wtorek, 29 marca 2022

Od Małgorzaty – Wężymord I

― Nie muszę dla ciebie pracować ― oświadczyła sykliwie Małgorzata.
Wicehrabia uniósł nieznacznie brwi, miną sugerując ledwie uprzejme zaskoczenie. Zimne spojrzenie szarych oczu doprowadzało ją do szału i na skraj wytrzymałości. Miała ochotę wbić mu w rękę nóż do otwierania listów, zadusić gołymi rękami, a zwłoki puścić rzeką, by zaciągnęły się solidnie wodą. Pod koniec trasy nikt by go nie poznał. Skóra odeszłaby od ciała, a mięso od kości, pozostawiając na powierzchni wody coś, co kiedyś było człowiekiem. Albo przynajmniej bardzo dobrze udawało; w chwili obecnej i wielu chwilach przeszłych, Tezeusz De Sauvignon bardziej przypominał marmurową rzeźbę niezdolną do okazania emocji i uczuć wyższych. W sumie, kurwa, jakichkolwiek uczuć.
― Nie zmuszaj mnie, Małgosiu, do tego, bym ci przypomniał, że jednak musisz; że praca dla mnie leży w twoim najlepszym interesie. ― Odchylił się w fotelu, splótł ze sobą dłonie. Minę wciąż miał spokojną i niewzruszoną, jakby właśnie poruszali temat październikowej pogody.
― Pierdol się ― wycedziła przez zęby. Oparła się ciężko o blat jego biurka, nachyliła, by spojrzeć w te zimne i pozbawione wyrazu oczy. ― Pierdol się, Tezeuszu.
Wicehrabia w milczeniu wbił w nią spojrzenie, podjął rzuconą mu rękawicę. Pojedynek na spojrzenia rozpoczął się i zakończył jednak w tej samej sekundzie w której Małgorzata odkryła, że naprawdę go pierdoli. Pierdoli także interes, pierdoli zlecenia i pierdoli życie na niewidzialnej smyczy.
Dość kurwa. Dość.
Ruch był szybszy niż słowo, nim Tezeusz się obejrzał, Małgorzata strąciła z biurka stosy papierów, ksiąg i teczek. Dostrzegła w jego oczach pierwszy przebłysk jakiegokolwiek życia, jakichkolwiek emocji. Irytacja. A więc jednak. Jednak nie jesteś tak marmurowy jak byś sobie tego życzył. Chwyciła kolejny plik starannie ułożonych dokumentów, rzuciła je w powietrze. Kartki rozpierzchły się po gabinecie, z cichym szelestem zaczęły powoli opadać w dół, kręcąc zmyślne spirale. Kolejna ofiara ― ciężki, metalowy przycisk do papieru ― poleciał na drugi koniec pomieszczenia, ciśnięty z impetem, wbił się w drewniane drzwi szafki na dokumenty; uwiązł w drewnie, pomiędzy ostrymi odłamkami.
― Małgosiu. ― Wciąż panując nad głosem, wciąż siedząc w swoim fotelu, przemówił wicehrabia.
― Pierdol się ― powtórzyła po raz kolejny Małgorzata, ani myśląc by go posłuchać. Kierowana furią, złapała za kałamarz i cisnęła nim przez gabinet. Naczynie rozbiło się z trzaskiem, inkaust fantazyjnie pokrył ścianę i część sufitu, rozsmarował się jak smuga farby na płótnie. Kolejną ofiarą było krzesło ― to odleciało w bok, ciśnięte niedbale. Zaraz po krześle ― lipowy stolik, cenna porcelanowa waza i książka o kartografii z której wydarła niedbale tuzin stron.
― Małgosiu!
Nie zwróciła na niego uwagi, zbyt zajęta demolowaniem. Nie zauważyła jak się podniósł, ani jak zaciska wargi w wąską kreskę. Nie widziała nic, poza meblami, które jeszcze stały całe. Dopadła do szafy i z impetem wyrwała z niej drzwiczki, wywaliła stamtąd dokumenty, złapała za świecznik…
― Małgorzato! ― huknął donośnie sędzia, uderzając pięścią w biurko.
Podniosła na niego oczy; zielone i wściekłe, o palącym spojrzeniu wwiercającym się w duszę. Dłoń zacisnęła się na chłodnym metalu świecznika, płomienie w popłochu zlizywały okalający je mur wosku. Dyszała ciężko, klatka piersiowa unosiła się w płytkich, rwanych oddechach, dłonie drżały wyraźnie od nadmiaru emocji.
Na chwilę czas się zatrzymał. Przez ten moment nie czuła absolutnie niczego, miała wrażenie, jakby opuściła własne ciało. Dawne problemy wydały jej się niewiele znaczące, wręcz durne. Obecne ― jeszcze bardziej idiotyczne.
Zaśmiała się; krótko i ponuro, jak niedoszły wisielec spoglądający w otwór pętli.
― Pierdol się, De Sauvignon. ― Odrzuciła świecznik w bok, płomienie zgasły, wosk w wielu kroplach i smugach zbrudził deski podłogi. Błyskawicznym ruchem sięgnęła prawej dłoni, szarpnięciem zdjęła z palca pierścionek ze szmaragdem i cisnęła nim przez okno. Złoto błysnęło w jesiennych promieniach słońca, szmaragd mrugnął do niej nieśmiało i smutno, jakby na pożegnanie. A potem zniknął za parapetem.
― Jeśli po niego nie pójdziesz w przeciągu następnych czterech minut, to już go nigdy nie zobaczysz ― wycedził Tezeusz bardzo powoli, cały zjeżony.
Krok-krok-krok. Małgorzata pokonała dzielący ich dystans. Strzał był szybki i krótki; dłoń zostawiła na męskim policzku czerwoną pręgę wstydu, palący ślad kłótni i pamiątkę na parę następnych godzin. Tezeusz nie odwrócił głowy z powrotem, zastygł w pozycji jak marmurowa rzeźba. Jedynie palce powoli zaciskające się w pięść go zdradzały.
― Zgodnie z waszym pierdolonym życzeniem, wicehrabio. ― Skłoniła się teatralnie i głęboko, ze znaczną przesadą.
I wyszła, rozdeptując po drodze szczątki drogocennej wazy.
***
Późny wieczór w karczmie upływał w tempie spokojnym, być może nawet leniwym. Gości nie było zbyt wielu ― ot, siedząca przy długim stole grupa flisaków dyskutowała zawzięcie o sposobie na bobrze tamy, gdzieś dalej pierogami ze skwarkami częstował się kupiec snujący nudną i monotonną historię o tym co widział po drodze. Towarzyszący mu wolarz niewiele słuchał, a być może nie słuchał wcale; gapił się w talerz, chrząkał od czasu do czasu i wydawał z siebie ciche pomruki na znak, że przyjął do wiadomości.
Możliwie jak najdalej od wolarza i kupca ― nie roztaczali wokół siebie zbyt przyjemnego zapachu ― przy krótkim stole siedziała Małgorzata w towarzystwie Hugona. Trzy czarne nowofundlandy zalegały pod stołem, śpiąc i powarkując zabawnie od czasu do czasu, broń leżała na wysłużonym, drewnianym blacie, zsunięta nieznacznie w bok. Sam środek stołu zajmowały dwa kufle miejscowego sikacza, przyklejona do glinianej miski świeca i dwa stosy kart.
― Oszust to z ciebie nie będzie ― stwierdziła Małgorzata pogodnym tonem.
― Na szczęście, grzybów oszukiwać nie trzeba. ― Hugo uniósł kufel, pociągnął solidny łyk i skrzywił się, sugestywnie dając do zrozumienia co sądzi na temat napitku. ― A mogliśmy się zatrzymać u tych miłych kapłanek, tam chociaż byłoby wino.
― Odnoszę wrażenie, że to nie o wino się rozchodzi, panie Rosenthal, a o te kapłanki.
Hugo parsknął w kufel, obryzgał się pianą.
― Skąd ten pomysł, Gosiu?
― Często o nich wspominasz. ― Małgorzata wyglądała na rozbawioną. ― Ta jasnowłosa żegnała cię ze szczególnym zaangażowaniem. Jak jej tam było? Esther?...
― Esther.
― Ha!
― Ale nie wyobrażaj sobie nie wiadomo czego ― zastrzegł ― po prostu była wdzięczna za pomoc. Ten grzyb w piwnicy musiał mocno utrudniać im życie.
― Ach tak. Grzyb.
― Odnoszę wrażenie, że jesteś zazdrosna.
Podniosła na niego oczy; błyszczące i pogodne, zdradzające dobry humor jadowniczki.
― Ja? ― parsknęła i ujęła w dłonie swój stos kart. ― Nie schlebiaj sobie, Hugo.
― Kiedy prawdę rzekłem ― droczył się dalej. ― Takie zaangażowanie w to kto mi machał i jak długo? ― cmoknął z uznaniem dla własnej dedukcji, wyłożył kartę na stół. ― Król.
Małgorzata zwinnie wyłożyła swoją, nawet na nią nie spoglądając:
― Tuz.
― Niech to. Siódemka.
― Dziesiątka.
― Rycerz.
― Dama.
― Oszukujesz! ― zaśmiał się Hugo i pokręcił głową. Małgorzata zmrużyła zabawnie oczy w odpowiedzi.
― Tylko trochę. ― Mrugnęła do niego. ― Czasem szczęściu trzeba pomóc.
― Naucz mnie, oszustko.
― Może później. Dzisiaj już nie mam głowy do tłumaczenia karcianych niuansów mykologom.
― Po prostu chujowa z ciebie nauczycielka, przyznaj.
― Spierdalaj.
Hugo parsknął, odrzucił stosik kart na bok i wyciągnął nogi pod stołem. Trącił czubkiem buta Gnatołama, ten przeciągnął się przez sen; szczeknął nisko i cicho. Pozostałe psy spały niewzruszone, obojętne na hałasy, okazjonalne trącanie butem i gwizdanie.
― Słuchaj ― zaczął Hugo po chwili milczenia ― po co w ogóle jedziemy do tej Sorii? To dalsze polecenia Cervana, czy samowolka?
― Trochę polecenie, a trochę samowolka ― przyznała z ociąganiem, obracając w palcach kartę damy. ― W Sorii działa nasz wspólny znajomy, Cervan chciał od niego jakiegoś dokument, który nie może przejść przez ręce kogokolwiek spoza Gildii. Mam się z nim spotkać, ale szczerze mówiąc – nie mam na to kompletnie ochoty.
― Więc jestem twoją wymówką? Czy zastępstwem?
Przekrzywiła nieznacznie głowę przyglądając się mu z nieodgadnioną miną; zielone oczy błyszczały niebezpiecznie w świetle świecy, podobnie jak te szare, żywe i odmienne od tych, które znała tak dobrze, a których nie miała zamiaru oglądać przez co najmniej najbliższa dekadę.
― Ty odbierzesz dokument, w końcu też należysz do Gildii. Ja dopilnuję, żeby po drodze nikt nie wpadł na jakiś durny pomysł w postaci sprania ci dupy.
Hugo przyjrzał się jej uważnie i zakręcił kuflem, wypił całą resztę trunku na raz. Odkaszlnął i otarł usta rękawem.
― Poróżniliście się. Znowu.
Przewróciła oczami.
― Coś za szybko się domyśliłeś, Hugo. Jesteś pewien, czy aby na pewno twoje stanowisko to zielarz, a nie, na przykład, szpieg?
― Jest tylko jedna osoba, której unikasz jak ognia, kiedy coś jest nie tak. ― Wzruszył ramionami.
― Skąd ta pewność? Wiele mogło się pozmieniać przez te wszystkie lata. Ty, imaginuj sobie, się na przykład spasłeś. Ile precli w tej Obarii jadłeś dziennie, hm?
Hugo parsknął szczerym śmiechem.
― Ja przynajmniej nadal dobrze potrafię obić komuś mordę w razie potrzeby. A ty się za bardzo cackasz.
― Ja się cackam? Hugo, czy ty chcesz się ze mną bić na pięści?
― Może później. Dzisiaj już nie mam głowy do uczenia jadowniczek jak poprawnie wyprowadzić sierpowy.
Kopnęła go pod stołem w kolano. Świeca zatrzęsła się w swojej glinianej miseczce, parę kart sfrunęło na podłogę. Stół przesunął się ze zgrzytem o parę centymetrów, kiedy Małgorzata szarpnęła uwięzioną nogą. Palce Hugona zacisnęły się mocniej na jej kostce, mykolog cmoknął z rozczarowaniem.
― Wiesz ile lat czekałem, żeby się odegrać za tamtego kopniaka w karczmie, kiedy próbowałaś mnie zanudzić na śmierć wykładnią przepisów?
Małgorzata oparła łokcie na blacie i nachyliła się w jego stronę na tyle, na ile pozwalała jej uwięziona noga. Uśmiechała się bandycko, jak za starych, dobrych czasów.
― Strasznie jesteś pamiętliwy, Hugo. Jak słoń. A wiesz co łączy słonia i ciebie?...
Parsknął.
― Spierdalaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz