czwartek, 30 września 2021

Od Lei cd. Sophie - Misja

— 042 — powtórzyłam wolno, skupiając się na każdej cyfrze, jakbym już wprowadzała kod. — Jesteś absolutnie pewna, że to prawidłowa kombinacja?
Alchemiczka skinęła głową i uśmiechnęła się. Oczywiście, że była, inaczej by tego nie powiedziała.
— Zatem do dzieła — zakasałam rękawy, raz po raz mówiąc w myślach trzy cyfry. Nie było sensu czekać, przecież i w tej chwili demon mógł polować na kolejną ofiarę i nie mogłyśmy pozwolić sobie nawet na chwilę zbędnej zwłoki.
Sophie zaczęła manewrować mechanizmem, a koło zębate poruszało się zgodnie z jej wolną, wydając z siebie ciche zgrzyty; trochę jak pies w odpowiedzi na pieszczotę, tylko taki mechaniczny. Podobnie jak zwierzę, w razie naszego złego, zbyt pośpiesznego ruchu mógł ugryźć: a właściwie wybuchnąć. Mimo tych myśli krążących z tyłu głowy, mocno wierzyłam w analityczny umysł kobiety i to, że żaden, nawet najbardziej podstępny szyfr, nie ma z nią najmniejszych szans.
— Zatwierdzam kombinację.
— Czekaj, ju-?!
Kolejne klik, tym razem głośniejsze
— Już.
Zamek wreszcie ustąpił i drzwi dały już uchylić się bez większych problemów - zawiasy, nawet po tylu latach, nawet nie skrzypnęły, bezszelestnie ujawniając kolejne pomieszczenie: nie imponowało rozmiarami, na podłodze dało się jednak dostrzec zajmujący niemal całą powierzchnię otwór i drabinę prowadzącą w dół.
— Zejście do piwnicy? — zmarszczyłam brwi, nieco zdziwiona tym odkryciem.
— Jeśli mieli coś na tyle cennego, żeby chować to za takimi drzwiami, zrozumiałe, że nie chcieli, aby były inne drogi do tego miejsca. Może to skarbiec rodu albo schron.
Oby nie pułapka.
Poświeciłam lampą w dziurę, jej blask nie zdołał jednak sięgnąć kolejnego poziomu. Zrzuciłam w otchłań pierwsze, co znalazłam na kredensie: drewnianą linijkę, która po chwili zniknęła nam z oczu, by po kilku sekundach wylądować.
— Nie więcej niż dziesięć metrów — oszacowałam. — Lepiej zejść po drabinie, ale nawet gdyby któryś szczebel pękł, powinnyśmy przeżyć upadek. Tylko połamiemy sobie kości.
Ostrożnie postawiłam nogę na szczeblu i zwiększyłam nacisk - drewno nie wydawało się być, co prawda, w szczytowej formie, uznałam jednak, że powinno sobie z nami poradzić; obie byłyśmy drobne, w ostateczności mogłyśmy przecież zeskoczyć. Kilka szczebli było wyłamanych, zawsze jednak byłam w stanie postawić nogę na następnym, aż w końcu odetchnęłam z ulgą, mogąc postawić stopę na twardej, kamiennej posadzce. Sophie zeszła tuż za mną i obie - uzbrojone kolejno w nóż i lampę - ruszyłyśmy wąskim korytarzem. Zewsząd ciągnął się przykry zapach stęchlizny, tu i ówdzie między nogami przebiegały szczury, najwyraźniej tak tu rozpanoszone, że nie bały się zupełnie obecności ludzi.
Wkrótce zamajaczyły się przed nami pierwsze drzwi, zamknięte na prosty skobel. Pomieszczenie wypełnione były licznymi półkami, a te z kolei - butelkami wina, pod przeciwległą ścianą stał też cały rząd pękatych beczek.
— Ładne zapasy — mruknęła Sophie. Istotnie, zbiory były pokaźne, z pewnością wystarczyłoby na kilka porządnych zabaw w gildii, żadnej z nas jednak nie było śpieszno zajmować ręce choćby i najprzedniejszymi trunkami. Gdy zerknęłam na przykładową etykietę na winie - czerwonego z Ethiji - aż gwizdnęłam cicho. Liczyło sobie już dobre 50 lat.
Nie było tu jednak nic przydatnego dla samej misji i zaczęłyśmy zapuszczać się w dalsze części korytarza, który dalej biegł prosto jak z bicza strzelił - aż zaczęłam się zastanawiać, czy wciąż aby jesteśmy pod posiadłością. Momentami mijałyśmy niewielkie wnęki przy ścianach: zagłębienia, w których można było się ukryć lub wyżłobienia, które wskazywały na to, że kiedyś leżała tu broń.
Pierwsze rozwidlenie - trzy ścieżki nie licząc tej, z której przybyłyśmy.
Z żadnej nie dało się wyczuć przepływu świeżego powietrza - albo tamto wyjście zamknięte było na cztery spusty, albo - co było bardziej prawdopodobną opcją - nie było go wcale.
— Boję się, że w końcu wyjdzie, że trafiłyśmy do katakumb rodu — mruknęłam, obejmując się mocno ramionami. W piwnicy, jak to pod ziemią, dokuczał chłód.
— Żywi są straszniejsi od umarłych — Sophie wyrecytowała formułkę, którą często powtarzała moja babcia. — Nawet jeśli, to wątpię, że każde przejście do nich prowadzi. Gdyby to był rodzinny grobowiec, raczej nie wejście nie byłoby tak dobrze zabezpieczone.
Na początek wybrałyśmy najbliższą nam, prawą odnogę. Póki co nie było potrzeby oznaczania drogi, na wszelki wypadek zrobiłam jednak delikatne nacięcie na ścianie z gorącą nadzieję, że nie urażę ewentualnych, niematerialnych mieszkańców katakumb.
Korytarz był równie wąski, co poprzedni, sufit znajdował się jednak dość wysoko jak na piwnicę, spokojnie mogłabym zapewne wyciągnąć rękę do góry. W naszym domu w pewnym momencie z kolei dotykałam go czubkiem głowy, a reszta rodziny, już dużo wyższa, musiała niemal zginać się wpół, kiedy ktoś sięgał po słoiki.
Pojawiły się kolejne drzwi - wykonane zdecydowanie solidniej od poprzednich, z ulgą jednak stwierdziłam, że nie chronił ich żaden szyfr, a jedynie zamek, z którym ktoś sobie wcześniej najwyraźniej poradził - był wyłamany i pomieszczenie stało przed nami otworem.
— Jest tu kto?
Cisza. Odczekałyśmy parę sekund, ale odpowiedź wciąż nie nadchodziła i w końcu weszłyśmy do środka. Trzymałam nóż w pogotowiu, z wysuniętym ostrzem przeszłam kilka kroków, trzymając się możliwie blisko ściany. Wyglądało to na kolejny gabinet - biurko, regał z kilkunastoma książkami. Zbity talerz, niedbale odsunięty w kąt. Rozrzucone zabawki, lalki i pluszowe kotki, pokryte już warstwą kurzu i noszące oznaki zainteresowania przez mole oraz szczury. Ogromny portret rodzinny, zajmujący niemal całą ścianę. Plamy po cieczy, pociemniałe ze starości - domyślałam się jednak, że była to herbata.
— Raczej niezbyt wdzięczne miejsce pracy — rozejrzałam się po ciemnym wnętrzu. Przedmioty były, co prawda, milsze i normalnie tworzyłyby całkiem przytulną atmosferę, jednak nie dało się zapomnieć, gdzie jesteśmy. Nie miał tu szans dotrzeć choćby promyk słońca.
— A jednak ktoś tu coś tworzył. Albo to przyniósł — alchemiczka podniosła z ziemi zwitek zżółkniętych kartek, które wyraźnie miały już swoje lata. Kruszyły się między palcami, niemniej kobieta ostrożnie rozłożyła je na biurku i przysunęła lampę, by je oświetlić. Rysunki - stworzone dziecięcą ręką, przedstawiały uśmiechniętą rodzinę. Chłopca, w którym domyśliłam się autora, za rękę trzymali rodzice: szczególna uwaga została tu poświęcona kobiecie, o złotych włosach i szerokim uśmiechu, tak szczerze oddanym, że kredka wyjechała nieco za linię twarzy. Stali w ogrodzie pyszniącym się masą kolorowych kwiatów, w tle stała dumnie rezydencja Verdamów. Podpis dumnie głosił "Nick Verdam, lat 7". Na odwrocie napisał "Dla mamósi. Dzienkuję za ładny prezent".
— Jest tu gdzieś data?
Sophie przesunęła palcem w górę strony. Tak - chłopiec był bardzo staranny i umieścił w prawym rogu nawet nazwę miasta: "Ravenglen, 8 V 1767"...
— Dwadzieścia trzy lata temu — stwierdziła.
— Czyli teraz miałby... — zawiesiłam na chwilę głos, rachując w pamięci. Arytmetyka nigdy nie szła mi najgorzej, teraz jednak liczby nie chciały współpracować, rozmyły się i przepadły. Wzięłam głęboki wdech i złapałam brzeg biurka. Miałam na końcu języka to, co chciałam właśnie powiedzieć, ale teraz na moment nawet zapomniałam, o czym właściwie rozmawiałyśmy.

< Sophie? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz