piątek, 4 marca 2022

Od Lei - Event

Lumi wciąż hardo poznawał i przemierzał świat — w tym przypadku blat stołu — szczebiocząc przy tym rozkosznie i stukając dzióbkiem o deski w poszukiwaniu choć okruszka pozostawionego przez jakiegoś nieostrożnego, stołującego się wcześniej mieszkańca fortu. Zadanie to pochłonęło kurczaka do tego stopnia, że ledwo zauważył, kiedy blat się skończył, z beztroską i spóźnionym kwileniem postawił nieuważny krok, utracił podparcie i runął w przepaść — a sekundę później prosto na moją wyciągniętą dłoń.
— Ładnie to tak? — fuknęłam, przysunęłam go bliżej twarzy, próbując z założenia zestrofować dziarskiego odkrywcę, w istocie jednak ocenić, czy choćby ani piórko mu się nie odgięło. Zupełnie nic mu się nie stało, malec zaraz zresztą zapomniał zarówno o stole, jak i o całym wydarzeniu, wdrapał się z dłoni na ramię i wzdłuż niego rozpoczął spacer, ciekawsko skubiąc co dłuższe kosmyki włosów.
Ten moment wybrał też Antares, by wejść do jadalni; rycerz zatrzymał się na moment, podszedł. Odruchowo drgnęłam, oczy pobiegły od razu w stronę znajomej postaci, równie znajoma fala ciepła przepłynęła przez serca i lekko je ścisnęła.
— Cześć — Lumi zaraz rozpoznał jego głos, wychylił się ciekawsko znad ramienia, o mało co nie tracąc znów równowagi. Maleńkie pazurki na moment nieco mocniej wczepiły się w ubranie, zadrobiły z ekscytacją.
— Hej. Miło, że wróciłeś. Ktoś tu się za tobą stęsknił — ostrożnym ruchem głosy wskazałam na wyraźnie podekscytowanego Lumiego. — Przed chwilą prawie spadł ze stołu, a jak cię zobaczył, to chciał też zrobić salto z ramienia.
— Ale nic mu nie jest? — upewnił się.
— Nie, nie — kątem oka spojrzałam na żółciutką kulkę, która zdawała się właśnie bardzo poważnie rozważać, w jaki sposób mogłaby ulokować się na czubku mojej głowy. — Chociaż nie zdziwię się, jeśli lada dzień zacznie latać.
— Zastanawiam się, na ile będzie w stanie — przyznał, usiadł na krześle obok. — Przypomina pisklę kury, one zazwyczaj nie wzbijają się zbyt wysoko.
Zamyśliłam się na moment, pokiwałam głową. Pani Irina, specjalistka w zakresie wszelkiego domowego ptactwa grzebiącego, przedstawiła swoje zdanie na temat Lumiego, a jej intuicji nie należało lekceważyć.
— Ale widać po oczach, że to zdolny chłopak — uśmiechnęłam się, palcem lekko pogłaskałam miękki grzbiet, nim postawiłam go z powrotem na stół, by mógł podreptać do Antaresa. — Przy okazji, dostałam odpowiedź od Michelle w jego sprawie.
— Wie, co to za gatunek?
— Niestety nie — westchnęłam. — O podobnie wyglądającym jaju też nigdy nie słyszała, ale obiecała odezwać się do dziadka i pana Josha, jej nauczyciela. Ale jestem pewna, że jeśli ma chwilę, to właśnie siedzi w bibliotece, klnie pod nosem i czegoś szuka. Prosiła, żeby przekazać wszystkim pozdrowienia, Lumiemu całusy, i informować ją na bieżąco, jeśli zauważymy cokolwiek nowego.
Uśmiechnęłam się lekko, sporą część listu, w tym i dotyczącą obu siedzących przede mną postaci, zostawiłam już dla siebie. Michelle bowiem, oprócz kilku szkiców przedstawiających gildyjne zwierzęta i tereny, wiwatów dla wegetariańskiego kurczaka, a także skrótowego poinformowania, jak się miewa, zdecydowała się również na wyrażenie swojego oburzenia i chęci możliwie prędkiego rozmówienia się z Antaresem, skoro ledwośmy przyjechali do Obarii i zniknęli jej z oczu, ona dowiedziała się, że została ciocią. Nie przeszłoby mi to przez gardło, i tak już nieco ściśnięte.
— Również ją pozdrów — mężczyzna skinął głową, sypnął Lumiemu kilka ziaren. — Wszystko u niej w porządku?
— Tak myślę. U Michelle niewiele da się wyczytać z tego, co pisze — sięgnęłam po starannie przewiązaną rzemykiem teczkę, skąd wyjęłam szkice, które zdecydowała się mi wysłać. — Ale zawsze mogę wiele dowiedzieć się z tego, jak rysuje, po kresce i obiektach. Jeśli ma dobry humor, rysuje zwierzęta. Jeśli gorszy, jest więcej roślin i budynków — wysunęłam plik, w którym już na pierwszy rzut oka dało się stwierdzić dominację żywych modeli. — Zobacz, tutaj jest Bambi. I borsuk. A tutaj… Saki? — przechyliłam głowę, uważniej przyjrzałam się szkicowi przeciągającego się kota. — Nie, to Immi, kotka dziadka.
— A tutaj Belladonna? — zwrócił uwagę na charakterystyczne cętki konia.
— Właśnie próbowałam skojarzyć, o którego chodzi — otarłam palce o siebie z zamiarem pstryknięcia, nie wydobyło się z nich jednak nic poza szuraniem. Znowu. — Bingo. Michelle rzadko kiedy nie rysuje konkretnych zwierząt. Ale nigdy ich nie podpisuje, chyba że to na prezent — obróciłam rysunek, przesunęłam palcem po gładkiej fakturze papieru. Kilka miałam też przekazać Hotaru. — Tutaj pewnie liczyła, że będę miała zabawę z odgadywaniem.
Parsknęłam śmiechem, w myślach przyznając przecież siostrze rację. Wyjrzałam za okno, na rozciągający się po horyzont zimowy krajobraz Obarii. Miały minął jeszcze co najmniej tygodnie, nim wrócimy do Tirie i znów będę mogła się z nią zobaczyć, niemniej dzięki rysunkom mogłam poczuć, jakby siedziała tuż obok.

Wiosna coraz śmielej obwieszczała swoje przybycie, z każdym kolejnym porankiem wschód słońca przychodził coraz częściej, a zachód — później. Tego dnia niebo błyszczało najczystszym błękitem, tu i ówdzie tylko przetykanym zupełnie nieszkodliwym, puchatym obłokiem, leniwie sunącym wzdłuż sobie tylko znanej trasy. Strumyk, niemal zupełnie już uwolniony z pętających go przez ostatnie miesiące fałd lodu, pluskał wesoło, od czasu do czasu tylko krople pryskały na wszystkie strony, osiadając na pierwszych źdźbłach traw.
— Są piękne — stwierdziła Hotaru. Kobieta przyklęknęła przy rwącym potoku, zapatrzyła się w błyszczące na jego dnie kamyki.
Kucnęłam tuż obok, zanurzyłam dłoń w zimnej wodzie, przebrałam palcami, zaraz jednak wyjęłam ją, nim choćby opuszek musnął kolorowe obiekty, wciąż przecież niepewny, co stałoby się pod wpływem dotyku. Wyglądały niewinnie, ale przecież to samo można było powiedzieć choćby o wilczych jagodach, które na pierwszy rzut oka były apetycznymi i zupełnie niewinnymi owocami.
— Przypomina szkło morskie — potaknęłam. — Myślisz, że ktoś postanowił wyrzucić swoją kolekcję?
Zbierać można było przeróżne rzeczy; dziecięce skarby zawierały krzemienie, patyki i zasuszone kwiaty, a morskie szkło, kolorowe i przyciągające uwagę, było przecież powodem do dumy. Może jednak jakiś szkrab znudził się swoja kolekcją, może któryś dorosły porządkował strych i bez sentymentu pozbył się w ten sposób pamiątek dawnych dni.
— Kto wie — tancerka wzruszyła ramionami. — Jeśli chcemy dowiedzieć się o nich czegoś więcej, pewnie dobrze byłoby zanieść je do fortu, żeby Sophie mogła się im przyjrzeć.
— Wspominała, że jest też kilku innych naukowców, którzy chętnie rzuciliby okiem.
Zaczęłam myszkować po kieszeniach, szukając chustki, w którą miałyśmy zawinąć kilka okazów, gdy naszymi poczynaniami zainteresowała się grupka dzieci, grająca dotąd w trafianie procą do celu. Płowowłosy chłopiec, najwyższy z całej grupki i zapewne ich lider, wyszedł przed nich wszystkich, otarł się wierzchem dłoni pod nosem.
— Panie chcą zabrać błyszczaki? — zapytał. Zielone oko błysnęło, but zaszurał w rozmiękłej ziemi
— Tylko kilka — uśmiechnęłam się. — Też je zbieracie?
— Nie wolno — padła kategoryczna odpowiedź.
— Dlaczego?
Podniósł się chór głosów:
— Bo są przeklęte.
— Jak się je wyciągnie z wody, to umrą.
— Mama mówi, że to brzydko.
— Bo my pierwsi byliśmy.
Wymieniłyśmy z Hotaru spojrzenia. Trudno było negocjować z dziećmi, nie chciałyśmy też jednak wracać z pustymi rękami.
— Dlaczego nazywacie je błyszczaki? — podjęłam zamiast tego; gdzieś już słyszałam tę nazwę, ale byłam absolutnie przekonana, że nie miała niczego wspólnego z minerałami.
— Jak ptaszki — wyjaśniła jedna z dziewczynek, rumiana i o jasnych włosach splecionych w dwa warkocze.
— Znasz bardzo wiele gatunków — pochwaliła ją Hotaru z delikatnym uśmiechem. — Są kolorowe jak te kamyczki?
— Tak. Tylko im wiedźma pożałowała urody, więc je przeklęła i zmieniła.
— Wiedźma? — podchwyciłam, zmarszczyłam brwi.
— Bardzo zła. Dzieci też nie lubi ani… — chwilę szukała nazwy w pamięci — błyszczaków. Pawi też pewnie nie.
Okazało się, że właściwie każde dziecko ma swoją wersję legendy, ale przyjęła się nazwa zaproponowana przez Julię, dziewczynkę w jasnej sukience. Znowu jednak pozostałe wersje znacząco od siebie odbiegały lub się wykluczały; według Luke’a była to tęcza, po której biegał bardzo ciężki jednorożec, z kolei Maddie zapewniała z całą powagą niebieskich oczu, że to łzy syrenki.
— A próbowaliście je zbierać? — zapytałam.
— Próbowaliśmy — wyjaśnił jeden z chłopców w grubej, wełnianej czapce. — Ale jak się je wyciągnie z wody, to się zaraz topią.
Zmarszczyłam brwi, nijak nie mogłam jednak skojarzyć substancji, która zachowywałaby się w ten sposób — zaraz jednak miałyśmy i tak wracać do fortu, gdzie przebywała przecież Sophie.
— A zostaną panie chwilę z nami? — ten sam chłopiec hardo uniósł głowę, z zapałem wypowiedziana prośba ukróciła nasze zapędy prędkiego powrotu.
— Lea — zaśmiałam się, wskazując na siebie, później na przyjaciółkę. — I Hotaru. Zostaniemy?
— Będzie nam bardzo miło — skinęła głową.
— Jesteście z gildii? — jedno z dzieci rozdziawiło szeroko buzię.
— Tak.
Skoro też dowiedziały się o naszym profesjach, każda z nas została zaciągnięta do wspólnej zabawy. Dawno już nie miałam do czynienia z procą, niemniej w miarę możliwości spróbowałam im pokazać właściwą technikę, której dawno temu nauczył mnie wujek.
— Nie machajcie o tak nad głową — pokazałam jedną z popularniejszych, acz niefortunnych metod celowania z procy, która przyciągała zbyt wiele uwagi i wywoływała niepotrzebny hałas. — To odstrasza zwierzynę. Kamienie są dobre do zabawy, dużo ich, ale gdybyście chcieli kiedyś polować na zwierzynę, dobrze zaopatrzyć się w wyważone pociski, do których ciężaru można się przyzwyczaić — zaczęłam nie wiadomo kiedy cytować wypowiedzi Antoine.
— Do ptaków też można?
Zerknęłam na chłopca — Luke bojowo podparł się pod biodra, zmarszczył brwi i wysunął koniuszek języka, dokładając tym samym wszystkich sił, by przyswoić sobie w możliwie krótkim czasie teorię sztuki łowieckiej.
— Tak, tylko trzeba ćwiczyć.
— A pani… Lea, strzelasz zwykłe z łuku? Mogę spróbować?
— Och… — poklepałam odruchowo majdan, w troskliwym geście objęłam drewno. Nie przepadałam, gdy ktoś używał mojej broni, choć z drugiej strony trudno było mi im odmówić.
— Dziwny jakiś ten łuk — zauważył chłopiec, który wcześniej zaczął z nami rozmowę.
— Bo jest refleksyjny — wyjaśniłam.
— I jak się z niego strzela?
W odpowiedzi wreszcie zdjęłam go, zaczęłam objaśniać konstrukcję w możliwie prostych słowach. Hotaru w tym czasie zajęła się drugą grupką, która możliwie ciasnym wianuszkiem otoczyła kobietę, dopytując o jej rodzinne strony i tańce, których się nauczyła.
— I nie bałaś się tak sama podróżować?
— Wachlarze to podobno są do tego, żeby się ochłodzić, jak jest gorąco. Ten jakiś taki większy jest — trzeźwo zauważyła Julia.
— Pełni trochę inną funkcję — przyznała Hotaru. Poczęstowała dzieci słoikiem zrobionych tego ranka ciasteczek: kruche słodkości raz-dwa zniknęły w głodnych buziach, przez dobrą chwilę gwar rozmów został zastąpiony mlaskaniem i zapytaniami o kolejną porcję.
Kolejne minuty i kwadranse wartko płynęły, grupka stopniowo zaczęła się wykruszać, aż w końcu i my postanowiłyśmy wracać. Kamyków faktycznie nie dało się wyłowić w normalny sposób: po wyciągnięciu z wody przez chwilę migotały wesoło na dłoni, zaraz jednak rozpływały się w równie kolorową, lecz niemożliwą do łatwego przetransportowania ciecz, która przeciekała przez palce i spadała do wody, by tam na powrót przybrać stałą formę. Chusteczka, którą przyniosłam w celu przyniesienia kilku egzemplarzy, okazała się jednak zupełnie nietrafionym pomysłem.
— Wezmę je w słoik — zdecydowała tancerka, wyciągnęła pojemnik, po którego zawartości pozostało już tylko smaczne wspomnienie. Płynnym ruchem wytrzepała okruszki, ale gdy już pochylałyśmy się nad taflą, poczułam pociągnięcie za rękaw.
Jeden z chłopców, który nie odzywał się zbyt wiele, ale był bardzo zainteresowany działaniem procy, stał teraz przy nas. Drobne dłonie zacisnął w pięści, na policzkach wykwitły rumieńce.
— Bo ja bym się chciał nauczyć bić — wypalił.
Odwróciłam się w jego stronę, opadłam na jedno kolano i spojrzałam na niego z uwagą. Taka deklaracja nie była niczym niezwykłym w ustach chłopca: żądni przygód, aktywności, z głowami wypełnionymi opowieściami o bohaterach, często przecież chwytali nawet za drewniane miecze i bawili się w wojowników. W głosie dziecka nie słyszałam jednak tej butnej nuty, nie dostrzegłam ciekawskiego błysku w oku. Miał spuszczoną głowę, jakby właściwie nie do końca chciał tu być. Nawet wcześniej, choć wpatrywał się z uwagą w procę i łuk, krzywił się odruchowo, gdy ktoś wspominał o polowaniu. Coś było nie tak.
— Masz jakiś konkretny powód? — zapytałam możliwie miękko.
Milczał przez dobrą chwilę, uparcie wpatrzony w czubki butów, w końcu jednak powiedział cichutko:
— Bo muszę obronić siostrę.
— Coś jej grozi?
— Wodnik chce zamienić jej serce w kamień — wyjaśnił, zacisnął mocno powieki. — Te kamyczki to też jest serce dziewczyny, którą pożarł wodnik. I je tak zwabia do siebie.
— Skąd to wiesz? — przez czoło Hotaru przebiegła zmarszczka niepokoju, ale uśmiechnęła się delikatnie, zachęcająco, całą uwagę przekierowała na dziecko.
— Bo ja go widziałem — wyznał cichutko.
Spojrzałam na dłoń, na której błyszczały wielokształtne i wielobarwne okruchy, ale mimo całej tej fantazyjności, nijak nie mogłam skojarzyć ich z sercem.
— Tutaj?
Pokiwał wolno głową.
— Tak.
— A opowiesz nam?
Opowiedział — jak pewnego wieczoru bawił się w puszczanie kaczek nad potokiem, gdy z wody wynurzyła się przedziwna istota, ni to człowiek, ni ryba. Miała spojrzeć na niego i wybulgotać kilka niezrozumiałych słów, z których chłopiec zrozumiał tyle, że myślał, że jest dziewczynką, której szuka, ma oczy jak on, naturalnie więc skojarzył ją ze swoją bliźniaczką. Zaraz później dodał też, że stwór mówił o zmienianiu serca w kamień, nim nie zniknął znów pod wodną taflą.
— Jak się nazywasz? — zapytałam.
— Marcel — bąknął. — Marcel Horvat. A moja siostra to Paula. I jest jeszcze Dawid, tylko on ma dwa latka…
Źrenice rozszerzyły się na moment, słysząc znajome imię, nieodmiennie kojarzące mi się ze starszym bratem. Ale ich obydwu, oprócz imienia, mało co łączyło, zarówno z zachowania, jak i z wyglądu, może oprócz piegów rozsianych po zaróżowionych od chłodu polikach. Po całych miesiącach niewidzenia tylu członków rodziny poczułam falę sentymentu, która na moment zabrała moje myśli z Obarii, poprowadziła je ku Brittlebury. Chłopak nie mógł wiedzieć o tym wszystkim, ale w jakiś dziwny sposób poczułam między nami więź, nawet jeśli sama ją narzuciłam. Sama zmarszczyłam brwi, widząc zmartwienie na jego twarzy, i w duchu obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by rozwiać jego troski, wyjaśnić tajemnicę kamieni.
— Marcelu — podjęłam, przesunęłam łagodnie dłonią po łuku jego drobnych ramion. — Jesteśmy z gildii i zrobimy, co możemy, by tobie, twojej siostrze ani nikomu nic się nie stało. Obiecuję.

Marcel wrócił do domu — wciąż i wciąż oglądał się jednak nerwowo przez ramię, bez problemu wskazał nam też wcześniej dom, w którym mieszkał.
— Nie słyszałam ostatnio o żadnym zaginięciu młodej dziewczyny — mruknęłam, gdy już we dwie wracałyśmy do fortu. — A wydaje mi się, że ktoś zwróciłby się z tym do gildii.
— Trudno coś powiedzieć na pewno. Może chodzi o kogoś innego, może coś źle zrozumiał…
— Może — przyznałam. Podobne tragedie rzadko kiedy przechodziły bez echa, miałam więc nadzieję, że faktycznie nic podobnego nie miało miejsca. — A wiesz coś o wodnikach?
— Nie wiem, czy tutejsze duchy wodne są podobne — Hotaru zamyśliła się, splotła palce obu dłoni. — Ale te z moich stron, kappy, bywają złośliwe, czasem porywają ludzi i ich topią. Bardzo cenią też sobie przysięgi, więc jeśli ktoś postanowił je złamać… raczej by tego nie zapomniały.
Przeszłyśmy kolejne kilkanaście metrów, wyszłyśmy na krętą ścieżkę prowadzącą do fortu. Słońce leniwie przemykało się przez chmury, nieuchronnie zbliżało się do linii horyzontu, choć do zachodu słońca wciąż pozostało kilka godzin. Zastanawiałam się, co zrobić, by zapewnić jego siostrze bezpieczeństwo, i co takiego mogła zrobić raptem kilkuletnia dziewczynka, że ściągnęła na siebie uwagę demona. Ale nawet jeśli nie chodziło o Paulę, siostrę Marcela, ryzyko wiszące nad głową upatrzonej ofiary było realne i zamierzałam dołożyć wszelkich starań, by zapobiec tragedii.
— Jest jakiś sposób, by ją udobruchać?
— Ogórkiem.
Spodziewałam się zupełnie innej odpowiedzi, choć nawet nie wiedziałam, jakiej: ofiara była wprawdzie nie takim znów dziwnym i niespotykanym rozwiązaniem, jednak wybór tego konkretnie warzywa sprawił, że nie byłam pewna, czy właściwie dobrze zrozumiałam.
— Słucham? — przystanęłam na chwilę, z powątpiewaniem zerknęłam na tancerkę.
— Ogórek — powtórzyła, w czarnych oczach odbił się blask uśmiechu. — Woli je od ludzkiego mięsa, dlatego zwykle się je rzuca do wody, aby obłaskawić rozgniewaną kappę.
— Tylko teraz może być dość trudno je dostać… — zmartwiłam się. — Kiszone też mogą być?
— Nie jestem pewna…
— Trzeba będzie porozmawiać z panią Iriną — westchnęłam.
Fort z każdym krokiem był coraz bliżej, ale nawet wizja spotkania znajomych twarzy i zjedzenia ciepłej strawy nie zdołała przegnać zagnieżdżonego w sercu niepokoju.

— Jeszcze raz — oparłam łokieć o kolano, poprawiłam się na krześle, drewno cicho zaskrzypiało.
Antares popatrzył na swoje palce, najwyraźniej nie do końca przekonany, w jaki sposób całą sprawę należy wyjaśnić. Lumi zwinął się w kłębek tuż przy rycerzu, paciorkowate oko od czasu do czasu otwierało się i śledziło nasze poczynania, zapewne nieco za głośne jak na jego zmęczony gust.
— Kciuk i palec wskazujący łączę tak — położył na siebie opuszki. — I je tak odbijam od siebie tak, by wydały dźwięk.
Starałam się naśladować ruchy rycerza, jednak mimo kolejnych blisko dziesięciu prób nie byłam w stanie odbić ich od siebie równie głośno i dźwięcznie, za jedenastym razem wydawało mi się jednak, że słyszę coś oprócz szelestu ocierającej się o siebie skóry, równie dobrze to mogła być jednak moja niecierpliwa bardziej konkretnych wyników wyobraźnia.
— Miśka potrafi pstrykać nawet do rytmu — stwierdziłam, odruchowo uśmiechnęłam się na wspomnienie siostry. — Mnie wystarczy po prostu to zrobić raz, tylko żeby coś było słychać...
— Nie chciałaś się od niej tego uczyć?
Zaśmiałam się na samą myśl, pokręciłam od razu głową.
— Próbowałyśmy, ale to jest człowiek czynu. Kiedyś trochę umiałam, w Brittlebury, jak z Marcelem mi kilka dni z rzędu pstrykali nad uchem, ale chyba znowu zapomniałam.
Nawet jeśli siostra co nieco mi tłumaczyła, szybko się niecierpliwiła i nie była w stanie mi wytłumaczyć swojej techniki. Michelle zazwyczaj robiła coś ot tak, obserwowała świat i w ten sposób się uczyła, trudno było jej wyjaśnić krok po kroku, o zgrozo jeszcze w sposób logiczny, w jaki sposób to zrobiła.
— Rozumiem… — rycerz znów westchnął, sięgnął dłonią w kierunku karku. — Wydaje mi się, że to może faktycznie kwestia praktyki. Musisz wyczuć, z jaką siłą ocierać palce, i w którym momencie.
— Pewnie tak — mruknęłam, zerknęłam na zaczerwienione opuszki, zwiesiłam ramiona, wciąż zdeterminowana.
Ten moment wybrała też Sophie, by zajrzeć do pokoju; bystre oko objęło naszą trójkę, jak zawsze od razu gotowe do przeanalizowania całej sytuacji.
— Co tam porabiacie?
— Próbuję nauczyć się pstrykania palcami — zrzuciłam dotąd skrzyżowane nogi na podłogę, odwróciłam głowę w kierunku alchemiczki.
— I jak idzie?
— Sama nie wiem — krytycznie spojrzałam na blade palce, właściwie niepewna nawet, czy w ogóle idzie. — Ale coś czuję, że jeszcze dużo pracy przede mną.
— A pokaż — Sophie klepnęła na krześle, które podsunął jej Antares. Podjęłam kolejną próbę. —Trochę bardziej zegnij palce. I pamiętaj, że ten dźwięk idzie od środkowego palca.
Zajęliśmy się znów treningiem — podążałam za radami alchemiczki, powoli zdawało mi się, że zaczynam rozumieć, o co w tym chodzi, choć jak zapowiedział Antares, należało przede wszystkim ćwiczyć.
— Chciałam jeszcze o coś zapytać — przypomniałam sobie w którymś momencie, oderwałam wreszcie wzrok od dłoni. — Bo znalazłyśmy ostatnio z Hotaru takie kamyki…
— To znaczy? — kobieta uniosła brew, pochyliła się na krześle, szósty zmysł alchemiczny najwyraźniej już zdążył wyczuć, co się szykuje.
Streściłam im całą sytuację, począwszy od samego strumyka, przez różne historie dzieci i samego Marcela, aż po kamienie, których nie dało się wyjąć z wody.
— Ale udało wam się je przynieść? — upewniła się.
— W słoiku po ciasteczkach, miałyśmy z tym dzisiaj wieczorem do siebie przyjść.
— Spojrzę od razu — ujęła pewnym ruchem szkło, razem z Lumim zaczęła badać zawartość. Pisklę najwyraźniej dopatrywało się w kolorowych kamyczkach okruszków, które chętnie by spałaszował, zatem dzióbek od czasu do czasu markował ruch mający na celu dostanie się do upragnionej zawartości.
— Zabrać go?
— Nie, nie, to wymarzony asystent — Sophie delikatnie pogłaskała żółtą główkę, spróbowała odkręcić pokrywkę.
Kolejna chwila upłynęła w ciszy, pod stołem od czasu do czasu dalej próbowałam pstrykać palcami.
— Wspominałaś o demonie wodnym — zaczął Antares. — Myślisz, że jakaś istota może faktycznie atakować ludzi?
— Nie wiem — przegryzłam odruchowo wargi. Za podstawę miałam tylko opowieść Marcela, ale nie mogłam zaprzeczyć, że taka możliwość zaprzątała moją głowę, wciąż niepokoiła. — Z Hotaru nic nie widziałyśmy, a dzieci mówiły też o tym, że to kawałki tęczy, które zrzucił jednorożec. Mogą naprawdę nie mieć nic wspólnego z żadnym wodnikiem polującym na ludzkie serca.
— Ale też nie można tego wykluczyć.

Paula była niemal lustrzanym odbiciem Marcela: ten sam rudy odcień włosów, związanych w dwa schludne warkocze, te same niebieskie oczy i łagodne spojrzenie. Nieco bledsza cera, na której dokładnie widać było każdy pieg. Ale nie słyszała nigdy o wodnikach, kręciła z zapamiętaniem głową, gdy ostrożnie próbowaliśmy zapytać ją, czy zdarzyło się ostatnio coś niezwykłego. Nie wychodziła też zbyt wiele z domu, a nawet jeśli, nie oddalała się zbyt daleko: najwyraźniej często chorowała, skryte pod pończochami chude nogi zdawały się już delikatnie drżeć, drobne ciałko sprawiało wrażenie, jakby w każdej chwili mógł porwać je wiatr.
— A czemu pytacie? — cichy, choć bystry głosik starał się dociec przyczyny naszego zainteresowania.
Spojrzałam to na Hotaru, to na Antaresa, nie do końca przekonana, co właściwie odpowiedzieć. Marcel, jak wierny strażnik, poprosił nas już przecież, by pod żadnym pozorem nie mówić nic siostrze, a teraz słuchał nas, wiele uwagi poświęcając też mieczowi Antaresa.
— Mamy w gildii naukowców, których ciekawią… kamyki — stwierdziłam wreszcie. — I pomyśleliśmy, że może je zbierałaś.
— Nie.
Wiele więcej się nie dowiedzieliśmy, w tym momencie przypuszczałam już jednak, że wodnikowi mogło chodzić o kogoś innego. Niedookreślone wskazówki i tropy piętrzyły się, a skoro Paula mogła nie być celem demona, zastanawiałam się, jak i czy możemy znaleźć dziewczynę, którą się zainteresował.

Zgarnęłam przedostatnie ciastko z talerzyka, podsunęłam go Hotaru, tancerka jednak z łagodnym uśmiechem uniosła dłoń, zaprzeczyła ruchem głowy.
— Ja już dziękuję.
— To zostawię na później — stwierdziłam, podniosłam się wreszcie z łóżka. — Myślisz, że możemy już iść do Sophie?
— Tak. Jeśli jeszcze nie skończyła, może damy radę jej pomóc.
Wcześniej zostawiliśmy alchemiczce zebrane wcześniej do słoika razem z wodą kamyki, ta zaś czmychnęła zaraz do pracowni w forcie, by spróbować ustalić ich przeznaczenie. Nie czułam się zbyt dobrze, zostawiając tyle pracy kobiecie, z drugiej jednak — sama ni w ząb nie umiałam rozróżniać skał, a Sophie była, ze wszystkich znanych mi osób, największą specjalistka w tej dziedzinie.
Przemierzałyśmy korytarze skąpane w nieco mętnym świetle światła słonecznego, nieco już zabarwionego na czerwono: lada chwila miał nastać wieczór, co nie oznaczało jednak, że mieszkańcy szykowali się do snu. Profesor Larsen z kubkiem czarnej jak smoła kawy w jednej ręce i stosem dokumentów w drugiej, sobie tylko znanym sposobem zachowując równowagę, z buta otworzyła drzwi do swojego gabinetu, zaraz później wychwyciłam szczekanie Piryta i zaaferowane głosy naukowców.
Dotarłyśmy też wreszcie do pomieszczenia, gdzie spodziewałyśmy się znaleźć Sophie: Hotaru zapukała, a po krótkim „Proszę!”, uzupełnionym o pobrzękiwanie szklanej aparatury, uchyliła drzwi, by odsłonić nam dobrze znaną postać o złotych włosach, ubraną w fartuch alchemiczny i żwawo przemieszczającą się po pokoju.
— Czekałam na was — obwieściła zaraz.
— Już coś wiadomo? — rzuciłam okiem na blat zastawiony w większości przyrządami, których nazw nawet nie próbowałam odgadnąć.
— Coś, to dobre słowo — skinęła głową.
— To znaczy?
— Znaczy, że to zwykłe otoczaki — postukała palcem w słoiczek skrywający wielokolorowe okruchy. — Głównie piaskowce, ale jednak nic ponadto, co można znaleźć w każdej szanującej się rzece.
Hotaru przechyliła głowę, palce skubnęły połę kimona.
— Wydają się mieć dość niezwykłą barwę — zauważyła. — To normalne, że roztapiają się poza wodą?
— Nie, też mnie to zastanawiało — alchemiczka pokiwała głową. — W wyniku jakiejś reakcji nabrały kilku niezwykłych właściwości, według mnie zostały zaklęte. Jest wiele procesów, w wyniku których można wpływać na kolor skał, ale już dużo trudniej metodami laboratoryjnymi wniknąć w ich strukturę na tyle głęboko, by po zmianie środowiska zmieniać stan skupienia. To już raczej sprawa dla geologa zajmującego się skałami magicznymi…
— Jest taka dziedzina? — uniosłam brwi.
Nawet jeśli zdawało mi się, że słyszałam już od dziadka i Sophie tyle opowieści o kolejnych dziedzinach i ciekawostkach, każde kolejne zaskakiwały mnie równie mocno, co poprzednie.
— Oczywiście. Sprawdziłam jeszcze dla pewności w atlasie, ale nie przypominam sobie żadnego minerału, który zmieniłby tak prędko stan skupienia, więc…
— Tylko skąd weźmiemy takiego geologa?
Fort był przystanią wielu naukowców, wciąż jednak czułam dreszcz na wspomnienie geologa, który wcześniej poradził mi i Antaresowi rozbić młotkiem jajko, w którym, jak później się okazało, był Lumi. Wolałam sobie nawet nie wyobrażać, co by się stało, gdybyśmy posłuchali jego rady, nawet jeśli z pewnością naukowiec nie miał niczego złego na myśli.
— Och, już go znalazłam — zapewniła, puściła oczko. — Jest w forcie.
— Jesteś niemożliwa — zaśmiałam się.
— Lada chwila tu przyjdzie, kończy jeszcze jeden projekt. Chcecie może w międzyczasie napić się kawy?
Chciałyśmy. Sophie uruchomiła swój ekspres, z Hotaru przygotowałyśmy z kolei kawałek wolnej przestrzeni dla kubków. Krótko później próg sali przekroczył też naukowiec: drobny, nieco wyższy ode mnie mężczyzna, na oko w wieku wujka. Raz za razem przeczesywał szpakowate włosy, palce ocierały się o zakola lub poprawiały opadające bez przerwy na nos okulary.
— Profesor Raptis we własnej osobie — przedstawiła go Sophie.
Wbrew możliwym skojarzeniom, mężczyzna zdawał się nie mieć w sobie nic z raptusa: uśmiechnął się do nas łagodnie, skinął głową i wyciągnął dłoń. Uścisnęłam ją — była zaskakująco ciepła, miła. Porozmawialiśmy chwilę, profesor przyjął od Sophie kubek kawy, z wdzięcznością powąchał aromatyczny napój.
— Przemyślałem sprawę skał, które mi pani zaprezentowała — zwrócił się do alchemiczki. — I, muszę przyznać, że od dawna nie natknąłem się na podobne okazy, zwłaszcza w takich ilościach.
— To jednak nie są otoczaki? — Sophie wreszcie usiadła, poprawiła szybkim ruchem ręki podwinięty fartuch.
— Są, jak najbardziej. Głównie piaskowce, jak udało się pani ustalić, to bardzo też przyspieszyło moje prace — wyjaśnił. — I faktycznie zostały poddane obróbce magicznej. Przez wodnika, ściślej rzecz ujmując.
— Wodnika — powtórzyłam, wymieniłyśmy z Hotaru nieco zaniepokojone spojrzenia...
— To sposób czarowania właściwy duchom wodnym. Zaklinają zwykłe przedmioty lub obiekty, mają dużą swobodę, choć ma to też pewne ograniczenia. Ich kolor wskazuje na to, że miały przyciągnąć uwagę: zazwyczaj po wyjęciu są w stanie przetrwać nieco dłużej, co według mnie może wskazywać albo na ich wiek albo, co bardziej prawdopodobne, osłabł.
— Jak mogło do tego dojść?
— Bóstwa również mają ograniczony zasób energii życiowej — wyjaśnił, splótł ze sobą dłonie. — Bywają, że słabną z biegiem lat, na przykład przez konkurującą z nimi istotę, pola antymagii, zapomnienie…
Westchnęłam nieco zbyt głęboko, zgarnęłam za ucho kosmyk, który opadł na oczy. Skoro wodnik nie miał dość sił, by utrzymać swoją magię poza swoim terytorium, zastanawiałam się, jak
— Jest możliwe, że przez te kamyki chce odzyskać swoją energię? — ciągnęłam.
— To najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie.
— Na przykład przez zjedzenie czyjegoś serca? — pobladłam.
Profesor umilkł, wpatrywał się we mnie przez kilka długich, ciągnących się w nieskończoność sekund. A potem roześmiał się gromko, odrzucił głowę do tyłu, z zapamiętaniem klepnął się w udo.
— Dobry Asaimie, a skąd taki pomysł? — zapytał, ocierając łzę z kącików oczu.
— Rozmawiałyśmy dzisiaj z dziećmi — włączyła się Hotaru, wyjaśniła profesorowi całą sytuację i przedstawiła kolejno opowieści dzieci, szczególny nacisk kładąc na tę opowiedzianą przez Marcela.
Profesor słuchał uważnie, od czasu do czasu dopytywał o pewne szczegóły, w końcu jednak odchylił się na krześle, zamyślił.
— Cóż, trudno mi to wyjaśnić, skoro znam historię z drugiej ręki. Ale to rzadkie zaklęcie, które zostało zawarte w otoczakach, jest właściwe duchom wodnym. Lubią plotki — wyjaśnił. — Rozsiewają takie oczy po potoku, w wyniku czego są w stanie obserwować, co się dzieje, niektóre również słuchać. Czasem zaczepiają ludzi, ale bardzo rzadko robią komukolwiek krzywdę. Być może faktycznie warto porozmawiać z tamtą dziewczynką, ale trudno mi uwierzyć, by groziło jej jakieś niebezpieczeństwo poza ewentualnym zgubieniem kilku koszul w trakcie prania albo ochlapaniem.
Zgodnie odetchnęłyśmy z ulgą, podziękowałyśmy mężczyźnie. W nocy jednak długo jeszcze nie mogłam spać, kręciłam się niespokojnie z boku na bok, i gdyby nie to, że nie byłam sama w pokoju, zapewne zapaliłabym światło i zaczęła robić cokolwiek: w którymś momencie, zdanie po zdaniu, zaczęłam układać w głowie listy do rodziny, splatałam ze sobą kolejne opowieści z Obarii, które chciałam im przekazać. Zastanawiałam się, co teraz robi Marcel: czy już śpi, czy może swoim sowim zwyczajem siedzi w kuchni i myszkuje w półkach albo myśli nad swoją powieścią. Do izby lada moment wejdzie obudzoną krzątaniną Rita, gdzie zastanie siedzącego męża, i zrobi mu kubek kakao, a potem odeśle z powrotem do łóżka, dokładnie tak, jak zrobiłaby w przypadku zastania tam ich syna, Paula. Ta metoda działała zawsze na nich obydwu.

Nastał kolejny dzień, rześki i pełen jeszcze niewykorzystanych szans. Poranny trel ptaków budził całą okolicę do życia, rosa skrzyła się w promieniach słońca, gdy razem z Hotaru przemierzałyśmy ścieżkę prowadzącą do strumyka.
— Sądziłam, że wieczór będzie lepszą porą na spotkania z wodnikiem.
— Dlaczego?
— Sama nie wiem — wzruszyłam ramionami. — Ale jest taka ballada, która opisuje spotkanie człowieka ze świtezianką, i oni Idą przy świetle księżyca. Chociaż ona była chyba raczej rusałką niż wodnikiem…
— Jeśli teraz się nie uda, spróbujemy po zachodzie słońca — zapewniła tancerka.
Potok powitał nas podobnie jak poprzedniego dnia: kryształowo czysta woda wartko płynęła w korycie, na skalistym dnie błyszczały kolorowe kamyki. Oczy wodnika. Odruchowo zaczęłam się zastanawiać, czy istota faktycznie właśnie nas obserwuje.
— Myślisz, że jeśli wrzucimy tu ogórka, przyjdzie? — zapytałam, wyciągnęłam słoik, który zabrałyśmy z kuchni. Pani Irina nie była do końca przekonana, skąd nasze nagłe zainteresowanie konserwami, szybko jednak znalazła w spiżarni to, o co prosiłyśmy, przy okazji też informując nas, w jaki sposób najlepiej je zjeść.
— Ale tak samymi ogórkami to się nie najecie — zacmokała wtedy. — Ziemniaczków wam dam. I kotleta, już mam w bułce obtoczone…
Teraz jednak odkręciłam słoik dopiero nad wodą, bynajmniej nie z zamiarem spałaszowania zawartości, nawet jeśli całkiem je lubiłam. Teraz jednak ostrożnie wrzuciłam jednak z nich do wody, warzywo opadło łagodnie na dno, zaczęło wolno płynąć z nurtem.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Oparłam już nawet dłonie o kolana, by podnieść się z kucek i zbierać się do powrotu, gdy nagle pod taflą dostrzegłam duży, nieregularny kształt płynący w naszą stronę.
— To kappa? — szepnęłam do Hotaru, gdy stwór zaczął się wynurzać z wody.
Rybie oczy zmrużyły się, gdy ostrożnie wychynęły się ponad powierzchnię. W końcu jednak istota ukazała się nam w pełnej krasie: pokryte srebrnymi łuskami ciało mężczyzny o rybiej głowie, grzbiet najeżony ostro zakończonymi płetwami, palce złączone ze sobą cienkimi, prześwitującymi błonami.
— Czy to panie zgubiły obiad? — zapytał uprzejmie.
— Dzień dobry — wydukałam. — Ten ogórek… był dla pana.
Hotaru również lekko skinęła głową, przedstawiłyśmy się.
— Vatn, witam — skłonił się, z zielonych włosów popłynął strumyk wody. — Nie pamiętam już, kiedy ostatnio dostałem prezent, w dodatku trafiony — wyciągnął rękę, nurt zmienił na chwilę bieg, wrzucił warzywo między palce. — Przypuszczam, że macie do mnie jakąś sprawę?
Otworzyłam usta — a raczej je rozdziawiłam, wciąż jednak nieco zaskoczona niezwykłą fizjonomią istoty — ale przez kilka dobrych sekund nie wypadło z nich żadne słowo.
— Jesteśmy z gildii — zaczęłam — i zastanawiają nas te kolorowe kamienie, które ostatnio można znaleźć w twoim potoku…
— A, no tak — potwierdził, wyłowił z wody jeden z nich: z okruchu od razu spłynęła kropla, zamigotała w blasku słońca. — Przyznaję, że to pierwsze zaklęcie, które udało mi się z sukcesem zawiązać od dłuższego czasu. Wychodziło mi to niegdyś dużo lepiej. Wiecie, że dostałem nawet swoją kapliczkę przy drodze? Podróżni ruszający ku granicy modlili się o pomyślne przekroczenie rzeki… — pokręcił głową. — Zdążyłem przywyknąć do nieco większego koryta, ale cóż poradzić. Dziś nie pamięta o mnie właściwie nikt, dopiero niedawno zdołałem odzyskać choć część sił, by rzucić ten czar. Ktoś jednak najwyraźniej wciąż pamięta też o tych niepotrzebnych kapliczkach…
Mówił ciągle lekkim, swobodnym tonem, między zgłoski wkradł się jednak odcień smutku: trudno było posądzić rybę o rozbudowane możliwości działania mimiką, wargi ułożyły się jednak w coś na kształt smętnego uśmiechu.
— Chciałeś w ten sposób zwrócić uwagę dzieci? — zapytałam.
— Och, ona już od dawna nie jest dzieckiem — zwiesił ramiona. — Miałem nadzieję, że tu przyjdzie, ale wygląda na to, że naprawdę już jej tu nie ma. Tylko raz mi się zdawało, że ją widzę, ale to był chłopiec, który miał takie same oczy. Niebieskie, siedział akurat pod skałą, gdzie zawsze się spotykaliśmy, więc pomyślałem… — urwał, rozłożył ramiona, nieco się pochylił, by zanurzyć się głębiej w wodzie, najwyraźniej nieco już zmęczony. — Obiecała mi, że nie zapomni…
— Kto?
— Victoria — kolejne westchnięcie. — Mieszkała tu, kiedy była dzieckiem, pierwszym, które się mnie nie bało. Lubiła mi przynosić różne kamienie, a sama też kolekcjonowała takie o nieregularnych kształtach…
Zaczął snuć swoją opowieść: obraz nadzwyczaj odważnej i żywiołowej dziewczynki, z którą rozmawiał i z którą udało mu się nawiązać nić porozumienia, dopóki nie musiała wyjechać z rodzicami.
— Pamiętać cię będę po dni moich kres — zanucił — a jeśli przysięgę moją złamię, niech mi się serce w kamień obróci. To była standardowa formułka obietnic. Może trochę zbyt patetyczna, ale przecież jak to dzieci.
— Jeśli złamię obietnicę, połknę tysiąc igieł — mruknęła Hotaru. — W moich stronach taka formułka też była popularna.
— Nawet jeśli zapomniała, życzę jej wszystkiego najlepszego — westchnął. — Ale miło być pamiętanym…
Zniknął wkrótce w wodnej toni, zmęczony rozmową. Nie wiedziałyśmy, kim była Victoria, a skoro już opuściła Obarię, tym bardziej malały szanse, by ją odnaleźć i sprowadzić tutaj. Zwłaszcza że ludzie starzeli się inaczej niż wodne duchy, zupełnie inaczej odczuwali czas.

Dom, w którym mieszkał Marcel, tchnął życiem: po izbie kręciła się trójka jego rodzeństwa, a najmłodszy, dwuletni berbeć, ulokował się na kolanach Hotaru, i po kilkunastu minutach dokazywania, zasnął, wtulony w tancerkę. Od czasu do czasu kręcił się, zaciskał i rozluźniał maleńkie piąstki, nic jednak nie wskazywało na to, by prędko chciał przerywać swoją drzemkę.
— Jeśli jest za ciężki, mogę go zabrać — powiedziała jego mama. Niebieskie oczy, które odziedziczyły po niej dzieci, z troską spojrzały na Hotaru, ta jednak tylko uśmiechnęła się delikatnie.
— Wszystko jest w porządku — zapewniła.
— Ostatnio w nocy trochę kiepsko śpi, podobnie jak Marcel — pokręciła głową. — Zaczynałam już się martwić.
Chłopiec przyniósł nam herbatę, jego siostra w kącie bawiła się szmacianą lalką, najwyraźniej nieświadoma tego, ile nerwów w ostatnich dniach kosztowała brata. Nawet jeśli nie mógł mieć więcej niż dziesięć lat, nie miałam ani przez chwilę wątpliwości, że gdyby wodnik lub choćby najgroźniejszy demon próbował zagrozić jego rodzinie, nawet sam jeden stanąłby w ich obronie.
— Udało nam się porozmawiać z wodnikiem — zaczęłam. — Bardzo nam wtedy pomogłeś, faktycznie to on stworzył tamte kamienie. Ale nikomu nie chciał zrobić krzywdy, chciał tylko znaleźć swoją przyjaciółkę — przez chwilę szukałam imienia w pamięci — Victorię.
Jego matka, dotąd przysłuchująca się tylko naszej rozmowie, drgnęła lekko. Ręka zawisła nad półką, z której właśnie wycierała kurze. Drewniana powierzchnia była cała usiana bibelotami, począwszy od figurek, przez obrazki, aż po kamienie o najdziwniejszych kształtach i kolorach.
Ten moment wybrał też na powrót ojciec Marcela: barczysty mężczyzna przekroczył próg domu, ściągnął buty, płaszcz i grubą, wełnianą czapkę i ucałował żonę.
— Victorio, pani Hvat prosiła, byś do niej zajrzała… — zaczął, po czym dostrzegł i nas. — O, dzień dobry paniom.

Tego dnia tylko żaby i zmurszały głaz były świadkami tego, o czym rozmawiali rozdzieleni dawno temu przyjaciele. Z oddali mogłam dostrzec tylko sylwetki siedzące obok siebie i pogrążone w rozmowie, jakby minione lata nigdy nie przeszkodziły ich komitywie.
Victoria na początku ledwo nam dowierzała: minęły lata, odkąd wyjechała, kilka lat po ślubie zdecydowali się jednak wrócić w jej rodzinne strony. Czas zdążył zatrzeć w pamięci kobiety wspomnienie przyjaciela, problemy i obowiązki rodzinne pochłonęły ją do tego stopnia, że trudno było jej długo skupić się na czymkolwiek innym. Skoro jednak tylko się dowiedziała, że Vatn chciałby z nią porozmawiać i jej szuka, ruszyła w kierunku potoku, szybkim krokiem pokonując całą drogę.
— Tylko co my zrobimy z tymi ogórkami? — mruknęłam, wyciągnęłam z torby otwarty słoik.
— Coś wymyślimy — stwierdziła Hotaru.
— Była kiedyś taka sałatka — zamyśliłam się, w myślach szukając odpowiedniej nazwy. Pstryknęłam palcami, gdy udało mi się przypomnieć, głośny dźwięk przechwycił wiatr. — O, spiżarkowa!
— Skąd taka nazwa?
— Robi się ją na zimę, z zapasów — wyjaśniłam. — Wszystkie składniki na pewno znajdziemy w forcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz