niedziela, 6 marca 2022

Od Lei cd. Serafina

Brzoza wciąż tam była, wciąż okorowana i rozłamana — przyzwana przez Serafina błyskawica może i zdążyła zniknąć, choć po zdecydowanie dłuższym czasie niż miałoby to miejsce w przypadku regularnego zjawiska atmosferycznego, jeszcze dłużej miały się jednak utrzymać efekty tego krótkiego pokazu. 
Magia zdawała się wnikać już w najgłębsze warstwy świata i rządzących nim reguł. Błyskbłyskawicabłyskawiczny — już na tym poziomie to słowo kojarzyło mi się z czymś chwilowym, nieuchwytnym, zbyt prędkim i ulotnym, by oczy mogły uchwycić go na dłużej niż ułamek sekundy, może pół. Magowi udało się jednak bez większego wysiłku nagiąć prawa natury: nie tylko przywołać błyskawicę z prawie bezchmurnego nieba, ale również przytrzymać ją, ujarzmić nieujarzmiony żywioł do tego stopnia, że piorun tańczył między jego palcami jak srebrny kłąb nici. Drzewo długo pewnie nie wypuści zielonych pąków, bażanty będą je omijać szerokim łukiem. To wzbudzało w moim sercu niepokój, zarazem jednak fascynowało.
Zagubiona między rozmyślaniami, niemal zapomniałam o pytaniu Serafina; zamilkłam na kilka kolejnych długich, być może zbyt długich sekund, w istocie nie miałam jednak zbyt wiele do czynienia z magią przed przybyciem do gildii. Jedyna magia obecna każdego dnia w rodzinnym Brittlebury była tą, która pozwalała babci robić nadzwyczajne konfitury, a mamie zapamiętywać absolutnie każdą datę urodzin lub inne święta, które mogły być okazją do wspólnego celebrowania.
To jednak nie była odpowiedź, którą zdołałabym w tej sytuacji wyartykułować. A coś należało, bo przecież nawet jeśli jakieś świerszcze wcześniej w okolicy były, teraz spłoszył je huk grzmotu i raczej nie zastąpią mnie w wypełnianiu ciszy.
— Obawiam się, że niewielkie — przyznałam zatem, może nieco skrępowana, może nieco przytłoczona tym, że po tak imponującym pokazie umiejętności, ja nie umiem nawet wydusić z siebie prostej historii. — Wychowałam się w niewielkiej ethijańskiej wsi, w najbliższej rodzinie nikt nie miał tego daru.
W jakiś dziwny sposób nagle pożałowałam swojego braku doświadczenia. Nie znałam możliwości moich krewnych krwi, ale za zupełnie wystarczające uznawałam to, co wiedziałam o Harwellach.
— Jak w większości tutejszych wsi — podsumował mag.
Nie umiałam stwierdzić, czy stwierdza prosty fakt, czy wyraża się ze wzgardą o iferyjskich standardach. A raczej wiedziałam, tylko nie chciałam tego przyznać nawet w myślach, optymistycznie postanowiłam jednak założyć, że miał na myśli to pierwsze.
— Ale ktoś by się znalazł — uzupełniłam, wychodząc nieco poniewczasie poza krąg rodziny, jednak delikatnie urażona. — Tu bardziej miałam doświadczenie z magiem niż samą magią, ale jakieś zdolności ku temu miał nasz sąsiad.
— To znaczy? — mag spojrzał w moją stronę kątem oka.
— Był w stanie zmieniać niektóre części ciała w zwierzęce. Ręce, nogi...
— Zmiennokształtność — podsumował. — Na początku często zmieniają się tylko pojedyncze członki, w miarę nauki kontrola nad ciałem się zwiększa.
Szkolenie. Nawet największy talent należało przecież poddać obróbce, by dało się go w pełni wykorzystać; zdarzało się jednak, że ktoś zamiast tego postanawiał zakopać go głęboko, ukryć przed całym światem i sobą samym.
— Problem w tym, że w jego przypadku trudno mówić o nauce — wyjaśniłam, przekładając wodze do drugiej ręki, przy okazji lekko pogładziłam splątaną grzywę Heliosa. — Rzadko kiedy o tym mówił, jeszcze rzadziej używał. Wydaje mi się, że się tego wstydził.
— Dlaczego?
— W jego rodzinie nie było maga — przegryzłam wargi, nie chcąc na głos podać przypuszczenia, który jak cień snuł się przez lata za chłopakiem. — W okolicy nie było też nikogo, kto byłby go w stanie uczyć, musiałby pewnie wyjechać do Toirie, a Hektor uważał, że jego rodzina nie da sobie sama rady.
Nawet jeśli były osoby, które przejawiały chęci wspólnego wyjechania.
— Bęcwał — krótko podsumował po raz kolejny Serafin. — Kolejny iferyjski bęcwał, ale przecież czego tu się więcej spodziewać.
— Dość... surowa opinia — zauważyłam ostrożnie, niemal czując wykwitające mi na policzkach szkarłatne plamy.
— W Sallandirze tacy jak on nie mają nawet statusu maga — kontynuował. — Takich dzikusów się eliminuje.
Teraz dla odmiany pobladłam, solennie sobie obiecując, że na wszelki wypadek dopilnuję, by Hektor nigdy nie przekroczył granicy Sallandiry ani Tirie, nawet jeśli i tak szansa na to wydawała się wyjątkowo nikła.
— A jeśli ktoś widzi dla siebie inną drogę? — zapytałam, wciąż mimo wszystko nieprzekonana.
— Być może nie widzi zbyt dobrze — stwierdził, tym razem odpowiedziałam po prostu westchnięciem.

Kopyta Falafela i Heliosa wybijały równy rytm na ubitej drodze, z każdym kolejnym krokiem przybliżając nas do Duarudelf. Już dłuższy czas temu zdążyliśmy przekroczyć granice Ethiji — trawa wprawdzie nie stała się nagle zieleńsza, ale powrót do ojczyzny był też siłą rzeczy okazją do powrotu sentymentów, nawet jeśli znajdowałam się daleko od rodzinnych stron, w bądź co bądź rozległym państwie, i na misji. W tym momencie jednak to były szczegóły, którymi postanowiłam nie zawracać sobie głowy, skupiona najzwyczajniej w świecie na podziwianiu widoków, od czasu do czasu też na krótkiej wymianie zdań z Serafinem. Słońce łagodnym łukiem pokonywało nieboskłon, póki co jeszcze oświetlając dobrotliwie całą naszą trasę mocnym, jasnym światłem, bliżej było już jednak do zmierzchu niż świtu. Było dobrze, pozwoliłam sobie uznać w myślach. Będzie dobrze.
— Zdaje się, że niedługo będziemy na miejscu — wyciągnęłam mapę, przebiegłam wzrokiem po trasie, próbując w myślach nanieść na nią naszą pozycję. — Może nawet dzisiaj.
— Najwyższy czas — stwierdził mężczyzna, parsknęłam śmiechem. Istotnie, sama już wyczekiwałam celu naszej wędrówki, nawet jeśli wciąż nie wiedziałam, co nas tam czeka.
Zadarłam głowę, słysząc gdzieś pomiędzy gałęziami charakterystyczny trel. Na jednej z gałęzi przysiadł kos, nieco większy od swoich pobratymców z innych części wyspy. Dziadek szczególnie lubił ich śpiew, często rano otwierał okno, by lepiej go słyszeć.
— Byłeś już może kiedyś w Ethiji?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz