poniedziałek, 7 marca 2022

Od Lei cd. Antaresa

To niedookreślone ktoś zawisło ciężko w powietrzu; kolejne pytania i wątpliwości mnożyły się i nawarstwiały, nawet jeśli z samych śladów nie dało się wyczytać intencji tych, którzy je pozostawili. Mogłam określić tylko ich przybliżony czas powstania, być może też liczebność osób, które były za nie odpowiedzialne, pewność miałam tylko w jednej kwestii: były dziełem człowieka.
— Może mieszkańcy tędy przechodzili? — Pascal kucnął tuż obok, wbił spojrzenie w naruszony grunt. — Choćby rolnik, który ciągnął swój pług, jeśli to jakaś droga na skróty.
— Z pewnością wybrałby taką przez bagna. I drzewa — uzupełniła Verena, przewróciła oczami.
— To... też jaka opcja — przyznałam, niemrawo zaszurałam czubkiem buta w rozmiękłym gruncie. — Choć wątpię, że wtedy ktoś wybrałby akurat tę trasę. Niedaleko jest wygodniejszy trakt, dobrze widoczny, przejezdny. Gdyby nikt nie miał nic do ukrycia, dlaczego nie poszliby tamtędy?
— Było ich więcej? — Fioravanti zmarszczył brwi, głęboko się namyślił.
Skinęłam głową. Wciąż nie odrywałam wzroku od śladów, próbując zwizualizować sobie w głowie cały obraz sytuacji, w wyniku której powstały ślady. Ów ciężki przedmiot, który upadł na kępce mchu, zatarty już nieco ślad buta. Był nieco głębszy niż poprzednie — zapewne jego właściciel z tej właśnie pozycji dźwignął obiekt, a ta dowód tamtego raptem kilkusekundowego wysiłku jawił się teraz przed naszymi oczami. Podejrzewałam, że przyszli ze wschodu, a to z kolei wskazywałoby na to, że kierowali się właśnie w stronę dzielnicy rzemieślników.
— Co najmniej trzy osoby. Raczej więcej — oceniłam. Stopniowo odtwarzałam kolejne elementy historii, w której wciąż brakowało wielu istotnych elementów.
— Może kłusownicy? — zasugerował znów Pascal. — Oni raczej nie chcą zostać znalezieni.
Zmarszczyłam odruchowo brwi, jak zawsze na sam dźwięk nazwy jednego z najbardziej parszywych zawodów świata. Choć akurat w ich przypadku nawet określenie zawód było zdecydowanym nadużyciem.
— Na bagnach poluje się zwykle na ptaki. Czasem na bobry albo wydry, ale rzadko kiedy na większą zwierzynę. Zwłaszcza że tutaj teren jest dość odkryty.
— A jeśli mieli cały worek zwierzyny drobnej?
— To musiałyby być wyjątkowo udane łowy...
Z drugiej strony, mając na uwadze inne możliwe opcje, kłusownicy zapewne nie byliby tym najgorszym scenariuszem. Westchnęłam cicho, zerknęłam w stronę Antaresa. Rycerz stał tuż obok, co jakiś czas rozglądał się dookoła, jak zawsze czujny i gotowy, przy tym jednak nietrudno było złowić jego spojrzenie. Uśmiechnęłam się lekko, spróbowałam ukryć pod grymasem rosnące we mnie zdenerwowanie, choć miałam świadomość, że mężczyzna zapewne i tak je zauważy. Z tą myślą w jakimś sensie było mi nawet lepiej.
— Lista ciągnie się w nieskończoność — podsumował Fioravanti. — Gdybyśmy spróbowali ją teraz od deski do deski roztrząsać, co dopiero zweryfikować, zeszłoby nam się do wieczora. Obawiam się, że nie mamy tyle czasu.
 Profesor udowodnił już nieraz, że wysoko ceni sobie członków naszej ekipy i bezpieczeństwo. Niemal równie wysoko na jego liście priorytetów znajdowało się jednak powodzenie wykopalisk, a to pociągało nieuchronnie za sobą pośpiech, niemożność pozwolenia sobie na opóźnienia, które już i tak zdążyły się pojawić w Crullfeld, ledwo przekroczyliśmy granice miasteczka.
— Potrzebuję tu pół godziny — wypaliłam mimo wszystko. — Będzie mi łatwiej wszystko zebrać i zbadać, póki nie ruszaliśmy się zbyt wiele w tej okolicy, później zbyt wiele tropów się zatrze. 
— Hmm... — profesor spojrzał najpierw na ruiny, później na mnie, wreszcie na ślady. — Rozumiem, zajmiemy się przez ten czas czymś innym.
— Dziękuję.
Kolejne minuty mijały prędko i w kuckach, z rękami niemal nie odrywającymi się od ściółki. Przyroda nie była w tym miesiącu w pełni sił, przydeptane, wiotkie źdźbła traw nie miały siły, by powrócić do pierwotnej pozycji. Niepokoiły mnie głównie szerokie bruzdy na pniu, których choćby najbardziej szorstkim workiem żadną miarą zrobić się nie dało. W niektórych zadrapaniach zebrały się wcześniej krople żywicy, złote krople krwi drzewa.
— Myślisz, że to mógł być ktoś z Crullfeld? — zapytałam w końcu.
Dotychczas ta opcja nie została wypowiedziana. Każdemu bez wątpienia choć przebiegła przez myśl, ale już od kilku dni nie mieliśmy żadnych problemów z mieszkańcami miasta, niedawno nawet Marco uzupełniał tam zapasy. Teraz jednak zaczęłam się obawiać, że to, co dotychczas brałam za względny pokój, było w istocie chwilą zawieszenia broni, preludium tego, co szykowali niechętni badaniom ludzie, których przecież nie brakowało. Podobnie jak sposobów, by faktycznie utrudnić wykopaliska.
— Powinniśmy mieć to na uwadze — przyznał Antares. — Wcześniej próbowali bardziej... bezpośrednich metod. Gdyby mieli próbować jeszcze raz, wydaje mi się dość prawdopodobne, że spróbowaliby od innej strony.
— Kiedy ostatnio próbowali cichaczem kantować, dali ci felerny miecz — przypomniała Verena. — Subtelne działania raczej nie są ich mocną stroną. 
— Niestety, ludzie najlepiej uczą się na błędach — stwierdził ponoru Fioravanti. 
Kolejna bruzda w korze, jeszcze jedna ułamana gałąź, niemal zupełnie zwiędła już pod macierzystą sosną. Zdawało mi się, że im dalej tamci szli, tym mniej starannie starali się ukryć ślady własnej bytności.
— To jeszcze nic nie znaczy — zaznaczyłam od razu — ale przyszli od wschodu, wioska jest na południowy zachód stąd. Musieliby zrobić dość duże okrążenie, by w ten sposób zmylić trop.
— Może warto byłoby sprawdzić, skąd przyszli? — zasugerowała Verena.
— Jest szansa, że planowali nas rozdzielić — odparłam.
Zazwyczaj gdy tropiłam, miałam świadomość bycia stroną ofensywną. Należało przy tym zachować ostrożność, przy tym jednak wiedziałam, że to nie ja muszę uciekać. Tym razem, nawet jeśli badałam ślady, nie byłam pewna, do czego nas zaprowadzą, z czym — albo raczej z kim — i ta myśl mnie niepokoiła.
— Ślady są sprzed niecałych dwóch dni — przypomniał Antares. — Musieliby się zaczaić na długo.
— I znać plan prowadzenia wykopalisk — uzupełnił profesor. — Choć takiej możliwości też nie można wykluczyć.
Abelarda z Insteią zaczęły przechadzać się wśród ruin; tuż za nimi podążał Pascal, uważnie spoglądał na stropy, upstrzone rysami cegły, Marco przezornie zdawał się trzymać nieco z tyłu.
— Ściany nośne wydają się trzymać całkiem nieźle — mamrotał do siebie. Wszyscy mieli za pamięci niedawny incydent, kiedy Marco zostałby przygnieciony odłamkiem z sufitu, gdyby nie interwencja Antaresa. — Chyba lepiej zachowane niż lazaret, sprzęt powinien sobie bardzo dobrze poradzić.
Fioravanti dołączył do geologa, paznokciem zdrapał strzępek porostów ze ściany. Oderwałam w końcu spojrzenie od ich grupy, przesunęłam palcami po połaci bruku, z licznych szczelin wyrastały kępki mchu lub trawy. Nie padało od kilku dni, ale gleba była miękka, ślady były dobrze widoczne.
— Mogę prosić? — zawołał w którymś momencie profesor.
— Oho — Verena, dotąd zaaferowana zranionym drzewem, podniosła się z ziemi, otrzepała niedbałym ruchem ręki materiał spodni na kolanach.
Cała grupa zebrała się wokół Fioravantiego. Ten z kolei skubał palcami siwą brodę, kręcił z irytacją głową, najwyraźniej poruszony swoim znaleziskiem:
— Wydaje mi się — stwierdził — że ktoś może być nie tyle zainteresowany nami, ile tym samym, co my.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz