czwartek, 31 marca 2022

Od Serafiny CD. Inanny

Zima biała, zima zła.
Mróz szczypie w policzki i czubki nosa, zwłaszcza te śniade, zagląda pod pierzyny, nawet te najgrubsze, przedostaje się pod kołnierze swetrów, ilekroć warstw by się ich nie założyło.
Dni nieproduktywne, bo krótkie, a jak nieproduktywne, to i przyjemne mało. Do porannego treningu po zakończonym, cudem przeżytym patrolu nocnym ciężko się zmotywować, kiedy z jednej strony ciemno, z drugiej sztywny kożuch ogranicza wszystkie ruchy. W trakcie dnia, nawet jeśli odrobinę cieplej i jaśniej na pewno, to przecież spać kiedyś trzeba. Wieczorem? Szkoda gadać, zanim wygramoli się spod kołdry, z łóżka podniesie, zje kolacjo-śniadanie i rozbudzi – zimno znów. No i jak tu z takiego dnia korzystać?
A to przecież tak w kółko, i w kółko, i w kółko. Dzień, dwa, trzy. Tydzień, dwa, trzy. Aż w końcu miesiąc. Pełen miesiąc bezproduktywnych dni to całkiem sporo i można się konkretnie zaniedbać. Zwłaszcza, jeśli po pięciu latach nieustannej podróży ma się do wyboru ciepłe, wygodne łóżeczko, zamiast przymusowego odmarzania tyłka w namiocie. Księżniczka Serafina, do ciepła przyzwyczajona, ciepło miłująca, chętnie w śnieżne lenistwo popadła i gdyby nie jedna, jedyna Małgorzata, z którą umówiła się na poranne treningi jeszcze u schyłku lata – a łamać umów nie lubiła – samowolce oddałaby się całkowicie i bezwarunkowo
Zima zła, zima okrutna.
Nie pierwsza w jej życiu i nie ostatnia, jeśli ma w planach zostać w Kissan Viikset na dłużej, jak zwykła sobie ostatnimi czasy wmawiać w akcie motywacji koniecznej. Bo tak się składa, że ma. Plan, i ambicje, i marzenie.
Ale w trakcie zimy okrutnej, żeby jakoś wynagrodzić sobie ten wszechobecny zastój, niby spadający z nieba wraz z przeróżnych kształtów bieluśkimi śnieżynkami – muzyczny festiwal barw w Berneck. Malutki, a jakże tęczowy, nadzieją gorejący promyczek słońca w biało-szarej rzeczywistości życia doczesnego; motywacja, żeby wyściubić czubek opalonego nosa zza czterech ścian własnego pokoju na dłużej, niż to absolutnie konieczne, żeby nie trwać w zimowym letargu dłużej, niż wypada.
Nie jeden, a dwa opalone czubki nosa, właściwie. Bo o całym wydarzeniu Serafina dowiedziała się dopiero od Inanny, gdy bardka, radośnie obwieściwszy jej najświeższe wieści, jakie do Toire przybyły z daleka hen, zaraz zaproponowała również wspólną wycieczkę. Księżniczka, wielce pomysłem zachwycona, zanim jeszcze złota iskierka ekscytacji zdążyła na dobre w onyksowej tęczówce zabłysnąć niby ta spadająca gwiazdka pewnego, pamiętnego wieczoru, zgodziła się bez wahania.
Przecież z panną Ineczką, na Paradzie Bogów, tak dobrze się rozmawiało.
Skoczna muzyka, powodując szerokie uśmiechy na dziewczęcych twarzyczkach, wprawiając w radosne nastroje, zapowiadając świetną – tak można się było domyślić po dochodzących zewsząd, radosnych odgłosach – zabawę i niezapomniane wrażenia, powitała Serafinę i Inannę już dobre kilka minut przed dotarciem na niewielki placyk, wokół którego całe wydarzenie się skupiało.
Księżniczka z zachwytem rozejrzała się dookoła, po kolorowych straganach, uradowanych buziuchnach nieznajomych w barwnych strojach, po pięknie zdobionych mandolinach, lutniach i innych, najróżniejszych instrumentach; takich, co do tej pory jeszcze o ich istnieniu pojęcia nie miała. Skocznym krokiem ruszyła w kierunku samego środka placyku, coby nic przypadkiem ciekawskiej atrakcji tęczówce nie umknęło.
— Tyle straganów, zabaw! Czyżby tam ktoś obrzucał bielutkie płótno farbami? Interesujące… z czymś takim w Sallandirze nie spotkałam się nigdy. Och, a tam, spójrz Inanno, na ten szyld. Konkurs na najbarwniejszą, improwizowaną piosenkę! A dalej, zawody jakieś? — dodała do rozpoczętej przez bardkę wyliczanki. — Od czego powinnyśmy zacząć, jak uważasz? Jeśli o mnie chodzi, to najchętniej spróbowałabym wszystkiego po trochu. No, może oprócz tej muzycznej części. Tę w pełni ufnie powierzam tobie!
— Wielce rada jestem, że ci się tutaj podoba — odparła szczerze, nie będąc w stanie powstrzymać jeszcze szerszego uśmiechu – a wydawałoby się jeszcze przed chwilą, że to już nie było możliwe – w reakcji na wyznanie Inanny, kątem oka spojrzała na nią. Złapawszy kontakt spojrzenia złotej tęczówki, z którego biły do niej niby słońca promienie, tego słońca, którego im obydwóm ostatnio tak brakowało, Serafina zachichotała radośnie, doprawdy jak nie na księżniczkę, a najzwyklejszą na świecie dziewuchę przystało.
— Uwierzysz, że ja zaś nie spodziewałam się nigdy, że ktoś mnie kiedykolwiek na wydarzenie tego typu zaprosi? Serafin na takie głupoty czasu nie miał, a poza nim żadnych przyjaźni raczej nie zawiązywałam. Na pewno nie na stałe, bo podróżowaliśmy dużo i często. — także ona pozwoliła sobie na chwilę szczerości, ale zanim wszelkie smutki czy inne zwątpienia zdążyły przebić się przez barierę dobrego nastroju, w te pędy odpędziła je od siebie leciutkim machnięciem dłoni w powietrzu. — No ale!, to już nieważne, nie ma co się przejmować. Bo teraz mam ciebie i oto jesteśmy tutaj!
— Myślę, że wszyscy tutaj nauczycie się wiele od siebie nawzajem. Jak ty od nich, moja droga, tak i oni od ciebie. — spoważniała odrobinę, nieznikający z twarzy uśmiech przybrał wyrazu cieplejszego, zachęcającego. — A Xavierowi, mówię ci, szczęka opadnie aż do samiusieńkiej ziemi, jak się okaże, że pokażesz mu takie nowości, których sam jeszcze nie zdążył poznać. A wtedy, zobaczysz, sam pożałuje, że pojechał do Obarii i tyle wspaniałości go ominęło! Bo to, że profesjonalista, to wcale nie znaczy, że musi wiedzieć więcej od ciebie, takie jest moje zdanie. Ten wasz muzyczny świat jest taki szeroki, że nie może być na świecie takiego barda, co znałby wszystkie sekrety i sztuczki, o!
Mówiąc o Xavierze, pozwoliła sobie odrobinę zażartować. Ale odrobinę, może tę bardziej stanowczą, też nie. Bo Inanna, poza pięknym głosikiem i grą na lutni równie piękną – o czym w księżniczka podczas pobytu w gildii zdążyła przekonać się już nie raz i nie dwa – zdawała się posiadać również niepojętą umiejętność zapominania jakby o wielkości swojego talentu, za każdym razem, kiedy w grę wchodziła mowa również o innych artystach. Niepojętą, bo Serafina najzwyczajniej w świecie nie pojmowała jej wcale. Przecież jeśli śpiew poruszał i wzruszał, i uśmiech wywoływał na twarzy i czasem łzy spływające po policzku, to musiał być talent. A ona nasłuchała się już trochę tych inkowych utworów i swoje wiedziała. Swoje, czyli rzecz jasna, osobiste i własne, pozbawione opinii znawcy, bo takim nie była. Ale autentyczne.
Zima, o bogowie sallandirscy, wcale nie taka zła, jak się to z początku wydawało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz