sobota, 19 marca 2022

Od Lei cd. Antaresa

Ruiny, węże i przemytnicy: lista skrywających się obiektów rosła w zastraszającym tempie, raz po raz dokładając kolejną cegiełkę do muru, który z założenia miał składać się wyłącznie z warstwy ruin. W tym momencie tylko komary miały w sobie na tyle przyzwoitości, by nie kryć się ze swoją obecnością: rój bzyczał niecierpliwie, raz po raz kąsając odsłonięte kawałki skóry. Miesiące spędzone w gildii — a wcześniej lata z Marcelem i Michelle — zdążyły mnie wprawdzie nauczyć, że nie zawsze, właściwie nawet rzadko kiedy, wszystko idzie zgodnie z planem. Gdybym miała patrzeć na sprawy pesymistycznie, dodałabym też, że zwykle na gorsze.
Wbrew wszystkiemu obiecałam sobie jednak nie dać się zwieść takiemu podejściu. Przemytnicy byli niepokojącą wizją majaczącą się na wcale nieodległym horyzoncie, ale nie dysponowali już przewagą zaskoczenia. Skoro zdawaliśmy sobie sprawę z ich obecności, nie byliśmy już w roli bezbronnej ofiary, którą zachodzi od tyłu groźny drapieżnik. Mogliśmy się bronić zamiast tylko bezczynnie oczekiwać na czające się w cieniu widmo. Sama ta myśl stanowiła już duże pocieszenie; a gdy zerknęłam na Antaresa, którego dłoń raz po raz muskała rękojeść miecza, ogarnęło mnie przeczucie, że cokolwiek się stanie, skończy się dobrze.
— Wracamy do pracy — zarządził w końcu profesor, energicznie klasnął w dłonie. — Nic dobrego nie przyjdzie nam z siedzenia i zamartwiania się.
Zastanawiałam się, co ma moim miejscu zrobiłby wujek. Po tylu miesiącach dalej — zwłaszcza po tylu miesiącach — brakowało mi jego milczącej obecności, postawnej sylwetki, która jak latarnia morska wskazywała mi odpowiedni kierunek, którym należało podążać. Bywały takie dni, kiedy czułam rozwój, gotowość do działania. Ale bywały też takie, kiedy nie miałam pojęcia, co tak właściwie robię i chciałam być znowu małą siostrzenicą, która chciwie łowi każdą opowieść wujka i stara się naśladować jego krok. Nie zdziwiłabym się, gdyby miał doświadczenie i w tej materii, gdyby z nieskończonej studni swojego doświadczenia zdołałby wyłowić radę i na tę okazję. Dlaczego powinnam przed wyjściem upewnić się pięć razy, że nóż jest w zasięgu ręki, naostrzony i wyczyszczony, wcześniej też przeliczyć, ile strzał mam do dyspozycji (odpowiedź: zapewne za mało). Słowa, czasem kanciaste i szorstkie, pod którymi kryło się jednak złote serce. W duchu obiecałam sobie ponownie zapytać znów któregoś wieczoru Fioravantiego o historie z okresu jego współpracy z Antoine'em.
Złapałam się na tym, że w każdym cieniu doszukuję się sylwetki skrytej w mroku. Ruch spłoszonego ptaka przypominał nagle atak z zaskoczenia, drzewa były idealną kryjówką, by schronić się za nimi, wyczekiwać na idealną szansę do ataku.
— Musimy udać się do burmistrza — stwierdził profesor w którymś momencie, gdy trafił na kolejne zniszczenia poczynione przez przemytników. — To nie do pomyślenia.
— Wątpię, by zechciał nas wysłuchać — Pascal z powątpiewaniem uniósł brew. — A nawet jeśli, nie podejmie żadnych konkretnych działań.
— Przecież nie powiedzą nam otwarcie nie.

— Nie.
Burmistrz uśmiechnął się z przekąsem zza mahoniowego biurka, splótł dłonie na blacie. Na palcu wskazującym błysnąć szmaragdowym blaskiem ciężki pierścień, zapewne insygnium rodowe. Ale nawet światło odbite przez kamień zdawało się być w tym momencie zimne, nieprzychylne naszej sprawie ani nam samym.
Profesor, oczywiście, w żadnym razie nie zamierzał dać się zbić z pantałyku. Wyprostował się na niewygodnym krześle, odpowiedział uśmiechem. Nieco zmęczonym, ujawniającym siateczkę zmarszczek i podkreślającym szarość skóry, niemniej sympatycznym.
— Szanowny panie Sambridge — zaczął perfekcyjnie opanowanym głosem — mamy dowody, że w okolicy grasuje grupa łupieżców, którzy niszczą cenne zabytki...
— Owszem, zdaje się, że mam ich przed oczami.
— …i zależy im przede wszystkim na własnym zysku — ciągnął nieporuszony, puszczając obelgę płazem, uniósł tylko stanowczym ruchem dłoń w kierunku Instei, która wykonała taki ruch, jakby zamierzała zerwać się z krzesła. — Nie dysponują odpowiednim sprzętem ani, jak przypuszczam, doświadczeniem. W ich interesie nie jest dbanie o to, by pozostawić wszystko w możliwie nienaruszonym stanie, co z kolei jest priorytetem mojej grupy.
— A skąd mam wiedzieć, że nie chcą państwo zadziałać na niekorzyść innej wykwalifikowanej grupy?
— Podobne badania należy zgłaszać z dużym wyprzedzeniem — gładko odparła lingwistka. — Gdybyśmy mieli spotkać się z innymi naukowcami, z pewnością bylibyśmy tego świadomi.
Wcześniej zdecydowaliśmy się pójść tylko we trójkę: nie miało sensu, by całą grupą znów gnieździć się w i tak niewygodnym pokoju burmistrza, równocześnie pozostała grupa nie mogła pozostać w ruinach, zdana tylko na siebie.
— Zdają się być państwo wyjątkowo przekonani o swoim znakomitym poinformowaniu...
— Być może nie bez powodu — uśmiech na twarzy profesora zgasł. — Nie przyjechaliśmy tu, by marnować czas. Ani pozwolić na to, by banda złoczyńców zdewastowała ruiny starożytnego ludu. Sądziłem dotąd, że możemy się w pewnych kwestiach nie zgadzać, ale chociaż tutaj odnajdziemy wspólny punkt. Czy nie jest to moment, w którym rada i straż Crullfeld powinny podjąć zdecydowane działania?
Burmistrz, zupełnie nieporuszony wystąpieniem profesora, przez kilka długich sekund w ciszy wpatrywał w niego. W końcu odchylił się na swoim fotelu, władczym gestem oparł ręce o podłokietniki.
— Nie życzę sobie, by ktokolwiek mówił mi, co powinienem robić — wycedził.
— Uprzejmie radzę. Jako zatroskany o dobro tutejszych terenów naukowiec. Który wierzy, że należy odłożyć prywatne spory i niesnaski na bok, by zająć się właściwym problemem.
Pochyliłam się na krześle i westchnęłam, nieświadomie ściągając na siebie uwagę burmistrza. Spojrzał na mnie z naganą, jakby zirytowany samym faktem naszej obecności, a już zwłaszcza faktem, że nie pozostałam przez cały czas wizyty wyprostowana jak struna.
— Gdyby mieli państwo kiedyś do mnie jeszcze jakąś sprawę — zaczął, sugestywnie spoglądając na kołczan — byłbym wdzięczny za zostawienie tego typu zabawek u siebie. Lub na progu, jeśli łaska, Joseph je przechowa. Jeśli chcą państwo na mnie wywrzeć w ten sposób jakikolwiek nacisk, uprzedzam, że to wysoce nieetyczne zachowanie, które zaprzecza słowom profesora.
— To absolutnie nie tak — zaprzeczyłam od razu, odruchowo zasłaniając dłonią ekwipunek. Gdyby przyszło co do czego, właściwie wątpiłam, czy byłabym w stanie z premedytacją wycelować do człowieka.
Tymczasem dzwon pobliskiej godziny wybił pełną godzinę; burmistrz odwrócił od nas na chwilę wzrok, zapatrzył się w okno.
— Przykro mi — odprawił nas gestem dłoni. — Muszę już państwa pożegnać i zająć się właściwymi problemami Crullfeld.
Profesor jednak nie zamierzał ustąpić:
— Skoro pan nie ma czasu, czy może nas przekierować do pozostałych członków rady? Lub kapitana straży miejskiej?
— Może dam też kontakt do naszego kapłana?
— Zagrożeni mogą być też obywatele Crullfeld. W naszym wspólnym interesie leży zażegnanie kryzysu, póki nie zdążył się zaognić.
— Doskonale wiem, co robię.
Mina profesora wyraźnie wskazywała na to, że tego właśnie się obawia.

Po powrocie pierwsze kroki skierowałam w stronę Antaresa: rycerz pozostał w pobliżu naukowców, którzy uwijali się dalej przy dawnej części rzemieślniczej. Rozstawione wszędzie sprzęty zabierały sporo przestrzeni, nieraz trzeba było uważnie patrzeć pod nogi, by przypadkiem nie nadepnąć cennego narzędzia lub najzwyczajniej w świecie nie skręcić kostki.
— Wszystko w porządku? Działo się coś w międzyczasie?
— Nic szczególnego — rycerz wzruszył ramionami, doskonale wiedząc, o kogo konkretnie pytam. — Jak dotąd nie pojawili się, ale to nie znaczy, że nie kręcą się w pobliżu.
— A węże?
— Zaskroniec. Ale żaden mokasyn się jak dotąd nie pokazał.
— Całe szczęście.
Poprawiłam kaptur, odruchowo powiodłam wzrokiem dookoła w poszukiwaniu czegoś niepasującego do otoczenia, okolica zdawała się być jednak spokojna. Pozorny bezruch mógł jednak zostać zakłócony w każdej chwili, dlatego czułam, jak mięśnie pozostają mimo wszystko ciągle spięte. W międzyczasie zaś profesor opowiadał całe zajście, nie szczędząc sobie dosadnych epitetów na temat tego, co myśli o zachowaniu burmistrza:
— Nie zdziwiłbym się, gdyby wcześniej dostał pękatą sakiewkę — warknął, gdy wróciliśmy już do całej grupy. — Nie widzę innego powodu, dla którego miałby zachowywać się tak irracjonalnie. To zakrywa na skrajną nieodpowiedzialność.
— W tym momencie nie kryje się nawet z niechęcią do nas — stwierdziła lingwistka.
— Może powinniśmy porozmawiać z kimś innym? — zaproponował Marco.
— Nie wiem, czy widzę w tym większy sens — Verena pokręciła głową.
Historyczka westchnęła głęboko, skrzyżowała ramiona na piersi.
— W tym momencie jesteśmy zdani tylko na siebie.
— A może — Pascal wychylił się zza kociołka, w którym właśnie przygotowywał potrawkę — jeśli zauważą, że nie są tu pierwsi, dadzą sobie spokój? To się zdarza. Grupa młokosów chce sobie dorobić, popisać się, ukraść co nieco, ale nie szuka otwarcie zaczepki, zwłaszcza ze sporą grupą.
— To jedna z możliwości — profesor potarł knykciami nasadę nosa jakby w próbie odgonienia migreny. — Ale powinniśmy być nastawieni na ryzyko otwartej konfrontacji. Zwłaszcza że na artefaktach zabranych z ruin można by dorobić się małej fortuny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz