sobota, 26 marca 2022

Od Kukume — Szepcze do mnie wiatr

Chua miał sześć lat, gdy zmarł. Wiele więcej nie miał, bo co przez ten czas można zgromadzić: jego siostra wyjęła z maleńkiej piąstki szmacianą kukiełkę, irytująco uśmiechniętą nawet w tej chwili. Pozbawiona życia zabawka nie mogła być świadoma tego, co dzieje się dookoła niej, i zapewne nawet gdyby chciała, nie mogłaby wydobyć z siebie głosu, nie mogłaby cofnąć tych ruchów igłą, które nakazały jej być wiecznie szczęśliwą. Nie byłaby w stanie uronić łzy nad ciałem dziecka, które jeszcze niedawno się nią bawiło i próbowało nakarmić ją grudką błota. Gdyby była w stanie zrobić cokolwiek, zapewne już dawno temu zostałaby spalona, skoro bez wątpienia tylko ludzie mieli prawo do emocji. Gdyby tylko lalce takowe również się zamarzyły, świadczyłoby to z pewnością, że została skażona demoniczną siłą.
Kukume miała piętnaście lat, gdy pierwszy raz pomyślała, że być może to nie demony są odpowiedzialne za całe zło świata. Żałowała, że nie może zamienić się z lalką miejscami. Żałowała, że nie mogła oddać Chua swoich płuc, które wciąż pracowały, egzekwowana przez nie potrzeba oddechu boleśnie przypominała, że ona wciąż żyje. Że ona dalej musi żyć. Czuje wprawdzie, że już niedługo: od śmierci brata zaczyna jej stopniowo ubywać, choć będzie to inna śmierć niż ta, która zabrała Chua, nawet w niej nie mogą się odnaleźć. Coś ją woła, duchy podgryzają jej istnienie i zjadają ciało, ale są niezdecydowane; palce wracają na swoje miejsce, a może to jednak zupełnie inne, może powoli zamienia się z kimś istnieniem. Kolejny krok wzbiła pył kurzu na drodze, a ona idzie, wciąż idzie, bo nie wie, co innego może zrobić.
Miała  śniadą skórę i przeświadczenie, że świat jej się wymyka. Dotąd prosty, zamknięty w niekończącym się cyklu wędrówek, skupiony na deptaniu w ślad za starszyzną, dziewczyna nagle musiała zaakceptować jego ogrom i świadomość, że odtąd ma iść własną drogą. Czas się rozszerza, przeszłość staje się niedostępna: dawne dni minęły bezpowrotnie, a ona stoi właśnie przed odrapanymi drzwiami i nie do końca może uwierzyć, że ona jest tutaj, ma za plecami zachodzące słońce, a dom lekarza znajduje się daleko za linią horyzontu, podobnie jak Chua. Kukume właściwie trudno uwierzyć, że ona w ogóle jest, a jednak palce okazują się być materialne, stuka kołatką. Rzeźbiona głowa lwa poddaje się dotykowi śniadych opuszek, głuche łomotanie zagłusza żabi rechot.
Ma jeszcze czas, by uciec. Nawet gdy drzwi zaczynają się już otwierać, a na ganku rozlewa się blask światła, wciąż może wymyślić choćby i banalną wymówkę, spróbować wcisnąć wyciągnięty z kieszeni bibelot za marne grosze. A może odwrócić się tylko na pięcie i czmychnąć: natura obdarowała ją silnymi nogami, odprowadziłoby ją wprawdzie pełne dezaprobaty spojrzenie, może nawet kilka krzyków, ale zdołałaby się wymknąć, nigdy już nie wrócić, po prostu iść.
Dziewczyna jednak stoi. Czekoladowe oczy ogarniają całą postać staruszki, która spogląda na nią z mieszaniną zniecierpliwienia, zaciekawienia i troski. Już raptem za parę dni Kukume dojdzie do wniosku, że to bardzo typowy dla niej wyraz oczu, za kilka lat nawet za nim zatęskni, dziś jednak widzi w nich przede wszystkim naganę, to ją peszy. Dopiero później, dużo później zrozumie, że ta iskra ponaglenia rozniecała mrok zmęczenia czający się na dnie szarych tęczówek. A ona właśnie zapomniała, w której kieszeni schowała list z wyjaśnieniami od doktora, dlatego długo nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, zaczyna tylko poklepywać się po kolejnych partiach ciała, prezentując doprawdy żałosny wygląd. Ale kobieta się nie śmieje ani nie drwi, czeka. To już nie pierwsza taka sytuacja w jej życiu, długim i trudnym, ale dlatego właśnie tutaj stoi i marznie, bo nie chce, by ktokolwiek inny musiał doświadczać tego, co ona.
— Wejdź, dziecko — usuwa się z przejścia, zachęca ją do przekroczenia progu.
Kukume odnajduje wreszcie list, wręcza go nieznajomej. Nie wie, co tam jest napisane, ale zamierza to skrzętnie ukrywać. Bystre oczy opiekunki w końcu jednak odgadną, że nawet jeśli zdaje się, że dziewczyna deklamuje wyraźnie, choć nieco zbyt cicho, kolejne formułki tekstów w czasie codziennych ćwiczeń, tak naprawdę zapamiętuje i powtarza to, co zostało już przeczytane. Ale, wbrew jej obawom, opiekunka wcale nie wyrzuci jej z przybytku: kolejne godziny i dni zostaną za to poświęcone nauce, pretensje skoncentrują się nie na niej samej, ale na kto-by-pomyślał co-oni-sobie-myśleli. Stukot kredy wypełni salę, nakreśli na czarnej tablicy tajemnicze symbole, litery i cyfry, które dadzą jej dostęp do świata zupełnie innego, dotąd skrzętnie zakrytego.
Dziś jednak żadna z tych rzeczy nie będzie miała miejsca. Dziś dostanie na kolację pajdę chleba, suto posmarowanego dżemem, i wystygłe kakao, bo pora kolacji dawno już minęła, a najmłodsze dzieci zdążyły się położyć. Kilkoro najstarszych korzysta jeszcze ze świeżo nabytego przywileju starszeństwa, z bawialni dobiegają stłumione piski. To dobre miejsce, każdy jego zakamarek świadczy o jego mieszkańcach: posadzona na krześle szmaciana lalka, kilka książek schludnie ustawionych na półce, niedopita szklanka wody.
— Smakuje?
Gdy w późniejszych dniach spróbuje przywołać tamten dzień, niewiele przypomni sobie z tego, co mówiła i co było mówione do niej. Będzie pamiętać, że dżem miał intensywny smak, który wypełnił usta mieszanką słodyczy i cierpkości porzeczek, że w odpowiedzi na pytanie przytaknęła, a potem pochłonęła kolejną kromkę. Nie będzie jednak już pamiętać, jak właściwie znalazła się w pokoju z innymi dziećmi i zajęła siennik należący do dziewczęcia, które niedawno opuściło ten przybytek. Była w podobnym wieku, co Kukume, ale znalazła dom, więc teraz zaś ona miała być sporo starsza od całej dziatwy, bez rówieśnicy.
Przeszłość wciąż będzie dokuczliwa, sny dawnych dni nie opuszczą dziewczyny, złe duchy będą wciąż ją pożerać. Teraźniejszość będzie mieszać się z przeszłością, nieśmiało zakradnie się jednak i trzecia z sióstr: przyszłość.

Klara rozchyla zasłony, czerwcowe słońce mruga złotym blaskiem i rozlewa się po pokoju, budzi zaspane zawiniątka i pochrapujące pagórki pierzyny. Klara potrząsa tym najbliższym, szepcze kilka słów, jest ich coraz więcej, są coraz głośniejsze, w końcu jednak wyłania się rozczochrana głowa, która mruży i przeciera oczy. Mowa iferyjska splata się z inną, śpiewną i miękką, ale nie jest ważne, co mówi, ważne, że mówi. Czasem zapomina nawet, do kogo się zwraca, dlatego gdy ręka sięga, by pogładzić szopę płowych włosów, zamiast nich szuka innych, prostych i ciemnych, ale ich przecież już nie ma, może nigdy nie było, tak jej się nieraz wydaje. Klara otrzepuje spódnicę, rozgląda się po całej izbie i udaje jej się obudzić wreszcie wszystkie maluchy, nawet jeśli ona ma wciąż wrażenie, że nie istnieje. Nienasycony duch nie odpuszcza: czasem znika opuszka palca, innym razem cała dłoń, a raz ma wrażenie, że zaraz sama zacznie się zapadać w niedookreśloną pustkę.
Klara powtarza jednak uparcie, że jest Klarą Vemoux. To ładne imię, jasne i łatwiejsze do zapamiętania, powszechne i nieprowokujące zbędnych pytań, ale ona ma wciąż wrażenie, że jest raczej obok niej niż jej. Tylko nazwisko, dotąd obcy człon, jest trudne, dziwnie akcentowane i traci po drodze zbyt wiele głosek, pisze się je inaczej niż czyta, a ona tego nie może zbytnio zrozumieć. Jestem, powtarza raz za razem, ale to niepewne jestem wciąż dotyczy raczej Kukume, uparcie zespala ją i przytrzymuje, choć przecież nie potrzebuje już siebie. Piętnastolatkę trudniej stworzyć od nowa niż trzyletnie dziecko, ale tak trzeba, tak będzie lepiej, musisz zostawić to za sobą, my ci pomożemy. Problem w tym, że dziewczyna z plemienia Mushi wciąż tu jest, kanciasta i porozrywana, ale niezaprzeczalnie realna. Klara jest gładka i cała, nigdy nie znika ani koniuszek nosa, ale to tycia osóbka, zdecydowanie zbyt mało obecna, by mogła oblec całe jej jestestwo, zakryć choćby jeden tatuaż, by wystarczyła do bycia, nawet nie wie, jaki smak dżemu lubi najbardziej albo kim chciałaby zostać, gdy dorośnie. Kukume buntuje się i krzywi, gdy schodzą codziennie rano do kaplicy, by pomodlić się do Erishy, bezgłośnie porusza wargami, gdy nad miską owsianki dziękują Nathoriemu. Klara siedzi spokojna i wyprostowana nawet wtedy, kiedy nie zna właściwej odpowiedzi na zadane pytanie lub skaleczy się igłą. W nocy jednak Klary nie ma, w nocy przychodzą demony i Kukume zostaje sama, a wtedy musi wstawać, nie może leżeć, nie może pozostać w miejscu, bo bezruch jest zniszczeniem. Jest destrukcją, bo co nieruchome, podlega rozpadowi. Malwina to słyszy, bo ona widzi i słyszy wszystko, przychodzi i strofuje Klarę, ale Klary przecież nie ma. Kukume wraca jednak posłusznie do łóżka, nawet pod pierzyną porusza palcami, sprężyny skrzypią, aż w końcu uczy się, po której stronie powinna spać, czasem tłumaczy, że woli leżeć na podłodze, tam nikomu nie przeszkadza, musi unikać tylko jednej luźnej deski. I czeka, aż przyjdzie dzień, bo wtedy nie jest sama, właściwie nie musi być wcale, może kiedyś zniknie i już nie wróci. Próbuje zgadnąć tor łuku, po którym wespnie się dzisiaj słońce, znad wierzchołka jakiego drzewa wychyli się złota tarcza, ale nie ma komu powiedzieć o tym, że jej się udało lub nie. Więc zwierza się samej sobie, nawet jeśli jej nie ma, ale wiatr słucha, bo wiatru też nie ma.

Mogłabym tu zostać, mówiła sobie. Wiedziała, że odkąd tu przybyła, ciotce Malwinie było łatwiej, nawet jeśli nie mieszkała tu długo, raptem kilka tygodni, a jednak już miesięcy, czas biegł szybko, ale ona miała go dużo, a opiekunka coraz mniej. Przybyły nowe zmarszczki, oczy stały się wodniste i sennie zmrużone, widziały coraz mniej. Świat czasem się rozmywał, był zbyt duży, lat było za wiele, by mogły zmieścić się w zmęczonym, zgarbionym ciele. Najpierw zaczęły uciekać pojedyncze słowa, później garnuszek mleka. Ale wyrazy dawały się zastąpić innymi, nawet jeśli nieco bełkotliwymi, a garnuszek się znajdował: wprawdzie już bez mleka, uszka i schowany w brzuchu pianina zamiast w piwniczce, ale był, wciąż tak samo pękaty i gotowy pełnić swoją rolę. Malwina, równie pękata i gotowa, nie zamierza być od garnuszka gorsza. Tylko musi spać coraz dłużej, bo wtedy, we śnie, może być znów młoda, szczupła i gładkolica, a w rzeczywistości czeka na nią przypominająca o niedołężności laska, choć jest bardzo ładna i ma główkę w kształcie głowy czapli, to podobno prezent od jej męża, rybaka. Artur był dobry, ale zabrała go woda.
— Był tu kiedyś jeden od twoich — mówi tuż przed drzemką w bujanym fotelu, przykryta pledem i kocem, a dziewczyna musi pochylić się niżej, ucho niemal dotyka warg, bo te ledwie się poruszają. — Guliwer. Był pierwszym dzieckiem, którym się zajęłam. Złamał nogę, dlatego go zostawili — palec gładzi śniady policzek. — Niedługo do niego napiszę, ucieszy się, że jesteś. Może nawet będzie umiał ci pomóc.
Młodsza z nich drży lekko, gdy słyszy te zdania, senne wyznanie, lewą dłonią zakrywa znikający palec wskazujący. Bo te obrazy przywołują jej tożsamość, zabrane imię. Piętnastoletnia, prawie szesnastoletnie dziewczyna, to istota składająca się niemal w całości z marzeń i nadziei, a ona odtąd zacznie śnić czasem o Nantanie Guliwerze, który dał radę być szczęśliwy, a kiedyś może nawet się spotkają. I on ją zrozumie i zobaczy w całości, poczęstuje kawą, bo przecież byli tacy sami.
Dziewczyna pomaga. Gotuje, sprząta, wyciera umorusane buzie, krząta się po dwóch kondygnacjach i podwórzu, ale to dobrze. Ma silne nogi i mocne ręce, to pamiątka po kimś, z kim kiedyś była, a może kim była. Właściwie trudno powiedzieć, ale nie ma czasu o tym myśleć, bo Leo znów rozlał herbatę i zaraz zostanie plama, której nie będzie dało się wywabić, a Różyczka ząbkuje i płacze. Teraz właśnie zawija ją w chustę i nosi przy piersi, nuci pod nosem kołysanki, których dawno, dawno temu ktoś ją nauczył. Miotełka, gnana śniadymi paluszkami, bystro pozbywa się kolejnych drobinek kurzu, a koleje melodie płyną i płyną, aż w końcu ich nurt porywa ze sobą ból zęba. I czasem tylko, gdy wygląda przez okno, myśli sobie, że na tych nogach, które według syna lokalnego piekarza nie przystoją dziewczynie, tylko chłopakowi, mogłaby przewędrować całkiem spory odcinek trasy, dopóki nie musiałaby się zatrzymać, o ile w ogóle by musiała.
Mogłabym tu zostać, powtarza sobie uparcie i odwraca wzrok od ścieżki, choć wie, że dzisiaj nie zaśnie, że będzie pilnować, tylko jeszcze nie wie, kogo. Może Róży albo Owena, on ostatnio ma koszmary, ale nie, nie udaje jej się zgadnąć, tej nocy dopilnuje, żeby Malwina nie wybrała się boso na długi, samotny spacer. Wierzby nad rzeką pięknie szumią, księżyc odbija się w tafli jeziora, ale dzieci już śpią, będzie szeptać i gładzić po krzywiźnie pleców trzęsących się od płaczu, a dzieci też będą chciały pójść. A Artur poczeka, Artur mówił, że jemu to nie przeszkadza, niech Malwina tu zostanie, niedługo ósme urodziny Lucasa, a ona piecze takie dobre ciasteczka, zrobimy piknik.
Nie zostanie. Klara też nie, to ona zniknie i zostawi Kukume jeszcze bardziej samotną, ale żadna z nich jeszcze o tym nie wie. Dzisiaj zdoła jeszcze tuż przed wschodem słońca wślizgnąć się pod koc, wprawdzie nie zaśnie, ale się wygrzeje, bo przyjdzie też do niej pyzata Maja, której śnił się koszmar, obie będą leżeć i szeptać, starsza opowie młodszej bajkę o chłopcu, który miał tak silne płuca, że mógł śpiewać cały dzień i całą noc, tak pięknie, że nawet groźne wilki chowały kły i kładły mu się u stóp. Czy ona wie, co śpiewał, pada pytanie. Wie, oczywiście, zaraz Mai zaśpiewa, tylko, kochanie, zamknij oczy, Klara okryje cię lepiej kołdrą, bo teraz łatwo się zaziębić, okiennice nie są szczelne, szepcze przez nie wiatr, on też chce ukołysać Maję do snu. Kukume również opuści powieki, bo będzie udawać, że śpiewa komuś zupełnie innemu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz