poniedziałek, 21 marca 2022

Od Lei cd. Antaresa

Ruiny są przeklęte.
Słowa wybrzmiały głucho, zarazem jednak dobitnie. Wypowiedziane z całą pewnością siebie stwierdzenie zawisło ciężko w powietrzu, jakby to krótkie zdanie chciało wypełnić sobą całą atmosferę. Coś podobnego powiedział już wcześniej profesor: sięgnęłam pamięcią do pierwszego dnia wykopalisk, kiedy to Fioravanti zapowiedział nam, że miejsce uznawane jest przez miejscowych za przeklęte, dlatego jesteśmy zdani tylko na siebie. Wtedy nie poświęciłam tym słowom aż tyle uwagi: po prawdzie, w niemal każdej okolicy znajdzie się miejsce będące obiektem przeróżnych mrocznych legend i bajek, którymi straszyło się nieposłuszne dzieci, cieszące się złą sławą. W Brittlebury też zapewne można by wymienić takie miejsce; od razu przyszedł mi na myśl stary, opuszczony dom, w którym miały straszyć dusze tragicznie zmarłej pary właścicieli. Młodzież lubiła robić tam sobie testy odwagi, chłopcy i dziewczęta sprawdzali, jak długo są w stanie wytrzymać w środku, co bardziej brawurowi zakładali porwane prześcieradła i wcielali się w rolę straszydeł. Czasami, w opinii babci zupełnie słusznie, ktoś oberwał przez to w oko lub brzuch, gdy spanikowany przybysz odkrywał, że jego łokieć może dotknąć ducha, a nawet pójść o krok dalej i solidnym uderzeniem zapewnić mu całkiem pokaźnych rozmiarów siniaka. Niektórzy zatem omijali dom szerokim łukiem, inni sarkali na samo jego wspomnienie, jeszcze inni burzyli się, że ruderę należało wyburzyć już dawno temu. Gdyby któregoś dnia trafiła się tam ekipa naukowców, którzy postanowiliby zbadać dom, zapewne byliby miejscową sensacją, ale nikomu też nie przyszłoby do głowy, a już zwłaszcza burmistrzowi, by utrudniać im pracę. Ot, może ktoś machnąłby ręką, że tylko marnują czas i hałasują.
Dlatego nie do końca wiedziałam, jak właściwie odebrać słowa Nathaniela. Splotłam dłonie na kolanach, spróbowałam raz jeszcze przeanalizować historię, którą się z nami podzielił. 
— Cóż, mam nadzieję, że zaliczamy się do tej części, która wie, co robi — podsumował profesor.
Pozwoliłam sobie na lekki uśmiech w odpowiedzi na jego słowa. Sytuacja nie nastrajała zbyt pozytywnie, ale mimo tych wszystkich przeciwności Fioravanti myślał racjonalnie, nawet jeśli w jego ruchach wciąż widać było wzburzenie, ton głosu pozostawał spokojny, a ich treść — rozsądna i przemyślana. Przede wszystkim cieszyłam się, że nie zamierza rzucać Antaresa samego (czy Antaresa w ogóle) przeciwko przemytnikom, nawet jeśli szajka miała składać się wyłącznie z trzech osób. Jeśli wciąż istniał choć cień szansy na uniknięcie przemocy i rozwiązanie możliwie pokojowe, warto było spróbować to wykorzystać. Poza tym, jak przyznałam w duchu, poczułam ulgę, że rycerz nie będzie narażany po raz kolejny w sytuacji, kiedy zapewne nie pozwoliłby sobie pomóc. Gdyby zaszła taka potrzeba, zapewne nie odmówiłby i propozycji Nathaniela. Podejrzewałam, że bez trudu byłby sobie w stanie poradzić z większą grupą, co nie zmieniało faktu, że się martwiłam. Wystarczająco dużo trosk zostało mu już zrzuconych na barki w czasie tej misji, i zamierzałam zrobić wszystko, by ubyło z nich jak najwięcej.
Znów zerknęłam na rycerza. Podobnie jak wszyscy, uważnie słuchał przybysza, ani przez chwilę nie sprawiał wrażenia, że mógłby chcieć wymigać się od któregokolwiek rozwiązania, gdyby sprawy przybrały gorszy obrót. Obserwowałam, jak pochylił plecy do przodu, łagodnym ruchem zakręcił łyżką potrawkę, którą wcześniej Pascal i tak niemal przemieszał na idealnie gładką masę, najwyraźniej zaaferowany. W końcu zauważył, odwzajemnił moje spojrzenie, a raczej zerknięcie, które zdecydowanie się przeciągnęło. Uśmiechnęłam się lekko, odpowiedział tym samym, po chwili wbiłam znów wzrok w wystygłą porcję.
— Są uzbrojeni? — zapytał Antares.
— Tak — Nathaniel skinął głową. — Kobieta miała toporki, a towarzysząca jej dwójka: miecze — urwał, najwyraźniej niepewny, w jaki sposób dokładniej opisać ekwipunek. — Krótkie takie.
— Jak dużo osób z wioski mogli zwerbować? — zapytałam z kolei.
Mężczyzna zamyślił się, rozerwał dotąd splecione dłonie i zaczął liczyć na palcach, bezgłośnie poruszając wargami. Z każdym kolejnym zgięciem stawów wargi Abelardy zaciskały się coraz mocniej, ale już nic więcej z nich nie padło.
— Trudno powiedzieć — przyznał  w końcu z pewnym ociąganiem. — Nie są na stałe, niektórzy przyjdą raz, inni dwa...
— Nie potrzebujemy konkretnych nazwisk — wtrącił Fioravanti, uniósł zapobiegawczo dłoń. — Szacunkowo, tyle wystarczy. Powinniśmy się spodziewać raczej dwóch osób czy piętnastu?
— Ośmiu — stwierdził. — Może. Ale myślę, że przynajmniej kilka osób chciało przyjść raz, a jeśli na horyzoncie pojawi się widmo konfrontacji, nie będą chcieli się angażować, z broni mają co najwyżej widły... Zwłaszcza że większość widziała pojedynek Antaresa z Calebem, więc nie będą chcieli ryzykować.
— Słuszny wybór — ocenił Pascal, unosząc spochmurniałe oblicze zza swojej miski.
— Mnie też próbowali zwerbować — przyznał Nathaniel, ruchem podobnym do tego profesorskiego sięgnął ku skroni, by przeczesać pasmo włosów. — Płacą całkiem nieźle, i każdorazowo po wypadzie. Więc dla wielu to jest gratka — wydął policzek, nieco zakłopotany — bo jak nawet ktoś się tutaj decyduje iść z nimi, to na chleb chcą często dorobić. A nie zaraz, że to też takie typy spod ciemnej gwiazdy, tylko im tak się ułożyło...
— Interesują nas przede wszystkim sami przemytnicy — stwierdził Fioravanti. — Jeśli mieszkańcy nie będą zakłócać naszych prac, nie mam kompetencji, by wyciągać jakiekolwiek konsekwencje z ich postępowania. Co nie oznacza, że je pochwalam...
— Bo nie ma czego — sarknęła Verena. Zwykle radosny błysk w oczach kobiety teraz stwardniał, energicznym ruchem dziobała ziemniaki pływające w potrawce, jakby i je podejrzewała o jakieś niecne zamiary.
Nathaniel w odpowiedzi zwiesił głowę, jego ramiona opadły, niemniej nie kłócił się ze stwierdzeniem biolożki.
— No dobrze, kwestię motywacji wandali możemy odłożyć na bok — stwierdził Pascal, choć treść i ton jego wypowiedzi jasno wskazywała na to, po której ze stron się opowiada. — Ale ciekawi mnie, dlaczego to ty tutaj przyszedłeś.
— Mówiłem — mężczyzna zmarszczył brwi — to niebezpieczni ludzie. Wolałbym, żeby się tu nie szwendali.
— Tak, tak, pamiętam. Ale zastanawiam się, co skłoniło cię do takich wniosków. Bo przecież — krzywy uśmiech zagościł na dobrotliwej twarzy geologa — nie tak trudno i o nas usłyszeć kilka niepochlebnych opinii.
— Kilka? Pascalu, jesteś zbyt skromny — Verena przewróciła oczami.
— Być może nie mam tytułu naukowego — Nathaniel popatrzył kolejno po nas, wyprostował się na chwiejnym stołku — ale znam różnicę pomiędzy fachowo przeprowadzanymi badaniami a rabunkiem. Nie chciałbym siedzieć bezczynnie w takiej sytuacji. Te ruiny są ważną częścią historii Crullfeld.
— To wszystko? — profesor czujnie spojrzał na rozmówcę.
Znów zakręcił się niespokojnie na siedzisku.
— Nie — przyznał. — Zdarzyło się kilka... nieprzyjemnych sytuacji. Jak do mnie przyszli, to z pola dopiero wracałem, żona ich przyjęła. Ona miła kobieta jest, herbaty nikomu nie odmówi, ciastem czy obiadem poczęstuje. I piękna. Jak się oświadczałem, to właściwie pewien byłem, że mnie pogoni, gdzie raki zimują — uśmiechnął się blado, od linii włosów ku skroni popłynęła kropla potu. — A później, jak już poszli, to mówiła, hmm... że od jednego z nich dostała dość... wulgarną propozycję.
— Co za prostak... — Verena poczerwieniała ze złości.
— Rozumiem — profesor powoli skinął głową z marsową miną.
— Obawiam się o bezpieczeństwo rodziny — naciskał. — Z pewnością również i wam się będą naprzykrzać. Mogę wskazać obozowisko, a skoro będzie też przewaga zaskoczenia po naszej stronie...
— Nie — profesor nie zmienił swojego zdania, twardo pozostał przy swoim. — Jeśli jesteś w stanie wskazać nam na mapie, chętnie się dowiem, gdzie obozują. Przykro mi również z powodu sytuacji, która spotkała twoją żonę. Ale nie możemy pozwolić sobie na pochopne działanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz