sobota, 12 marca 2022

Od Hugona cd. Isidoro - Misja

Gdyby ktoś inny powiedział Hugonowi o tym, że zobaczył echo kościelnego dzwonu oraz uśmiechający się blask słońca, jego diagnoza byłaby jednoznaczna: za dużo grzybków z rodziny Strophariaceae. Nabycie zdolności synestezji było dość typowym objawem przyjęcia substancji halucynogennych, słyszał przecież nawet o przypadkach ludzi, którzy zaklinali się, że czuli powietrze, niemal mogli pochwycić w garść jego prądy lub spijali mleczny księżycowy blask. Tymczasem jednak zielarz po prostu zacisnął wargi, zabębnił palcami o kolano.
A więc śmierć. Lub Śmierć, jak kto woli. On sam kultywował jednak pisanie tej nazwy z małej litery, jako że choć z przymusu zginał kark przed jej potęgą, o tyle nie znajdował dla niej zbyt wielu ciepłych słów. Zabrała mu już wystarczająco dużo, a skoro on, maluczki, nie mógł w jakikolwiek sposób w realny sposób odwdzięczyć się jej pięknym za nadobne, w zupełnie ludzki, złośliwy sposób, pozwalał sobie na tę drobną uszczypliwość, małą literę. Ot, i tyle, pusty gest, który nie mógłby raczej zwrócić uwagi choćby i najczulszego Żniwiarza, ale Hugo musiał się tym w zupełności zadowolić. Podobnie jak bezgłośną, złożoną w duchu obietnicą, że dołoży wszystkich starań, by widmo śmierci nie zagościło we wróżbach astrologa.
— A podobno nie zna się na gwiazdach — parsknął.
Isidoro schował już karty, skupił wzrok na Hugonie. Zielarz odwzajemnił spojrzenie jasnobłękitnych oczu, które jeszcze przed chwilą rozjarzyły się mleczną bielą, raz jeszcze zaczął analizować słowa, które usłyszał.
— To z przysłowia? — zapytał astrolog.
— Coś w tym rodzaju. Z wiersza, wypomina śmierci jej niekompetencję — pokręcił głową, zapatrzył się na chwilę na widok przez okno. Niezbyt zachęcający, mówiąc szczerze, ale na gołej, obszarpanej mrozem gałęzi przysiadła właśnie sowa, która zapewne była właśnie w trakcie polowania. — Jakby na każdym z nas uczyła się dopiero.
— Drwiny są chyba dość starym sposobem na to, żeby sobie poradzić z niektórymi... trudnymi tematami.
— A mamy jakąś inną broń? — uśmiechnął się smętnie, splótł dotąd niespokojne dłonie na kolanach. — Tak swoją drogą, przy tej autorce prawie oblałem egzamin ustny z poetyki, na pytaniu o kategorię ironii w literaturze. Złota rada dla studenta to nie wybierać sobie do głównego tematu pracy twórcy, w którym specjalizuje się egzaminator. No zresztą... — machnął ręką, odganiając niedbałym gestem wspomnienie zestresowanego pierwszaka — sam pewnie też miałeś do czynienia z takimi. Też studiowałeś w Toirie, dobrze pamiętam?
— Tak — Isidoro skinął głową, na jego wargach zaplątał się blady uśmiech, skrywający zapewne niejedną historię. Towarzystwo romantyków by go z pewnością pokochało.
— No więc właśnie, współtowarzyszu niewoli — przewrócił oczami, zaraz też wstał ze swojego miejsca, podszedł do okna. Nie dostrzegł już sylwetki sowy; być może ptaszysko dostrzegło gdzieś potencjalną ofiarę, być może znużyło ją obserwowanie skrytych za szybą ludzi.
Zastanawiał się, w jaki sposób widać śmierć, co sprawia, że wyróżnią się większą pewnością i jasnością na tle innych wizji, ale pozwolił zarówno sobie, jak i Isidoro, oszczędzić tego doświadczenia; w śmierci nie było nic wieloznacznego, nie pozostawiała miejsca na domysły. Być może to sprawiało, że nawet we wróżbach jawiła się wyraźniej. Jedyna uczciwość, na jaką było ją stać.
— Czyli w gruncie rzeczy możemy uznać... — podjął, zaraz jednak zawiesił na chwilę głos, nie do końca przekonany, czy swoim przemyślenia aby powinien wypowiadać otwarcie i na głos. Czy nie zadowolą się aby tymi ulotnymi zgłoskami, i nie postanowią zaraz ulecieć w eter, zabierając ze sobą jedną z możliwych ścieżek przyszłości — że karty zdają się mówić o tym, że wszystko skończy się pomyślnie?
— Wiele spraw pozostaje wciąż zakrytych — przyznał astrolog. — Ale wiele również z pewnością zrozumiemy, gdy dotrzemy na miejsce i zajmiemy się sprawą.
Hugo skinął głową, przemaszerował przez pokój wzdłuż i wszerz, wciąż głęboko zamyślony nad wróżbą. Przypuszczał, że jeszcze przez wiele godzin, może nawet dni, będzie analizować wróżbę wypowiedzianą przez Isidoro.

Noc minęła szybko, nie przyniosła jednak zbyt wielu nowych odpowiedzi, namnożyła za to kolejne pytania, z którymi zielarz radził sobie jeszcze jedynie w swoim wnętrzu, milcząco analizując kolejne, rozkosznie zakryte i niedookreślone możliwości. 
Borowik, szczęśliwie i zgodnie z prognozami Michelle, zdawał się nie mieć problemów z marszem i dźwiganiem jeźdźca, raźno dotrzymywał kroku Canopusowi, od czasu do czasu nawet ciekawsko rozglądając się po okolicy, zapewne również na swój koński sposób rozważając, gdzie też zmierzają. Po prawdzie, Hugo też się nad tym zastanawiał, bo nawet jeśli znał nazwę samego miejsca, mniej więcej nawet (i z pomocą nieodłącznej mapy) wiedział, w którą stronę powinni się udać. Może tylko raz czy dwa istniało ryzyko wybrania nieodpowiedniej ścieżki, i gdyby zielarz był sam, zapewne tak też by się stało. Szczęśliwie udało im się jednak pokonywać w dość dobrym tempie odległość dzielącą ich od Klamstead, nawet jeśli Hugo początkowo za często wnioskował o postoje, zatroskany o zdrowie wierzchowca, ten jednak zdawał się już być w pełni sił.
— Zastanawia mnie kwestia... jak to wczoraj ująłeś? — pstryknął palcami, spojrzał na Isidoro i zmarszczył brwi — właśnie, unikania niedelikatnego podejścia. Jak daleko powinny się sięgać nasze działania incognito? Zamierzamy podać się za zatroskanych ojców?
— Dyskretne działanie nie musi oznaczać wymyślania nowych tożsamości... — odparł łagodnie astrolog.
— Miałem już wybrane imię córki. Laura, ładne?
— ...powinniśmy unikać przyznawania wprost, że jesteśmy z gildii, ale jeśli już na początku wplączemy się w sieć kłamstw, może to prędzej czy później przynieść konsekwencje.
Hugo znów się zamyślił, analizował słowa mężczyzny i decyzje, które należało podjąć, by zaprowadziły do obranego celu. 
— A ich przecież zdecydowanie nie chcemy — zgodził się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz