środa, 9 marca 2022

Od Marty cd. Asy

Wełniany, kolorowy, zbyt kolorowy jak na standardy wielu szalik drapał trochę w marciuszkową szyję, ale drapał w ten sposób, który uznawało się za znośny, a niektórzy stwierdziliby nawet, że w przyjemny – bo takiego drapania doznawało się jedynie w mroźne, zimowe dni, gdy szalika należało użyć. Marta, oczywiście jak to Marta, do grupy tej należała, w swej ekscentryczności i dziwności przemyśleń oraz nawyków nikomu nie ustępując. Poprawiła materiał na szyi, chcąc jednak zaczerpnąć odrobiny więcej powietrza, gdy sama nachylała się nad kolejnymi to ziemniakami, kartofelkami, pyrkami, poszukując tych najpiękniejszych.
Najbardziej ziemniaczanych, o idealnej, żółto-brązowej barwie. Pozbawionych czarnych, niemiło spoglądających na nią ocząt, które następnie przy obieraniu jedynie utrudniałyby czynność, ba, stałyby się powodem, nie daj bogowie, jakiejś przeokropnej, co prawda malutkiej, ale nadal upierdliwej, ranki, zacięcia. A z takich upierdliwych ranek zawsze wychodziły najgorsze choróbska, zawsze coś się rozwinęło, zawsze coś się przypałętało, bo i na takie upierdliwe ranki uwagi zbytnio się nie zwracało – ot co, były, do wesela miały się przecież zagoić. Nie wymagały więc doglądania, chuchania, oczyszczania i bandażowania. No a później posocznica, a posocznica od grobu daleko przecież nie leżała.
Marta nie chciała jeszcze umierać, dlatego też z taką sumiennością poszukiwała idealnych ziemniaków. W poszukiwaniach utraciła z oczu swojego młodego, ale dzielnego (bo w końcu zerwał się na jej korytarzowe błagania!) pomocnika. Rudowłosa nadal niezorientowana w nagłym oddaleniu się swojego towarzysza mruknęła coś pod nosem, wyciągnęła dłoń po jedną z pyr.
Podrzuciła ją pomiędzy palcami, obróciła raz w lewo, raz w prawo. Ściągnęła brewki. Okrąglutka, żółto-brązowa i bez żadnych czarnych ok spoglądających na nią nieżyczliwie. A więc idealna.
— Patrz, Asa — zwróciła się ku towarzyszowi, podrzucając kartofla w swojej dłoni. Uśmiechnęła się szeroko do rolnika, w modrych oczkach błysnęło szczęściem. — I to jest dobry ziemniak. Taki, którego można obrać bez strachu o palce. Raz pewna daleka ciotka od strony matki ojca mojego dziada wybrała sobie nieodpowiednie ziemniaki do obierania i straciła, o ile dobrze pamiętam, z trzy opusz… Asa! — żachnęło się nagle gadatliwe dziewczę, zmrużyło oko, wzięło ogromny zamach. Twarz sprzedawcy pobladła.
Kartofel przeleciał przez powietrze, robiąc w nim całkiem zgrabnego fikołka wokół własnej, dosyć pokracznej osi. Uderzył w swój cel, w ramię biednego chłopaka, który już to ukradkiem pochylał się nad glazurowanym preclem.
— No chyba sobie ze mnie żartujesz, grzdylu ty! — krzyknęła ku niemu, po czym prędko odwróciła się do sprzedawcy, modre oczka zalśniły przepraszająco. — Będzie tak… No, nieważne, tyle co Irinka zawsze bierze. Z dowozem oczywiście. — Uśmiechnęła się po raz ostatni, w uśmiechu pokazała nawet i ząbki, w ten sposób chcąc wywalczyć i jakiś rabacik. Zniżeczkę.
W dwóch susach pojawiła się przy biednym Asie, na którego ramieniu następnego dnia prawdopodobnie miał wykwitnąć całkiem fioletowy sinior.
— Ja ci dam! — Wytarmosiła chłopaka po włosach i tylko radować się mógł, że pod ręką miała tylko jednego ziemniaka, a nie którąś z kolorowych chust, szmatek. — Wiesz, co by Mistrz na takie hulańce powiedział? Dach ci daje, łóżko ci daje, jedzenie daje, a ty łapska wyciągasz i myślisz, że nikt nie zauważy! A tu każdy każdego zna i wiedzą, że my z Gildii, i co by było, jakby ciebie przyłapali? Że w Gildii złodziej, co okrada poczciwych rolników w Tirie? Aso, czy ty wiesz, że mój bardzo dobry wujek stracił rękę, bo raz wyciągnął ją po własność panicza? A no właśnie. A nie wydaje mi się, żebyś po utracie ręki od naszych medyków otrzymał jakiekolwiek sensowne wsparcie. Jeden w końcu bez nogi, kulawy jak pies… — Marcioszka pokręciła głową, westchnęła ciężko. Kątem oka zerknęła na szczerze zdziwionego piekarza. — Weźmiemy dwa precle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz