czwartek, 30 września 2021

Od Jamesa

    James generalnie nic do zwierząt w szczególności nie miał, tak przynajmniej sam sobie twierdził. Hodował psy, bardziej w perspektywie takiej, że na wsi wszyscy te biedne psiska hodowali, a czymś pilnować dworu było trzeba. Pierwszy lepszy system antywłamaniowy zaprojektowany przez najwybitniejszych magusów potrafił się wyczłapać i potknąć przy byle wiewiórce czy służącej, która trafiła poza normalną trasę swoich codziennych przebieżek z i do pralni, włączając przeraźliwy skowyt wzmocnionego celnym zaklęciem krzyku, mającego unieruchomić potencjalnego rzezimieszka.
    Systemowi nie ujmując, służka została uruchomiona i ze śpiączki ją z trzy dni dobre wybudzali, zanim wyszła prawda jednoznaczna, że słyszeć dziewuchna to już nigdy nie będzie. Temu zamknęli wtedy cały ten ambaras dożywotnią pensją nawet bez pracy, a biedna wieśniaczka tylko poprosiła w dodatku, coby nadal mogła prać w spokoju, bo jej wygodnie było u Hopecraftów pracować. Z zapewnieniem wiktu i opierunku do całkiem wysokiej wypłaty wydawało się to pracą dużo przyjemniejszą niż typowa, rolnicza dola kobiety z tamtych okolic. 
    W każdym razie system usunęli, pojawiły się psy. Stadko zadbanych niechciajek, toteż wynajęli kilku nowych specjalistów i treserów, żeby żadne nawet nie myślało w stronę pańskich dzieci zębiskami kłapnąć. A była to zgraja psisk dużych i małych, ciężkich i lekkich, puchatych i szorstkiego włosia, które sobie upodobały dworskie włości. Większość część życia spędzały na dworze, strzegąc pilnie ogródka, ale uczestniczyły też w polowaniach na bażanty i listy czy wylegiwały się w wolnej chwili przed kominkiem w głównym salonie, dotrzymując towarzystwa właścicielom.
    Wtedy pojawiła się myśl, że powinny się pojawić i koty, ale żaden czas właściwy się temu nie znalazł. Psiska ich zbytnio nie tolerowały, a prawie zagryzły te, które służba przyniosła, żeby myszy ze strychu wytępić. Kocie ogonki uratował tylko refleks ich właścicieli, gdyż czteronożne stworzenia zdążyły wdrapać się na wysokie meble, zanim dosięgnęły je ostre kły.
    Za to w Gildii James się w kotach ukochał. Psów było zdecydowanie mniej, za to przysiągłby, że na każdym kroku natykał się na nowego sierściucha, z jeszcze milszym do głaskania futerkiem. Pochłonięty przez własną, postępującą kocichną obsesję prawdziwie żałował, że poczuć je może co najwyżej przez materiał skórzanych rękawiczek. I może z tego powodu znalazł się pod drzwiami jednego z gabinetów, trzymając w dłoniach koszyk wypełniony stadem mruczących kociąt. Znalazł je wcześniej wszystkie mokre, biedne i zziębnięte, wsadzone do zawiązanego na ciężki sznur worka i zostawionego w okolicach brzegu rzeki. Plan był prosty, wejść, przywitać się i zapytać z ładnym uśmiechem, co on,  kurna, ma teraz z tymi kociątkami zrobić, przy najlepszym wariancie nawet bez cienia paniki w głosie. Przy najlepszym, bo James na kotach się cholernie nie znał i poza usłużnym głaskaniem, gdy jakiś kocur gildyjny zasiadł mu na kolanach, to za bardzo nawet nie wiedział, co im do jedzenia dać. Mleko? Mięso? Ratunku?



Ktosiek, bo ja potrzebuję tych kocich wątków, z ręką na sercu. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz