piątek, 17 września 2021

Bohatera od przestępcy dzielą jedynie zbiegi okoliczności i niuanse.

Autor: Yuan Cui
Przemytnik | Kobieta | 29 lat | 20.02 | Urodzona w Defros, wychowywana w Nalaesii


            Chciała, aby usiadły w trójkę przy stole. Usiadły w trójkę przy stole i żeby mama i ciocia znów powiedziały jej, jakim jest ładnym i zdolnym dzieckiem i że musi zdrowo rosnąć. Zamiast tego bawiła się teraz z mamą w chowanego (na początku tego roku była ich już tylko trójka, Juund i Jenn zmarły na gruźlicę, ale potem ciocia Paash została porwana przez rozbójników, gdy wracała z nabożeństwa i dlatego trójka przestała być trójką). Mama powiedziała, że muszą pobawić się w chowanego z kolegami taty. To oni zaczęli siedzieć z nimi przy stole, gdy tata już na zawsze zniknął w kopalni. Ale on przecież zawsze znikał w kopalni na całe dni. Tylko wtedy już nie wrócił – nawet na urodziny Diny. Mamie przeszkadzało towarzystwo kolegów taty, ale mimo wszystko podawała im mięso i trunek tak jak kiedyś tacie. I chyba właśnie dlatego zaczęła się ta zabawa. W najbliższej miejscowości przyłączył się do nich brodaty człowiek z dużą ilością mandarynek schowanych po kieszeniach. Nie przyłączył się tak jak koledzy taty, bo koledzy taty przychodzili do domu. Brodacz z mandarynkami pozwolił im korzystać ze swojego wozu. Może trafniejszym stwierdzeniem byłoby, że to wdowa i jej córka przyłączyły się do niego. Co ciekawe, na wozie też można było bawić się w chowanego. Czasami trzeba było zniknąć pod plandeką i sianem. Jeśli ktoś był bliski ich znalezienia, zawsze pojawiał się ktoś, kto odciągał uwagę szukających. Brodacz wytłumaczył, że to taka specjalna gra w chowanego, gdzie wszystkim (nawet tym, którzy sami się nie chowali) zależy na tym, aby ci ukrywający się wygrali. Dinie podobały się zasady tej gry i pomyślała, że jak będzie duża, to też chciałaby się w nią włączyć. I już nie chciała siedzieć w trójkę przy stole.

            Brodacz wcisnął jej do rączek i kieszeni dziesięć mandarynek i złożył jej serdeczne życzenia (serdeczne życzenia to oczywiście: "i żebyś nie dała się złapać, jak już mnie zastąpisz!"). Dziewczynka posłała mu szczerbaty uśmiech i entuzjastycznie pokiwała głową. Co najważniejsze, obiecał jej, że po jej piętnastych urodzinach będzie mogła zacząć pomagać mu z mniej ryzykownymi i zdecydowanie bezpieczniejszymi zleceniami. O tak, Brodacz był przemytnikiem i to w dodatku doskonałym. Dina zawsze wyczekiwała jego powrotu do miasteczka. Dokładnie liczyła każdy dzień i czaiła się przy drodze, gdy cyferki już jej się zgadzały (przy czym na początku nie była w tym wcale taka dobra i czasem musiała zawiedziona wrócić do domu), aby móc rzucić się na szyję człowiekowi, który zastępował jej ojca. Nie, w zasadzie to go nie zastępował, po prostu nim był. Może nie przykrywał jej kocem, gdy zasypiała i może nie obejmował jej mamy, tak jak tatusiowie innych dzieci w domach obok, ale jego ramiona zawsze były dla niej otwarte, a wiedza i doświadczenie stopniowo jej przekazywane z cierpliwością i uczuciem. Nawet mama nie była temu przeciwna. Czasem nie chciała, żeby Dina chodziła po drzewach i karciła ją wzrokiem, gdy dziewczynka przychodziła do domu z nową bruzdą na czole. Nigdy jednak nie mówiła "nie, przestań, zachowuj się, to nie wypada". Tylko czesała jej przeraźliwie jasne włosy i opowiadała historie – zarówno te zmyślone, jak i prawdziwe. Ulubioną historią Diny była ta o Ronji, księżniczce, która uciekła z zamku tylko po to, aby żyć wśród zwykłych ludzi. Dina bardzo chciała poznać kiedyś księżniczkę, która wytrzymałaby pianie koguta z samego rana. Szybko jednak przekonała się, że rzeczywistość zwykłych ludzi nie polega tylko na budzeniu się przy pianiu koguta.

            I właśnie wtedy, gdy podstawiła nogę służbiście chodzącemu wokół wózka Brodacza, albo chwilę potem, gdy zaczęła biec tak szybko, jak tylko mogła, stwierdziła, że to najlepsze uczucie, którego do tej pory doświadczyła. Nie chodziło o bawienie się w rebelianta albo bohatera, który ratuje ludzkość od nędzy i głodu. Chyba bardziej o ten uśmiech i iskry w oczach, które mogła zobaczyć, gdy wciskała w małe brudne rączki ciepły bochenek chleba. W oczach prawa i osób stojących na jego straży była zwykłym chuliganem (a jeśli nie zwykłym, to bezczelnym). To było zabawne, a Dina lubiła dobre żarty. Może dlatego przyczepiała się do Brodacza przy każdej kolejnej akcji. I może dlatego siedziała w bezruchu w jednym miejscu nie więcej niż trzydzieści sekund. A już na pewno dlatego wracała do domu zmęczona, ale szczęśliwa, z kieszeniami wypełnionymi wianuszkami z wysuszonych kwiatów, które po kryjomu wcisnęły jej dzieci, którym przyniosła mandarynki. Mandarynki, które i ją wypełniły nadzieją jeszcze kilka lat temu.

            Dina obracała kawałki kory i bacznie przyglądała się raz im, a raz pożółkłej mapie na jej kolanach. Brodacz siedział tuż obok niej, wpatrując się w nią z wyczekiwaniem. Ona jednak nic nie mówiła. Co jakiś czas z jej ust wydobywało się ciche westchnienie, idące w parze z wykrzywianiem swoich palców w tak okrutny sposób, że ból odczuwało się przez samo patrzenie. Nagle jej oczy jakby otworzyły się szerzej, a usta rozchyliły. Dziewczyna zaczęła zaznaczać kolejne punkty na mapie, a następnie triumfalnie uderzyła ręką w stół, jednocześnie podskakując.
            — Ha! Widzicie to? Czy wy to widzicie? Dostaną kociokwiku! Nie rozgryzą tego, bo ile by się na to nie patrzyło, to nie ma to sensu. Zwłaszcza jeśli nie wie się o przeciekach dotyczących nowych obozów rozbójników. O tak, będzie łatwo wrobić i jednych i drugich! Najlepsze urodziny w moim życiu. Nie ma to jak opracować plan destrukcji ambicji zapyziałych, skorumpowanych żółtodziobów. — Ledwo mogła powstrzymać śmiech. I w końcu przestała się powstrzymywać. Opadła z powrotem na krzesło i przypadkiem uderzyła w nogę stołu.
Reszta osób w pomieszczeniu jej zawtórowała, ale wcale nie rozumiała, o co jej chodziło. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Grunt, że jej strategia zazwyczaj działała; lepiej lub gorzej, ale bez rezultatów pokroju jedzenia więziennych posiłków przez całe miesiące. Jednak jeśli ktoś postanowi zmierzyć się z prawdą, to fakt faktem od czasu do czasu zdarzało się, że trzeba było wytrzymać w areszcie kilka dni.
            A z blatu przez ten rwetes spadł jeden z kawałków kory – ten niewątpliwie należał do jakieś brzozy. Wygrawerowany na nim rysunek przedstawiał fiolki i krew. To dotyczyło substancji mającej rzekomo powstrzymywać krwawienie, która nie została jeszcze dopuszczona do obiegu (w związku z czym nie mogła przekroczyć granicy). Wymagała większej ilości testów, dużo większej ilości testów, a alchemik, który poświęcił swojemu wynalazkowi ostatnią dekadę, nie miał już środków na opłacenie podatków czy należności. I również dlatego trafił tutaj, do najśmieszniejszego domu w okolicy, w którym codziennie powstaje nowy dowcip, bo dlaczego nie? Poza nim było więcej takich cwaniaczków i niektórzy z nich mieli nawet cenne powiązania, a pomimo to wypadały one blado przy możliwościach doświadczonych przemytników. Dlatego był tu też kawałek kory klonowej z rysunkiem skóry, dębowej z wysoko opodatkowanymi materiałami, a przy nich kilka uschniętych kwiatków (w końcu dzieci czekały na mandarynki). 
            Korzystając z takiego systemu recept i księgowości, Dina opracowywała trasę; plany A, B i C, oszacowywała pole do improwizacji, a także myślała o tym, ile owoców musi mieć ukrytych w kieszeniach, aby żaden z jej priorytetowych klientów nie czuł się pokrzywdzony. To ona teraz zajmowała się większą częścią biznesu i go reprezentowała. Poświęcała mu się niemalże całkowicie, pamiętając jednak o tym, aby rano zapleść długie, jasne włosy mamy w gruby warkocz. Mama natomiast zawsze pamiętała o pobłogosławieniu córki i pocałowaniu jej czoła. 

            Dinę można zazwyczaj zauważyć przede wszystkim w towarzystwie kobiet. Po okolicy krążą różne plotki, ale nikt nie odważył się wyjaśnić ich z Zibrael, której przekupki na wszelki wypadek nie chcą się narażać swoją nadmierną ciekawością. Zresztą plotki pokrywają się w dużej mierze z prawdą. Jest też jednak coś, do czego nikt nie ma wątpliwości i można to z łatwością zauważyć już przy pierwszym spotkaniu. Dina emanuje miłością do ludzi wokół niej (nawet do tych zarozumiałych smutnych panów w szarych mundurach, bo nieraz odwraca się podczas ucieczki i zastanawia, czy przypadkiem nie kopnęła któregoś za mocno). Wchodząc do pomieszczenia, nie widzi tylko grupy ludzi, ale pojedyncze jednostki, które chce wysłuchać, przytulić i zapewnić, że nadejdą lepsze dni. Chętnie nawiązuje kontakty i pozostaje tak bardzo szczera, jak może jako osoba, która każdego dnia przedstawia się innym imieniem.
            O Dinie można powiedzieć, że już od najmłodszych lat wszędzie było jej pełno. Zeskakując z drzewa, wciskała do kieszeni resztki gliny, z której próbowała uformować małą miseczkę, a potem biegła do domu, żeby zobaczyć, czy jej obrazki wykonane za pomocą soków wyciśniętych z owoców i zmieszanych z jogurtem trochę już wyschły. Czy było ich stać na marnowanie jedzenia? Nie. Czy Dina dostawała potem mniejsze racje żywnościowe? Owszem. Czy powstrzymało ją to przed robieniem dziwnych rzeczy? Ani trochę. I tak było aż do momentu, w którym jej zainteresowania nieco się ukierunkowały. To znaczy aktualnie lubi grawerować w kawałkach kory (i wykorzystuje to nawet w pracy, o czym można się już było przekonać), znikać na długie godziny w lesie i pleść włosy dzieciakom, które ustawiają się do niej w długich kolejkach, a także swojej mamie. Po alkoholu jednak jakby znowu stawała się kilkanaście lat młodsza, bo znowu robi wszystko – śpiewa i fałszuje jednocześnie, tańczy, potykając się o własne nogi, a także bawi się w poetę. A potem udaje, że nic nie pamięta. I słusznie.

            Jako przemytnik Dina wykształciła wiele zdolności przydatnych w swoim fachu, takich jak na przykład podejmowanie szybkich decyzji, blefowanie, oszukiwanie, improwizowanie, a nawet plecenie włosów. Wbrew pozorom żaden z niej atleta – udane ucieczki zawdzięcza przede wszystkim umiejętnemu wykorzystywaniu przestrzeni. Do tego jednak potrzebna jest zwinność i to właśnie nią Dina nadrabia na przykład swoją nie za dużą siłę. Gdy dojdzie do rękoczynów, postępuje w podobny sposób. Wykorzystuje swoje atuty, zamiast starać się wygrać walkę, której wynik zna od samego początku. Dlatego też trzyma przy sobie parę noży, którymi nauczyła się zarówno sparować ataki, jak i sama zadawać nimi obrażenia. Mimo wszystko jednak woli wziąć nogi za pas. Aha, no i czasem bawi się w artystę, ale tak naprawdę nie wychodzi z tego nic zacnego. Ot, takie zwyczajne ilustracje, wyglądające trochę tak, jakby wyszły spod ręki dziecka. 

            Niska, raczej krępa postać i workowate ubrania, które tylko to podkreślają. Dużo warstw workowatych ubrań. Zdają się zakrywać każdy centymetr ciała, bo trupio biała skóra i jeszcze jaśniejsze od niej włosy przyciągają uwagę bardziej niż jej szata. Po krągłej sylwetce łatwo stwierdzić, że to kobieta. Jeśli pozostają jakiekolwiek wątpliwości, to zostaną one rozwiane przez inteligentne spojrzenie błękitnych oczu. Każdy jej krok jest pewny, czasem może nawet ciężki, jakby doświadczenia ze wszystkich stron świata (ewidentne w jej ubiorze) ją przygniatały. Bystry obserwator zauważy, że materiały, które ma na sobie, nie są miejscowe – wiele z nich pochodzi zza gór i rzek, a ich wzorzystość pozwala nawet zgadnąć, skąd dokładnie. Tym jednak przemytniczka nie wyróżnia się wśród handlarzy, którzy w podobny sposób mają na sobie całe kalendarium swoich podróży.

    

Wyrażam zgodę na uwzględnienie Diny w opowiadaniach innych
autorów i w razie wątpliwości lub pytań zachęcam do kontaktu.
Cytat w tytule pochodzi z Wybawiciela autorstwa Jo Nesbø.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz