brwi Fioravantiego ściągały się za każdym razem, gdy sprawdzał coś na mapie, a jego wzrok wędrował w pobliże tego czarnego, złowróżbnego iksa w głębi lasu. Atmosfera zrobiła się nieco napięta, choć każdy, na swój sposób, próbował nie dać po sobie tego poznać. Pascal i Verena nadal żartowali, Abelarda nadal pozostawała nad wyraz skrupulatna, Insteia pogrążała się w długich rozmowach z profesorem, zaś Marco od czasu do czasu pytał Antaresa, czy czegoś mu nie trzeba i czy nie wolałby sobie usiąść.
Mokasynów na razie nie było. Znaczy - trochę były, ale nie wprost.
Pierwszego dnia Antares nie znalazł żadnego śladu bytności tych węży. Drugiego dnia pojawiła się jedna, porzucona wylinka. Trzeciego - martwy łęczak.
Blady, pierzasty brzuch zwrócił uwagę Antaresa, gdy ten przepatrywał las w poszukiwaniu zagrożenia. Mężczyzna zmrużył oczy, odłączył się od grupy i ostrożnie podszedł do nieokreślonego kształtu porzuconego na skraju niewielkiej, mętnej kałuży. Trącił ptaka butem, a gdy ten okazał się kompletnie bezwładny, ale poza tym - pozbawiony jakichkolwiek widocznych ran - postanowił przyjrzeć się bliżej. Wziął truchło do ręki.
Nie od razu znalazł ślad po ugryzieniu. Truchło wydawało się inne z jednej strony, jakby zesztywniałe. Rycerz przegarnął kilka razy pióra, w końcu dostrzegł te parę kropel zakrzepłej krwi, wyznaczające drogę ku charakterystycznym ranom pozostawionym przez kły węża. Antares zaczął się zastanawiać, jak jego magia poradziłaby sobie z jadem mokasyna. Postępująca martwica, niszcząca żywą tkankę, przeciw magii neutralizującej wszystkie toksyny, regenerującej każdą ranę.
Verena zainteresowała się łęczakiem, zainteresowała się też miejscem, gdzie Antares go znalazł.
— Dziwne, że go nie pożarł — zawyrokowała, oglądając okolicę. — Widać ptak mu się wyrwał i zdołał kawałek uciec, nim dopadła go trucizna.
Miejsce - było niepokojąco blisko wykopalisk. Ani Verena, ani Antares, nie musieli mówić na głos, że to dość złowróżbny znak. Rycerz należał do ludzi, którzy znalezione pod łóżkiem pająki po prostu łapali w rękę i wyrzucali przez okno, nie czyniąc im krzywdy, mężczyzna obiecał sobie jednak, że każdy mokasyn, który stanie mu na drodze, poniesie szybką i bezbolesną śmierć.
Kolejnego dnia - dwie wylinki. Rycerz zaczął się zastanawiać, jak często mokasyny zrzucają starą skórę, bo wyglądało na to, że przynajmniej raz w tygodniu.
„Wkurwiają mnie te przerośnięte sznurowadła."
„Mnie też martwią te węże."
Jak na złość - żaden wciąż się nie pokazał. Antares doszedł do wniosku, że zagrożenie, które czaiło się wciąż gdzieś na granicy widzenia, cały czas pozostawało w ukryciu, zostawiając tylko tyle śladów swej bytności, by utrzymać poczucie zagrożenia, znajdowało się bardzo wysoko na liście jego najbardziej nielubianych rzeczy.


W końcu przyszedł czas, by pożegnać się z dzielnicą rzemieślniczą. I znów - wiele w tym miejscu pozostało jeszcze do odkrycia i zbadania, wiele elementów naukowcy musieli po prostu porzucić. Wykopaliska miały swój ustalony plan, zaś profesor Fioravanti, doświadczony w metodzie naukowej, trzymał się go dość sztywno.
— Wrócimy jeszcze do was — mruczał Pascal, na powrót zabezpieczając odkryte elementy, starannie okrywając je brunatną pierzyną torfu, pod którą miały bezpiecznie spać, cierpliwie czekając kolejnej grupy badaczy.
I o ile dzielnicę biedoty wszyscy opuszczali z tym smutnym poczuciem straty, o tyle teraz, gdy opuszczali dzielnicę rzemieślników, nastroje w grupie były ambiwalentne. Z jednej strony trzeba było opuścić miejsce wykopalisk, które wciąż miało w sobie tyle czekających na odkrycie elementów, z drugiej opuszczali to miejsce, w którym pierwszy raz odkryli, że nie tylko oni interesują się ruinami. Wszystkim potrzeba było zmiany otoczenia.
Znajdująca się zaraz obok dzielnica kupiecka dzieliła się na kilka pomniejszych dystryktów. Według profesora Fioravantiego, najlepiej byłoby zacząć od miejsca, gdzie niegdyś znajdowały się port - w dawnych, zapomnianych wiekach, gdy tereny wokół miasta wyglądały inaczej, przez ruiny przepływała rzeka, będąca główną arterią i ważnym szlakiem komunikacyjnym, służącym ludziom do transportu. Pascal wspominał o hipotezie, jaką miał - że w pewnym momencie istnienia miasta jakaś katastrofa naturalna musiała tak bardzo zmienić koryto rzeki, że ta po prostu przestała płynąć ustalonym torem.
— To się zdarza — mówił geolog, poprawiając plecak i brnąc krok za krokiem przez moczary, podążając za wskazaniami profesora. — Mogło nastąpić trzęsienie ziemi, gdzieś u źródła rzeki - tak daleko, że kompletnie niewyczuwalne w samym mieście - i zmienić jej bieg już tam, w górach. Wtedy miasto straciłoby swój główny szlak handlowy niemalże z dnia na dzień.
— To w pewien sposób pasowałoby do jednej z hipotez, o której wcześniej wam opowiadałem — rzucił profesor, zerkając przelotnie przez ramię.
— W jaki sposób? Wspominał profesor, że miasto nie zostało porzucone z powodu katastrofy naturalnej…
— Nie z powodu katastrofy naturalnej, która wydarzyła się bezpośrednio w mieście — uściślił starszy mężczyzna. — Ale gdybym nie miał pod bokiem Pascala, który wytłumaczyłby mi zawiłości geologii, powiedziałbym, że rzeka zniknęła, bo bogowie obrazili się na swych wiernych. Przeklęli miasto i należy z niego uciekać.
— To ma sens — odezwała się Lea, odwracając się do profesora, ale zaraz wracając spojrzeniem do przepatrywania gałęzi drzew w poszukiwaniu „przerośniętych sznurowadeł", jak to mag określał.
Drzewa przerzedziły się, korony odsłoniły niebo, wpuszczając więcej słońca. Antares rozejrzał się, złowił wzrokiem kawałek spękanego, relatywnie płaskiego kamienia, gdzie można było zostawić rzeczy i rozbić prowizoryczny obóz.
Grupa rozdzieliła się, przeczesując teren i sprawdzając, czy wszystko jest zgodne z tym, co na mapie miał profesor. Naukowcy zajęli się wystającymi z bagna resztkami budowli, zaś Lea i Antares skupili się bardziej na poszukiwaniu ewentualnych zagrożeń czyhających na wyprawę. Niestety - nie musieli długo szukać, by je odnaleźć.
— Oh, nie — wyrwało się Lei na widok pobojowiska.
Przy ledwie zachowanej ścianie jakiegoś budynku widać było pozostałości po obozowisku. Spomiędzy kamiennych płyt wyrwano nieco roślin i chwastów, by nie przeszkadzały, ktoś zamiótł mniej-więcej teren. Nikt nie troszczył się o to, by starannie zgasić i zamaskować ognisko - w popiele wciąż tkwiły resztki drewna użytego na opał. Lea podeszła bliżej, przyjrzała się.
— Nie wierzę — powiedziała przez zaciśnięte gardło.
W popiele tkwił kawałek rzeźbionego drewna - może noga od krzesła, może element szafy. Osmalony fragment musiał nosić niegdyś niebywale fantazyjne motywy splecionych roślin i geometrycznych mozaik. Takich samych, jakimi ludzie ozdobili przed wiekami ruiny miasta.
„Profesorek pieprznie na zawał. A było tym złodziejskim kurwiom prewencyjnie nogi z dupy powyrywać, tak jak mówiłem…"
Antares zdążył się tylko odwrócić. Zza załomu wyszedł Fioravanti. Jego wzrok padł na resztki spalonego drewna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz