wtorek, 28 września 2021

Od Tassariona CD. Serafina

Elf ściągnął brwi w wyraźnej irytacji, nie racząc jednak swego towarzysza jakimkolwiek słowem, dobrze wiedząc, iż siedzącej nieopodal dziewuszki, w której szarych tęczówkach tak łatwo dało się dostrzec niewytłumaczalny strach, co to znalazł swą drogę do dziewczęcych ocząt zaraz po tym, jak ta przewróciła spojrzenie w stronę siwowłosego, lepiej było jeszcze bardziej nie denerwować. Uciekł szkarłatnym spojrzeniem w przeciwną stronę pomieszczenia, zatrzymując swe ślepia na znajdujących się przy ścianie gościach i zrobił drobny krok w tył, cierpliwie czekając, aż czarnoksiężnik sam upora się z młodą kokietką, faktycznie pokój im wynajmując.
Bo choć Tassarion z decyzji maga zadowolony nie był, choć nie potrafił sobie wyobrazić wieczornego spoczynku z Serafinem przy boku, na upragniony sen czasu jeszcze nie było. Nie, kiedy z każdą, kolejną minutą wampirzy głód, ten sam, który tak wiele razy doprowadzał go na skraj szaleństwa, gdy w ciemnym kącie celi wyczekiwał na swój przydział prześmierdłych ochłapów, przybierał na sile, a stojąca na zewnątrz Idalia wciąż domagała się odpowiedniego oporządzenia oraz swoistej kolacji.
— Idź. Ja- — niewyraźny pomruk uleciał spomiędzy bladych, wampirzych ustek, kiedy Serafin zdołał wymienić się z ciemnowłosą dzieweczką ostatnimi już słowami. Czarnoksiężnik obrócił się w stronę schodów, elf sprawnie uprzedził jego krok swym melodyjnym głosem. Blade paluszki złapały za materiał kaptura, leciutko go poprawiając. Zupełnie jakby obawiał się, że któryś z gości postanowi zaraz odkryć te spiczaste, tak wielce przez niektórych znienawidzone, uszka.
— Muszę się przewietrzyć. Przewietrzyć i zająć Idalią. Nie chcemy w końcu ryzykować konfliktem z naszymi czworonożnymi przyjaciółmi, czyż nie? — dodał zaraz, obdarowując czarnoksiężnika jednym ze swych najcwańszych uśmiechów. Najcwańszych, przekornych i niezwykle kłamliwych. — Nie musisz za mną czekać.
I był niemal pewien, że Serafin nie miał najmniejszego, takiego zamiaru.
— No, zadowolona?
Idalia prychnęła bez większego zainteresowania, odwracając wreszcie spojrzenie swych wielkich ocząt od tassarionowej osoby, całkowicie pochłonięta wieczerzą w postaci, sporych rozmiarów worka siana. Cichutkie westchnięcie wydostało się z klatki martwych płuc, a zimne, trupie dłonie powędrowały do smukłych bioder, odnajdując w nich idealne miejsce na spoczynek.
Nie był w stanie stwierdzić, jak długo go nie było. Nieboskłon, wciąż swą bezgwiezdną otchłanią tak niezwykle kuszący, wydawał się trwać w zupełnym bezruchu, kiedy srebrzyste światło księżyca, tracące swój blask w odbiciu miejskich ogników, nie zdołało dziś zanurzyć dłoni w miękkim, siwym włosie, dotknąć ostrych policzków, połaskotać za uchem. Noce, nigdy w mieście spokojne i nigdy w mieście wyraźne, od zawsze wydawały się mu nieodmiennym koszmarem – pętlą kilku, krótkich godzin, w której trwał nieprzerwanie, wysyłany w cień brudnych uliczek, gdzie nakazywano mu polować, niby spuszczony ze smyczy pies. I w tych, tak dobrze mu znanych, mrokach ślepych zaułków, w kamiennej kostce, o którą nieraz się potykał, wygłodzony i obolały, w dobiegających z tawern śmiechach miejscowych pijusów, nie potrafił dostrzec wyraźnej różnicy ponad dwieście pięćdziesiąt lat nieustającej rutyny.
Lecz nie wszędzie nocne ciemności straszyły swym zimnem i niesionym przez siebie pierwiastkiem wyraźnej niepewności. Bo mimo iż tęsknił za ciepłymi pocałunkami słońca, tęskniąc za czymś, co zostało tak przebrzydle mu odebrane i czego zupełnie nie pamiętał, dostrzegając wreszcie i światła nocy, zrozumiał, że nie była to jedynie pora niebezpieczeństw, czy czyhających za rogiem strachów. Podążał drogą gwiazd, wypatrując księżycowej sylwety, przebijającej się z gracją przez smukłe ręce drzew i układającej swe niewidzialne stópki na leśnym runie, pozostawiając na nim swą jasność, która w ostateczności i w wyśnionej ucieczce, zdołała zaprowadzić go do Tirie.
Do domu.
Noc była jego, a on nocy. Niczym jej własna bestia o spiżowym głosie i dzikim spojrzeniu.
Westchnął. Kto by pomyślał, że i samo monstrum jest w stanie dostrzec w nocnym nieboskłonie ukrywający się promyczek nadziei.
Stare zawiasy zaskrzypiały, swój nieprzyjemny dźwięk roznosząc po całym wnętrzu karczmy oraz obwieszczając, wszem wobec nadejście kolejnej persony, tym razem tej samej co wcześniej, zwyczajnie chcącej znaleźć się już w bezpiecznych, czterech ścianach swej drobnej izdebki, gdzie spocznie choć na moment, próbując zregenerować siły przed następnym dniem. I wydawało się to celem dość prostym. Nie potrzeba było wiele, by tak się właśnie stało, by noc spokojna, spokojną pozostała. Ciężkie kroki rozbrzmiały jednak za elfimi plecami, wyminęły wampira w tym ospałym, mozolnym tańcu, wyrastając zaraz przed jego osobą i przed schodami, prowadzącymi na piętro z tassarionowym pokojem. Siwowłosy ściągnął białe brewki, podnosząc spojrzenie na obce mu twarze, ziejące niewyjaśnionym gniewem oraz pretensją, po czym zatrzymał się wreszcie, rezygnując ze zbędnych pytań, a wpatrując się jedynie w przesłonięte mgłą ślepia jednego z otaczających go oprychów.
— Coś się żeś za bardzo dziewuszce nie spodobał — ociężały bas dotarł do spiczastych uszu, łaskocząc je nieprzyjemnie swymi, nad wyraz niskimi dźwiękami. Wampir zacisnął zębiska w geście zohydzenia. — Mówiła, że macie jakieś śmieszne oczyska, ale nie że się tak w cieniu jasno świecą. Ciekawa to sprawa, nigdym takich nie widział. — Opuszki twardych, strudzonych ciężką pracą paluszków, wylądowały na opalonym podbródku, kiedy ciemne oczyska ich właściciela wciąż wwiercały się w smukłe cielsko Tassariona, teraz dopiero dostrzegającego skuloną w kącie, ciemnowłosą dziewuszkę, z niepewnością wpatrującą się w rozgrywany przed jej osobą teatrzyk. Cichy śmiech z oporem wydostał się z męskiej krtani, a druga dłoń skierowała się z wolna w stronę elfiej głowy. — Kaptur tu niepotrzebny, w środku nie pada.
Tassarion odskoczył w tył.
— Łapska przy sobie, kretynie.
Usłuchał, swe ręce krzyżując na klatce piersiowej, pozwalając innym łapom złapać białowłosego od tyłu, zamykając w ciasnym uścisku. Ostre syknięcie zatańczyło na bladych, zimnych wargach, a Tassarion w pierwszym odruchu, niby niespodziewanie zaatakowane zwierzę, spróbował wyrwać się ze szponów przeciwnika, ślepo sięgając dłońmi do twarzy obcego, wierzgając nogami w oczekiwaniu na zwróconą mu wolność, by samemu, po dłuższej chwili, być w stanie zaatakować. Ręka unosi się nieco wyżej, następnie z impetem lądując łokciem w brzuchu napastnika, jego sylwetę sprawnie zginając przy tym w pół. Tak silnego uderzenia ze strony chuderlawego elfa spodziewać się nie mógł, jednak nikt z obecnych w pomieszczeniu, nie mógł również wiedzieć, że za przeciwnika obrali sobie nie zwykłego ostrouchego, a nocne stworzenie, w pełni sił po niedawnym posiłku.
Słysząc za swymi plecami niewyraźny szelest, przemknął w bok, unikając pięści drugiego, który w swym rozpędzie wylądował na pobliskiej ścianie. Tassarion poczuł na biodrach niechciany dotyk i zanim przeciwnik zdołał posłać go na ziemię, elf złapał za obce nadgarstki, sprawnie odsuwając je od swej osoby, by zaraz odpowiednio wygiąć je w przeciwne strony. Dopiero chrobot łamanych kości, szybko zagłuszony krzykami nieznajomego, powstrzymał wampira przed dalszym działaniem. Mężczyzna runął w dół, nie zauważając nawet, kiedy długie, białe paluszki zacisnęły się na spranym materiale, wyszywanej kolorową nitką, kamizelki i zadrżał nieznacznie, nie dostrzegając w krwistych ślepiach niczego, prócz buchającego w nich gniewu.
— Mówiłem, łapska-przy-sobie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz