Gdyby ktoś inny powiedział Hugonowi o tym, że zobaczył echo kościelnego dzwonu oraz uśmiechający się blask słońca, jego diagnoza byłaby jednoznaczna: za dużo grzybków z rodziny Strophariaceae.
Nabycie zdolności synestezji było dość typowym objawem przyjęcia
substancji halucynogennych, słyszał przecież nawet o przypadkach ludzi,
którzy zaklinali się, że czuli powietrze, niemal mogli pochwycić w garść
jego prądy lub spijali mleczny księżycowy blask. Tymczasem jednak
zielarz po prostu zacisnął wargi, zabębnił palcami o kolano.
A
więc śmierć. Lub Śmierć, jak kto woli. On sam kultywował jednak pisanie
tej nazwy z małej litery, jako że choć z przymusu zginał kark przed jej
potęgą, o tyle nie znajdował dla niej zbyt wielu ciepłych słów. Zabrała
mu już wystarczająco dużo, a skoro on, maluczki, nie mógł w jakikolwiek
sposób w realny sposób odwdzięczyć się jej pięknym za nadobne, w
zupełnie ludzki, złośliwy sposób, pozwalał sobie na tę drobną
uszczypliwość, małą literę. Ot, i tyle, pusty gest, który nie mógłby
raczej zwrócić uwagi choćby i najczulszego Żniwiarza, ale Hugo musiał
się tym w zupełności zadowolić. Podobnie jak bezgłośną, złożoną w duchu
obietnicą, że dołoży wszystkich starań, by widmo śmierci nie zagościło
we wróżbach astrologa.
— A podobno nie zna się na gwiazdach — parsknął.
Isidoro
schował już karty, skupił wzrok na Hugonie. Zielarz odwzajemnił
spojrzenie jasnobłękitnych oczu, które jeszcze przed chwilą rozjarzyły
się mleczną bielą, raz jeszcze zaczął analizować słowa, które usłyszał.
— To z przysłowia? — zapytał astrolog.
—
Coś w tym rodzaju. Z wiersza, wypomina śmierci jej niekompetencję —
pokręcił głową, zapatrzył się na chwilę na widok przez okno. Niezbyt
zachęcający, mówiąc szczerze, ale na gołej, obszarpanej mrozem gałęzi
przysiadła właśnie sowa, która zapewne była właśnie w trakcie polowania.
— Jakby na każdym z nas uczyła się dopiero.
— Drwiny są chyba dość starym sposobem na to, żeby sobie poradzić z niektórymi... trudnymi tematami.
—
A mamy jakąś inną broń? — uśmiechnął się smętnie, splótł dotąd
niespokojne dłonie na kolanach. — Tak swoją drogą, przy tej autorce
prawie oblałem egzamin ustny z poetyki, na pytaniu o kategorię ironii w
literaturze. Złota rada dla studenta to nie wybierać sobie do głównego
tematu pracy twórcy, w którym specjalizuje się egzaminator. No
zresztą... — machnął ręką, odganiając niedbałym gestem wspomnienie
zestresowanego pierwszaka — sam pewnie też miałeś do czynienia z takimi.
Też studiowałeś w Toirie, dobrze pamiętam?
—
Tak — Isidoro skinął głową, na jego wargach zaplątał się blady uśmiech,
skrywający zapewne niejedną historię. Towarzystwo romantyków by go z
pewnością pokochało.
—
No więc właśnie, współtowarzyszu niewoli — przewrócił oczami, zaraz też
wstał ze swojego miejsca, podszedł do okna. Nie dostrzegł już sylwetki
sowy; być może ptaszysko dostrzegło gdzieś potencjalną ofiarę, być może
znużyło ją obserwowanie skrytych za szybą ludzi.
Zastanawiał
się, w jaki sposób widać śmierć, co sprawia, że wyróżnią się większą
pewnością i jasnością na tle innych wizji, ale pozwolił zarówno sobie,
jak i Isidoro, oszczędzić tego doświadczenia; w śmierci nie było nic
wieloznacznego, nie pozostawiała miejsca na domysły. Być może to
sprawiało, że nawet we wróżbach jawiła się wyraźniej. Jedyna uczciwość,
na jaką było ją stać.
—
Czyli w gruncie rzeczy możemy uznać... — podjął, zaraz jednak zawiesił
na chwilę głos, nie do końca przekonany, czy swoim przemyślenia aby
powinien wypowiadać otwarcie i na głos. Czy nie zadowolą się aby tymi
ulotnymi zgłoskami, i nie postanowią zaraz ulecieć w eter, zabierając ze
sobą jedną z możliwych ścieżek przyszłości — że karty zdają się mówić o
tym, że wszystko skończy się pomyślnie?
—
Wiele spraw pozostaje wciąż zakrytych — przyznał astrolog. — Ale wiele
również z pewnością zrozumiemy, gdy dotrzemy na miejsce i zajmiemy się
sprawą.
Hugo
skinął głową, przemaszerował przez pokój wzdłuż i wszerz, wciąż głęboko
zamyślony nad wróżbą. Przypuszczał, że jeszcze przez wiele godzin, może
nawet dni, będzie analizować wróżbę wypowiedzianą przez Isidoro.
Noc
minęła szybko, nie przyniosła jednak zbyt wielu nowych odpowiedzi,
namnożyła za to kolejne pytania, z którymi zielarz radził sobie jeszcze
jedynie w swoim wnętrzu, milcząco analizując kolejne, rozkosznie zakryte
i niedookreślone możliwości.
Borowik,
szczęśliwie i zgodnie z prognozami Michelle, zdawał się nie mieć
problemów z marszem i dźwiganiem jeźdźca, raźno dotrzymywał kroku
Canopusowi, od czasu do czasu nawet ciekawsko rozglądając się po
okolicy, zapewne również na swój koński sposób rozważając, gdzie też
zmierzają. Po prawdzie, Hugo też się nad tym zastanawiał, bo nawet jeśli
znał nazwę samego miejsca, mniej więcej nawet (i z pomocą nieodłącznej
mapy) wiedział, w którą stronę powinni się udać. Może tylko raz czy dwa
istniało ryzyko wybrania nieodpowiedniej ścieżki, i gdyby zielarz był
sam, zapewne tak też by się stało. Szczęśliwie udało im się jednak
pokonywać w dość dobrym tempie odległość dzielącą ich od Klamstead,
nawet jeśli Hugo początkowo za często wnioskował o postoje, zatroskany o
zdrowie wierzchowca, ten jednak zdawał się już być w pełni sił.
—
Zastanawia mnie kwestia... jak to wczoraj ująłeś? — pstryknął palcami,
spojrzał na Isidoro i zmarszczył brwi — właśnie, unikania niedelikatnego
podejścia. Jak daleko powinny się sięgać nasze działania incognito?
Zamierzamy podać się za zatroskanych ojców?
— Dyskretne działanie nie musi oznaczać wymyślania nowych tożsamości... — odparł łagodnie astrolog.
— Miałem już wybrane imię córki. Laura, ładne?
—
...powinniśmy unikać przyznawania wprost, że jesteśmy z gildii, ale
jeśli już na początku wplączemy się w sieć kłamstw, może to prędzej czy
później przynieść konsekwencje.
Hugo znów się zamyślił, analizował słowa mężczyzny i decyzje, które należało podjąć, by zaprowadziły do obranego celu.
— A ich przecież zdecydowanie nie chcemy — zgodził się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz