poniedziałek, 20 września 2021

Od Sokolnika - List do mnie z przeszłości

Bogaty, głęboki fiolet - przez Matildę żartobliwie nazywany oberżyną, co doprowadzało właścicielkę dobytku do szału, bowiem nienawidziła tego słowa - przykuwał uwagę każdego, nawet najbardziej rozkojarzonego spacerowicza. Co złośliwsi przyznaliby, że skuteczność jego znacząco musiała spadać, wraz z nadejściem nocy, w rzeczywistości jednak właśnie wtedy mała budka na skraju obozowiska intrygowała najbardziej. Nigdy nie wnikałem w to, jakie dokładnie wiedźma zaklęcia narzucała na tę narzutę, by przypominała nieboskłon w najbardziej przejrzystą nos i jak wiele kadzideł musiała wypalać, by rozkoszny aromat rozciągał się gęstą, błyszczącą łuną nad polami. Co jeszcze zabawniejsze, zapach ten nigdy się nie nasilał, ale też nigdy nie rozpuszczał się, nawet w tym rześkim, górskim powietrzu. Zamiast tego, oczywiście w akceptowalnym promieniu, który ściśle wytyczony był przez mojego ojca, niósł się z dokładnie tą samą, doskonale wyważoną mocą bez względu, gdzie by się nie stanęło.
Jedynym miejscem, w którym można było zauważyć jakąkolwiek różnicę, było jedynie wnętrze namiotu należącego do kobiety, stojącej za całym tym ambarasem.
Wejście do oblepionego magią pomieszczenia wiązało się z krótkim rytuałem. Oczywiście pomijając wcześniejszą opłatę, która trupy zwyczajnie nie dotyczyła. Podobno każdy czuł się nieco inaczej, wchodząc na audiencję do królowej przeszłości, przyszłości i teraźniejszości, jak to ironicznie ją ochrzciliśmy; wiedziałem, że Matildzie zawsze kręciło się w głowie, Miron czuł się cięższy o pięć kilo, a ja sam łapałem kilkusekundowe mroczki przed oczami, które agresywnie skakały w rytm wybijany przez metronom, który stał na jednej z zakurzonych komód w najgłębszych czeluściach materiałowego królestwa. Byłem prawie pewien, że wszystkie te zabiegi miały jak najbardziej ogłuszyć niczego nieświadomego klienta, poddać go hipnozie i wydusić go do prawie ostatniego grosza.
Witał cię mdły zapach kadzideł, który za chwilę dostosowywał się do twoich preferencji. Dla mnie zawsze pachniały świeżą trawą cytrynową, ale nigdy nie mówiłem o tym Mironowi, pozwalając, by napawał się iluzją, że zupełnie tak, jak on, czuję zapach perfum Matildy i laski cynamonu. Nie mam zielonego pojęcia, skąd wziął to połączenie, bo wydawało mi się absolutnie obrzydliwym, ale nie miałem zamiaru podważać nietypowych gustów chłopaka. Witał cię również dźwięk tasowania kart, oczywiście wtedy, kiedy odwiedzało się ją w godzinach pracy. W innym wypadku najczęściej przeglądała swoje dziwne świstki papieru z ruchomymi obrazkami, poprawiała ciemną szminkę na pełnych ustach, albo, w najgorszym przypadku, wykańczała swoje cotygodniowe pedicure. Nie wiem, skąd wzięła to słowo, podobno ta praktyka była bardzo popularna za oceanem, ale jako że sam nigdy tam nie byłem, nie miałem ani zamiaru potwierdzać, ani podważać jej słów. Jedynie cicho przytakiwałem, wychylając kolejne kieliszki dobrego alkoholu; bo tylko u niej można było taki znaleźć i przychodziłem do niej głównie po to.
Tego wyjątkowo ciepłego, majowego wieczoru, zanurzała się właśnie w swojej wielkiej, zszytej chyba z dwustu, bo kiedyś je liczyłem, pojedynczych kwadratów (każdy z innego materiału, w innym wzorze), a moja obecność już wcale jej nie zdziwiła, wciąż jednak rozczarowała.
— A już miałam nadzieję, że jednak ci się znudziłam i zostawisz mnie w spokoju — bąknęła, odkładając na bok robótki ręczne. Była chyba właśnie w trakcie tworzenia grubego, szala. Z tego, co słyszałem, zajęła się nim jakiś tydzień temu, a już udało jej się skończyć dwunasty metr. Dziwny melanż kolorystyczny zdołał już wymknąć się spod kontroli i zawijał właśnie swój długi, puszysty ogon w celu objęcia całego pomieszczenia. Odpowiedziałem jej cichym śmiechem i pokręceniem głową, gdy zajmowałem się ściągnięciem brudnych butów. Kolejna zasada w królestwie wiedźmy, żadnych trzewiczków, żadnych kaloszy, chodaków. Wejść miało się boso, ewentualnie w grubych, puchowych skarpetach, aczkolwiek ten wariant przeznaczony był jedynie na zimowe wieczory z grzańcem i dobrymi, korzennymi ciastkami, które robiła wtedy od rana do nocy, co najmniej jakby zależało od tego jej życie.
Wytarłem stopy dłonią, gnąc się przy tym w sposób, na który zareagowała pospiesznym grymasem, co niezwykle mnie rozbawiło. Odłożyła na bok druty, ogon poruszył się niespokojnie, trącając przy okazji moją łydkę. Zdążyła nawet założyć ręce na piersi jeszcze zanim zdecydowała się posłać mi swój gromiący wzrok i minę oczekującą wyjaśnień, chociaż wcale ich nie potrzebowała.Wiedziała, po co przylazłem. Przyłaziłem tydzień w tydzień, zawsze po to samo i zawsze z podobnym rezultatem.
Rowena Solis. Światła wiedźma, dawniej heksa doradzająca głowie państwa (nigdy nie pamiętałem, którego), teraz członkini trupy cyrkowej z dziwną, wyjątkowo zamgloną przeszłością i wybitnym gustem jeśli chodziło o alkohole, trochę gorszym w przypadku wystroju wnętrz. W jej namiocie znajdowało się wszystko. Zaczynając na sztucznych kwiatach i starych, przeszklonych komodach wypełnionych porcelanowymi bibelotami, przez drewniane żabki, służące za instrumenty i nawet przypięty do ściany namiotu, dywan (zawsze na mnie krzyczała za nazywanie go dywanem, ale prawidłowej nazwy również nie pamiętała). Jej mieszkanie było, mówiąc szczerze, jednym z najobrzydliwszych, jakie miałem okazję widzieć i uznawałem je za absolutny szczyt (a może dno) jeśli chodzi o brak umiejętności rozplanowywania. Na domiar złego, oprócz tej dziwnej skłonności do zestawiania ze sobą najbrzydszych dekoracji i mebli, Rowena miała również zapędy do chomikowania wszystkiego, co się tylko dało. Dlatego też jej, dawniej całkiem skromny namiot, powoli obrastał w coraz to dziwniejsze ozdoby. Tak oto, można było tam znaleźć stojący w lewym kącie, niedziałający zegar w ohydnym, oliwkowym kolorze, z którego wystawała popsuta kukułka, a właściwie to miś, na sprężynce. Podwieszony pod sufitem żyrandol, zrobiony z gigantycznej piersiówki (ta prawdopodobnie należała do jakiegoś orka), a nawet przesadnie wielki portret Króla Roderyka, który przerobiła na stolik, przy którym piła herbatę. Twierdziła, że z Królem Roderykiem herbata jest najpyszniejsza i nie zrozumiem, póki sam nie spróbuję, ale jakoś zawsze skutecznie wymigiwałem się od jej propozycji.
Rowena Solis była kobietą, której wieku nie potrafiłem określić. Wyglądała, jakby ledwo skończyła trzydzieści lat, jednak ze wszystkich jej opowieści, wynikałoby, że powinna mieć przynajmniej pół wieku z hakiem. Z grzeczności nigdy o to nie pytałem, jednak kiedy po raz kolejny zarzucała żartem, którego nie rozumieli nawet moi rodzice, zaczynałem czuć coraz większą potrzebę, aby w końcu usłyszeć, magiczną liczbę, która miałaby wskazywać na jej prawdziwy wiek. Była mojego wzrostu w tamtym okresie, czyli całkiem, całkiem. Nie była kobietą postawną, jej ruchy były giętkie i wyjątkowo luźne, wręcz niedbałe. Miron zawsze kręcił na to nosem i mruczał, że to wszystko mu nie pasuje do rzekomej historii Roweny. Ja jedynie wzruszałem na to ramionami, nie doszukując się większej filozofii w jej fizjognomii, doskonale wiedząc, że łatwo jest się nauczyć dworskiej etykiety, a Rowena była istotą, która chłonęła wiedzę jak gąbka, a jednocześnie za bardzo szanowała swoją indywidualność, by po prostu odrzucić właściwe dla niej nawyki.
— Mówię ci, ona tak naprawdę nigdy na dworze nie robiła. Kłamstwo, kłamstwo i tylko kłamstwo! Tyle za nią przemawia, nie wierzę w żadne jej słowo. — Kręcił z oburzeniem nosem, gdy obracał w palcach kieliszek likieru, który Matilda dostała w prezencie od zakochanego po uszy fana. Takich zdarzało się około trzech na wioskę, chociaż w bardziej płodnych okresach, potrafiło być ich nawet ośmiu, czy dziewięciu. Każdy tak samo mdły i każdy podążający dokładnie tymi samymi schematami. Nie wiem, czego oczekiwali od Matildy. Że nagle porzuci wszystko, co osiągnęła, zejdzie na zawsze z szarf, które były jej drugim domem, odrzuci pierścienie i trapez, na rzecz roboty w kurniku i grania najlepszej żonki świata, gdy ci szli gździć się z młodszymi? Musiałaby chyba spaść z najwyższego punktu naszego największego namiotu i poprosić Stefkę, by jeszcze zagonił do niej jakiego konia, żeby przekłusował po jej czaszce i ewentualnie stanął dęba na matildowym karku. Zbyt bystra była to dziewucha i przeorana przez życie, by pozwolić sobie podyktować przyszłość, dlatego zawsze z pięknym uśmiechem przyjmowała wszystkie podarki (a te potrafiły być wybitnie wyśmienite i wybitnie absurdalne ) i z jeszcze piękniejszym odmawiała wszelkich propozycji.
Niektórzy jednak niestety nie potrafili zrozumieć, że “nie” znaczyło “nie” i koniec. Czasem kończyło się tylko na krzyku i szybkiej interwencji Michaiła, który wystarczyło, że pojawił się w zasięgu wzroku intruza, a przyprawiał go o gęsią skórkę i zmuszał do natychmiastowej ucieczki. Czasami Michaiła nie było, wtedy zazwyczaj i tak wystarczyła jakaś inna dwójka, by zachęcić absztyfikanta do odwrotu.
Czasem jednak zdarzało się tak, że przysypiałem akurat na pustych trybunach w otoczeniu łupin po fistaszkach, których nie zdołałem zebrać, a lament leniwie wybudzał mnie z tej dość nietypowej drzemki. Zagłuszany przez absurdalne wizje senne, wkrótce jednak stał się nie do zniesienia i zmuszony zostałem do otworzenia oczu. Na szczęście. Bo lepka dłoń znalazła się już za daleko na biodrze kobiety, a szczerbate usta zawisły zbyt blisko tych drugich, pełnych, zroszonych piegami i ciężkimi, słonymi łzami.
Żebym potrafił tak latać na szarfach i trapezach, jak w tamtym momencie udało mi się zrobić to przez trzy rzędy trybun, w jednym długim susie, w trakcie którego krzyczałem coś o potencjalnym “odpierdoleniu się” od Matildy. Dziewczyna zszokowana i zapłakana nie potrafiła się ruszyć nawet w chwili, kiedy moja pięść dosięgnęła policzka przeklętej moczymordy, który to jednak nie chciał pozostać wdzięczny. W kilka sekund skończyłem z butlą jakiegoś taniego alkoholu, która miała być najprawdopodobniej prezentem zaręczynowym dla Matildy, rozbitą na mojej głowie. Ciecz piekła rany cięte na głowie, mieszała się ze ściekającą po czole krwią, wypalała oczy, które jednak wciąż szeroko otwarte, godziły w mężczyznę czystą nienawiścią.
Nie pamiętam też konkretnie momentu - i nie wiem czy była to wina mojego zaspania, nagłego wstrząsu adrenaliny i emocji, czy może jednak okropnie śmierdzącego bimbru - kiedy moje palce odnalazły w tylnej sakiewce podręczny nożyk. Zazwyczaj używałem go do rozcinania portfeli co bogatszych widzów, kiedy w trakcie seansu byli zbyt zaaferowani tym, co widzą, by zwracać uwagę na swoje i tak zbyt tłuste mieszki, z których złote monety aż się wysypywały. Nigdy nie mówiłem, że byłem szczególnie sprawiedliwy w kwestii traktowania klienterii. Zazwyczaj zbyt mocno się targowali i niejednokrotnie wychodziło na to, że cyrk kończył na minusie.
Sam nie miałem zamiaru przyciskać pasa. Nikt nie miał i każdy posiadał swoje sposoby na dopilnowanie, by to się nie stało, o których nie mówił innym. Ilya czasem wykradał zapasy z okolicznych spichlerzy i sklepików. Michaił wygrywał okoliczne konkursy w siłowaniu na rękę. Rowena po prostu narkotyzowała ludzi i wybierała im wszystko, co mieli w kieszeniach, wmawiając, że karty tarota i przemawiający przez nie bogowie potrzebują ofiar.
Byliśmy bandą pijusów i złodziei nie lepszą, niż ten jeden, który próbował jeszcze raz zamachnąć się na mnie rozbitą butelką, wciąż dziarsko trzymając jej szyjkę w opuchniętej łapie. Nie zdążył mnie sięgnąć, bo zanim zdążył do mnie dostąpić, mi udało się przeciągnąć ostrzem po kaprawych oczkach. Mężczyzna zatoczył się w miejscu, a następnie upadł w kałuży krwi, zarówno tej mojej, ściekającej ze szkła, jak i własnej, która gęstymi strugami, prawie tak gęstymi, jak łzy Matildy, spływała po porowatych polikach. Ryczał jak zarzynane zwierzę.
Obrzydził mnie fakt, że jedną z ostatnich rzeczy, jakie widział, była zapłakana twarz biednej Matildy. Nie zasługiwał na ten widok. Splunąłem na niego, raz drugi, a następnie otarłem czoło i pozwoliłem sobie w końcu na zaciśnięcie oczu, które dalej niemiłosiernie szczypały. Przekląłem, raz drugi, trzeci i odrzuciłem nawet głowę do tyłu, by wlepić wzrok w sufit, mając nadzieję, że szerokie rozwarcie powiek jakoś mi pomoże. Nie pomagało.
Philippos — Moje imię brzmiało w tym momencie niezwykle nieatrakcyjnie. Nie na miejscu. Jakby nigdy nie powinno pojawić się przy tak obrzydliwej sytuacji, bo nie powinno. Poprosiłem ją jedynie, by poszła po Michaiła. Nie musiałem powtarzać dwa razy. Pobiegła od razu.
Takie sytuacje na szczęście zbyt często się nie powtarzały. Nie było takiej konieczności, od mojej pierwszej interwencji, Michaił prawie zawsze był na zawołanie Matildy. Od tamtego momentu nie spoglądała już na mnie normalnie, a przynajmniej nie tak, jak kiedyś. Szczerze, nie mogłem się jej dziwić i nigdy, ale to przenigdy nie miałem jej tego za złe. Wtedy też nawet nie miałem szczególnie czego, uznawałem w końcu, że obecność dziewczyny działa mi na nerwy i zwyczajnie jej nie lubię. Głupi byłem. Niezwykle szczeniacki i jakiś dziwnie zaślepły na wszystko, co się działo. Może i lepiej. Kto wie, jakie głupoty przyszłyby mi do głowy, gdybym jednak nieco wcześniej dowiedział się, że Matilda nie była jedynie obiektem zazdrości, złości i wszystkich negatywnych emocji, które w sobie trzymałem.
Likier był dobry. Na bimber i wódkę nigdy więcej nie spojrzałem już tak samo, czując niezwykłe obrzydzenie do tego rodzaju trunków. Nie tylko ze względu na rany na głowie, które musieli mi zaszyć i okrutny smród, który jeszcze długo długo nie chciał zejść z mojego ciała. Przesiąknąłem nim do kości, źle się kojarzyłem, nie tylko mi, ale biednej Matildzie, która przez bite dwa miesiące obijała mnie szerokim łukiem.
Likier był orzechowy. Miron za nim nie przepadał, ale z braku laku brał, co było pod ręką i rozlewał kolejną porcję, licząc tylko i wyłącznie na zalanie, jak to on mawiał “smutków życia”, na które pobłażliwie kręciłem głową, trochę niedowierzając, skąd brał wszystkie te swoje motta. Może pisał mu je Stefka, bo szczerze nie wierzyłem, żeby sam z siebie wykazywał się aż taką oryginalnością. Miron był jednak ociężały umysłowo i wiele rzeczy przychodziło mu z niemałą trudnością. Chwilę musiał się pozastanawiać, pokręcić w miejscu, czasem nawet pójść na stronę i zapalić jakieś świństwo, które nie wiem, skąd brał, ale capiło okrutnie. Z tej jego ociężałości zdarzało mu się również zarzucić jakimiś absurdalnymi przemyśleniami, jak te na temat Roweny, gdy nie burczał czegoś akurat o jej biuście. — Przesadzasz, Miron, jak zawsze.
— Nie przesadzam! Widziałeś ją? Widziałeś, co tydzień do niej łazisz, no nie powiesz mi, że taka mogłaby robić na dworze! Jeszcze jako “doradczyni króla”. — Tytuł ten zawsze wzbudzał w nim niepotrzebną ekscytację, do tego stopnia, że przy każdej możliwej okazji zarzucenia nim, wypuszczał z rąk wszystko, co miał, po czym zaznaczał w powietrzu cudzysłów palcami. Rudzielec potrafił być naprawdę komiczny ze swoimi przemyśleniami, zbędnymi komentarzami i wiecznymi teoriami, dlaczego coś jest czerwone, a nie na przykład niebieskie.
— To jak myślisz, jak powinna zachowywać się “doradczyni króla”? — odparłem, papugując pretensjonalny ton Mirona i naśladując ten okrutnie przerysowany gest. Spoglądałem na niego dłuższą chwilę, po której zawsze palił się burakiem prawie tak czerwonym, jak jego włosy, po czym pozwolił, by jego język splątał się na około trzy supły. Sam w tym czasie nie mówiłem nic, jedynie śrubowałem go ciekawskim spojrzeniem i czekałem, jaką to mądrością nie wyskoczy tym razem, jak jakiś królik z kapelusza.
— No, no nie wiem — bączał po jakimś czasie, wciskając nos w kieliszek. Mijały jakieś trzy sekundy, zanim rozpalał się na nowo i chociaż jego entuzjazm był o jakieś trzydzieści procent mniejszy, dalej był w pewien sposób imponujący. — Ale na pewno nie tak!
— No to pytam się, jeszcze raz, jak powinna się zachowywać?
— No nie wiem, jak doradczyni króla?
— A to się znaczy?
— Powinna być trochę… Bardziej zdystansowana i poważna? Wiesz, mieć kij w dupie, jak cała reszta na tych dworkach, chyba tego w końcu od nich oczekują. Tymczasem ona! Ona nawet nie próbuje być poważna i jedyne, czym się zajmuje, to zalewanie się w trupa od rana do nocy! Jak taka osoba miałaby doradzać głowie państwa, przecież w takim wypadku kraj skończyłby w ruinie!
— A nie pomyślałeś może, że po prostu umie rozdzielać pracę od życia prywatnego? — odpowiadałem zawsze, stukając mocno kieliszkiem o ławkę. Jakoś tak wychodziło, że zawsze piliśmy w głównym namiocie, gdzieś pomiędzy drugą, a trzecią trybuną, zżerając resztki fistaszków, jakie nam zostały i ewentualnie dojadając te, które niefortunnie spadły na ziemię. Miron polewał nam wtedy następną kolejkę alkoholu, a ja właśnie starałem się złapać w usta wyrzucony wcześniej w powietrze orzeszek. Zazwyczaj kończyło się tak, że odbijał się od mojego czoła, albo w najgorszym wypadku, lądował w kieliszku. Tym razem jednak trafiłem nim za pierwszym razem i jak na złość, Miron akurat tego nie widział, przez co wykłócaliśmy się przez bite trzy minuty. Bo on mi nie wierzył, a ja koniecznie chciałem mu udowodnić, że rzeczywiście tak było.
— Wiesz, chyba nigdzie nie dotrzemy z tą konwersacją — odpowiadał w końcu, po czym przeklął cicho, bo okazywało się, że skorupka, z którą siłował się przez czterdzieści osiem sekund była pusta.
— Chyba nie.
Dlatego sprawa Roweny nigdy nie została między nami rozstrzygnięta i jak kobietą enigmą była, tak widocznie miała nią zostać. Mi to szczególnie nie przeszkadzało, Miron co prawda rwał sobie przy tym włosy z głowy, jednak on lubił histeryzować i nigdy nie należało brać go zbyt poważnie, bo można było się na tym zdecydowanie przejechać.
Jedyną sprawą, która mogła mnie intrygować w przypadku Solis, to nie jej zwyczaj chomikowania, nie to dziwne uwielbienie kadzidełek o gęstym, lejącym się zapachu, ani nawet zatrważająco rozległa kolekcja alkoholi, bo za każdym razem gdy u niej była otwierała zupełnie nową butelkę wina, czy rumu. To wszystko było już dla mnie czymś normalnym, nieodłączną rutyną dnia. Dziwiły mnie jedynie fioletowe włosy, których nigdy nie widziałem, żeby farbowała, ale również nigdy nie usłyszałem od niej, żeby były takie naturalnie. Uparcie dopytywałem ją o to od najmłodszych lat i może słusznie, któregoś dnia po prostu zdzieliła mnie po łbie, żądając zaprzestania zadawania tak absurdalnych pytań, do czego prawie natychmiast się zastosowałem. Co prawda ciekawość dalej drążyła we mnie głębokie tunele, stąd mój wzrok najczęściej zawieszał się na właśnie jej włosach i w tamtych momentach oboje doskonale wiedzieliśmy, o czym myślę, a jednak żadne z nas głośno tego nie komentowało. Tak samo było tym razem, gdy nareszcie przebyłem tę absurdalnie długą drogę od wejścia aż do pufy, na której zazwyczaj siadałem. Za każdym razem trasa ta wydłużała się o około półtorej sekundy, tym razem nie było inaczej. Rowena nieustannie pozwalała, by pomieszczenie zwiększało swoją powierzchnię, będąc święcie przekonaną, że jest dokładnie tak skromnym, jak kiedyś i zdając się ignorować narastające hałdy przedmiotów, które zabierały zdecydowaną większość dostępnego metrażu. Miszmasz czasami rozsypywał mi się pod nogami w trakcie mojej długiej wędrówki, innymi razy zsuwał się niczym lawina, bo wielka sterta w głębi pomieszczenia nie potrafiła już unieść tak ogromnego nagromadzenia bibelotów i bibelocików.
Solis spoglądała na mnie z niezmiennym, niezbyt zadowolonym wyrazem twarzy, który raził mnie z siłą proporcjonalną, do czasu, który spędziłem w jej królestwie. Ta nasza bezczelna zabawa w kotka i myszkę trwała około dwudziestu sekund, zanim kobieta w końcu wzdychała ciężko i rozluźniała dotychczas spięte łopatki, oraz rozlewała się leniwie po melanżowej pufie. W przeciągu kolejnych pięciu sekund rozglądała się po pomieszczeniu, jakby czegoś szukała, aż w końcu pojękiwała coś pod nosem o starych kościach i zwlekała się z pufy, by usiąść w nieco atrakcyjniejszym miejscu, niż poducha, która w większości ją przysłaniała. Lokowała się zazwyczaj przy swoim niskim stoliku (na szczęście nie tym, który zrobiony był z portretu Jego Wysokości Roderyka), gdzie czekała jej świeżo okadzona (bo robiła to mniej więcej co wtorek, czyli wtedy, kiedy przychodziłem), talia kart do tarota. W cztery sekundy udawało jej się ją przetasować ze trzy razy, przy okazji pozwalając, by wypadło jej około sześciu kart. Długie palce, wyjątkowo nie będące zasłonięte tysiącem pierścieni i pierścionków, prędko brodziły przez talię, przerzucając ją z prawa na lewo, z łatwością równą tej, która towarzyszyła szwaczkom, które od czterdziestu lat robiły koronki. Lewo, prawo, piąta główka, czwarta główka, na ósmą, pod drugą i na lewo, a później weź następną nitkę i wymyśl inny szlaczek, najlepiej lustrzane odbicie tego, co właśnie zrobiłeś.
— Nawet nie musiałem się dopominać! — parsknąłem, udając zdziwienie jej zachowaniem. W rzeczywistości oboje doskonale wiedzieliśmy, że miała mnie serdecznie dość po tym, jak tydzień w tydzień decydowałem się przyjść i zająć ją na około godzinę. Początkowo moje wizyty nie bywały dłuższe, niż dziesięć minut. Wchodziłem, droczyłem się z heksą przez krótką chwilę, po której udawało mi się wybłagać postawienie tarota, oczywiście na “koszt firmy”. O ile początkowo moje wizyty były przyjemną odskocznią, wkrótce, a dokładniej gdzieś po czwartym, czy piątym razie, zaczęły wadzić Rowenie, która chciała się mnie jak najszybciej pozbyć. Aż w końcu oprócz przytyków na temat zalegających gratów, czy uwag do kart, w których prawdomówność po prostu nie wierzyłem, zacząłem przynosić ze sobą drobne przekąski, te natomiast bezpośrednio przełożyły się na długość naszych spotkań. Bo całkiem przyjemnie przesiadywało się w dogodnym towarzystwie, chrupiąc pozostałe fistaszki, a to wiedziałem już z doświadczenia. Oprócz orzeszków wkrótce pojawiały się również przeróżne alkohole wyciągane z nieskończenie głębokiej piwniczki Solis. Za każdym razem kręciła głową, twierdząc, że za bardzo mnie rozpuszcza i demoralizuje. Miałem dopiero szesnaście lat, a może akurat wchodziłem w siedemnastą wiosnę. Nie pamiętam dokładnie.
Kiedy pojawiło się wino i rum, moje fistaszki wydawały się być niewystarczającymi, dlatego coraz częściej przemycałem pod połami płaszcza, czy marynarki, coraz to różniejsze pyszności. Raz nawet udało mi się zdobyć całkiem pokaźny płócienny woreczek wypełniony do granic możliwości, maślanymi ciastkami. Niektóre miały na sobie cukier, inne kleksy z marmolady, jednak nie pierwszy rzut oka można było zauważyć, że ani nie zrobił ich nikt od nas, ani nie było mnie na nie stać. Oczywiście ukradłem je z jakiegoś stoiska na miejscowym bazarze, w mieścinie, na obrzeżach której akurat się zatrzymaliśmy. Oczywiście zrobiłem to tak zgrabnie, by nikt nawet się o tym nie domyślił i oczywiście nie miałem zamiaru się przyznawać do popełnionego występku. Jakby to kogokolwiek obchodziło.
Jak się okazało, Rowenę obchodziło, bo od razu rzuciła mi niezwykle podejrzliwe spojrzenie i kontynuowała tak długo, aż w końcu nie zobaczyła cienia strachu na mojej twarzy. Kobiety tej momentami bałem się bardziej, niż spracowanej, ociężałej ręki ojca, która wisiała nade mną jak kat. Srebrne oczy łypnęły najpierw na mnie, później na ciastka rzucone niedbale na stolik, przy którym zazwyczaj siadaliśmy, a potem raz jeszcze na mnie.
— No co? — spytałem, wzruszając ramionami, jakbym nie miał zielonego pojęcia, skąd mogły pojawić się nagłe obawy kobiety. Założenie rąk na piersi i łypnięcie, tym razem już jednak spod byka, było wystarczającym powodem i niemym pytaniem, które mimo to rozbrzmiało w mojej głowie. Chociaż równie dobrze, mogła zastosować na mnie jedną ze swoich mentalnych sztuczek i przekazać myśl, jednocześnie podchodząc mnie psychologicznie. Bo w końcu nic się nie wydarzyło. Wariujesz, chłopcze, nawet karty o tym mówią. Mimo to nawet się nie zająknąłem, dalej stałem, wlepiając w nią wzrok, jak sroka w gnat. Robiłem z siebie skończonego kretyna, grając, że nie mam absolutnie pojęcia, o co może jej chodzić.
— Ukradłeś to. — To nie było pytanie, a raczej bardzo dobitny przekaz informacji, bo była tego bardziej, niż pewna. Ułożenie rąk na biodrach i przeniesienie ciężaru ciała na lewą nogę, było chyba moim szczytem umiejętności aktorskich. Brakowało tylko głośnego zadławienia się powietrzem w geście pełnym zszokowania, może nawet teatralnego rzucenia hasłem na temat “absolutnego braku zaufania” i “ranienia moich uczuć”, odpuściłem sobie jednak tę całkiem niepotrzebną szopkę.
— Proszę cię, Roweno — parsknąłem z niezwykłym lamentem w głosie, aż sam się dziwiąc, bo rzeczywiście brzmiałem, jakby dopiero co ugodzono w moją dumę i honor. Przez krótki moment przez jej twarz przebiegł grymas, jakby nawet jej część zastanawiała się nad uwierzeniem mi, jednak zaraz pokręciła głową i znowu wyglądała, jak najbardziej ponura i gderliwa wiedźma, z jaką mogłem mieć do czynienia. Brakowało jedynie obłej narośli na czubku jej nosa i przerażającego chichotu, który później śniłby mi się po nocach.
— To ja cię proszę! — rzuciła, prawie strącając szerokim gestem swoją ulubioną podstawkę na kadzidełka. Była w kształcie małego słonika, na którego trąbie usypywał się popiół i szczerze nie dziwiłem się, dlaczego heksa tak wyjątkowo za nim przepada. Złapała ją szybko w dłonie, a następnie odstawiła z impetem na stolik, a przez jej twarz zdawały się przebiec wszystkie emocje, od strachu, przez złość, aż po pełną ulgę i mogłem przysiąc, że właśnie widziałem na własne oczy przyspieszone pięć etapów żałoby, bez pomijania choćby jednego z nich. Kobieta nigdy nie przestawała mnie zaskakiwać. — Serio tego nie ukradłeś?
— Oczywiście!
Wystarczyło przełożenie kart z rąk do rąk i wystawienie tej, która jako pierwsza wysunęła się z ciasnego rządku. Spojrzała na nią przez dosłownie chwilę, a już za sekundkę oceniający wzrok padł prosto na mnie.
— Że tak! Tak, ukradłem, zadowolona? Przeklęte karty.
— O nie, nie, chyba oszalałeś, o takie rzeczy się ich nie pyta!
— Oh.
Wpadłem nareszcie w mięsistą poduchę i pozwoliłem, by połknęła mnie w całości. Rowena dalej sprawnymi, giętkimi palcami tasowała karty, dopuszczając się nawet kilku zahaczających już o iluzję, zagrań, a ja w tym czasie wygrzebywałem spod własnego, tonącego w materiale, ciała woreczek fistaszków i kilka słodkich bułek, które udało mi się, wyjątkowo, kupić na rynku. Tego dnia nie rzucała mi podejrzliwych spojrzeń, jakby na kilometr już wyczuwając dobrą energię, jaką ze sobą niosłem. Zawsze jej to wypominałem, śmiejąc się głośno, na co heksa jedynie kręciła głową i przewracała oczami w pobłażliwym geście. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy początkowo miła odmiana zmieniła się w nieprzyjemny obowiązek, przy którym oboje powoli zaczęliśmy dostawać szału, aż w końcu przyjęło postać najzwyklejszego, całkiem lubianego przez obie strony rytuału. Dlatego wino stało już przygotowane godzinę wcześniej, karty leżały, gotowe do obrócenia nimi w każdej chwili, a kobieta już nigdy nie przyjęła mnie w samym ręczniku, czy tam szlafroku, bo akurat skończyła wieczorną toaletę.
— Męczysz karty, jeszcze kilka wizyt i cię przeklną — rzuciła, pozwalając, by złocone krawędzie tarota błysnęły w przyćmionym świetle jednej ze świec. Zaśmiałem się, wzruszając przy tym ramionami.
— Wiesz, że i tak w to nie wierzę.
— A jednak wciąż przychodzisz.
— Przychodzę do ciebie, nie do kart.
— A jednak zawsze każesz mi je stawiać.
— Dzisiaj ci nie kazałem, sama to robisz.
— Bo i tak byś o to zapytał.
— Skąd wiesz?
— Nie wytrzymałbyś, już kiedyś próbowałeś, pamiętasz?
Moje usta zacisnęły się w cienką linię. Oczywiście, że pamiętałem i oczywiście, że kobieta miała rację. Jak zawsze, tak właściwie. Ta jedna okazja, kiedy wyjątkowo powstrzymałem się przed radosnym żachnięciem na temat kart, była okazją, w trakcie której przez cały czas coś gniotło mnie w żołądku i napełniało niepokojem, który przeminął dopiero w momencie, kiedy poprosiłem o wróżbę. Wyglądało na to, że w pewien sposób uzależniłem się od wróżb, które uważałem za niekończący się potok kłamstw, wypowiadanych przez miękkie usta, które po prostu potrafiły zobaczyć, czego człowiek oczekiwał od życia. Przejrzeć go na wylot, zagadać w odpowiedni sposób, by na koniec podać, o jakie to dziwne, całkowicie trafną przepowiednię na najbliższe pół roku, która tylko zachęcała do dalszego korzystania z usług wróżki. Tak oto ludzie wpadali, w mojej opinii, w niekończący się ciąg, paskudny nałóg. Sam nie byłem inny, chociaż moja przepowiednia się nie sprawdzała i nie miała się spełnić jeszcze przez długo.
Kiedyś przyznałem się Rowenie, co o tym myślę. Była to jedna z moich pierwszych wizyt i pamiętam, jak bardzo besztający był jej wzrok w tamtej chwili i jak głęboko dotknięta poczuła się moim zarzutem. Jakbym przynajmniej wbił jej kołek w serce i przekręcił go dwa razy, dla pewności. Zostałem również pouczony, trwającym bite trzydzieści dwie minuty kazaniem, na temat tego, dlatego tarot to nie zwykłe zabobony, a sztuka i wręcz religia, którą należało szanować, jak każdą inną. Za dwa dni, po dokładnym przemyśleniu mojego zachowania, jak i jej argumentów, zrobiłem coś, co zdawało się nie przystawało butnemu szesnastolatkowi i przeprosiłem, zarówno ją, jak i karty. Rowena była pierwszą osobą, którą prosiłem o wybaczenie ze względu na własną potrzebę i dla której zrobiłem to z czystą intencją i jak najbardziej szczerze. Uśmiechnęła się wtedy najpiękniej na świecie i przysięgam, że nigdy już nie zobaczyłem podobnego wyrazu na jej twarzy. Jakbym odjął jej tysięcy zmartwień, tchnął życie w jej pierś i przynajmniej zapobiegł nadejściu kolejnej z katastrof.
— No to, co takiego karty mi mówią?
— O, ogarek — rzuciła głośno, a o rzeczywistym stawianiu kart mógł jedynie przekonać mnie dźwięk odwracanych kart. Zbyt zaangażowany byłem bowiem w studiowanie sufitu i liczenie wyhaftowanych na nim, złotych gwiazd, które, jak się przekonałem po zainteresowaniu tematem, przedstawiały prawdziwy układ konstelacji na niebie i co ciekawsze, te codziennie się zmieniały. Czasem złote nici pokazywały nawet niebo, którego do tej pory nie miałem okazji zobaczyć i prawdopodobnie nie było mi to dane, bo jak zapewniała mnie Rowena, te widoki widać jedynie po drugiej stronie wielkiej wody. Czy była to prawda, nigdy nie udało mi się zweryfikować, w końcu moje stopa nigdy nie stanęła na lądzie za wielką wodą, o ile takowy rzeczywiście istniał, a nie był jedynie rozdmuchaną przez pokolenia legendą. — Ogarek?
— Ogarek. Znaczy się, karty każą ci się odpierdolić. — Nie mogłem zareagować inaczej, jak jedynie wydusić przez nos resztki zalegającego w płucach powietrza. Żart nie był nawet śmieszny, ale mimo wszystko oboje parsknęliśmy, a Rowena uznała nawet, że to jej wyszło. Przyznałem jej rację, to jej wyszło. Mimo że była ode mnie (o wiele) starsza, czasami czułem się, jakbym to ja był tym starszym, u którego szuka poklasku. Może to zwyczajnie jej wieczne dążenie do młodości i oszukiwanie czasu, jak i bogów, zmuszało ją do tak drastycznych środków, jakim było zadawanie się z buzującym od hormonów nastolatkiem, który uznawał się za omnipotentnego pana nieba i ziemi, mającego jeden prosty cel. Podporządkować sobie wszystko i wszystkich. Oczywiście moje dość kontrowersyjne podejście zostało wybite mi z głowy jeszcze zanim zdążyłem dobrze rozłożyć skrzydła. Rozmowa, jaką zaliczyłem z ojcem po pierwszej pyskówce, na jaką sobie pozwoliłem, była jak kubeł zimnej wody, albo jeszcze lepiej, niemożliwa do ruszenia ściana, na którą wpadłem z rozpędu. Wszelkie ambicje zeszły ze mnie szybciej, niż zdążyłem nawet wpaść na tak absurdalny pomysł, jednak mimo wszystko mój dość cyniczny stosunek do życia został ze mną jeszcze na długo, długo.
— One też mają mnie dość? — spytałem, niby z rozczarowaniem, udało mi się poruszyć nawet nieco podchodzące pod lament tony w moim głosie. Wykładanie kart na stół nie ustało i dopiero po piątym razie, kobieta stuknęła dwa razy talią o blat, a następnie ją odłożyła, gotowa na udzielenie mi odpowiedzi.
— Przede wszystkim one mają cię dość — odparła, dość żartobliwym, jak na nią tonem. Najwidoczniej mimo początkowo złego humoru, teraz była całkiem w sosie. Przyznałem, że to dobrze, bo bardzo lubiłem gdy w jej krystalicznym głosie pojawiała się rysa w postaci zwykłego rozbawienia. Wesoły ton odejmował jej lat, a chyba do tego dążyła.
— Możesz im przekazać, że uczucia są odwzajemnione. — Machnąłem niedbale ręką.
— Nie mów tak, bo jeszcze się obrażą i tyle będzie z twoich cotygodniowych ploteczek.
— Naszych! Nie zapominaj, kto tu najwięcej papla ozorem! — Nareszcie jakimś cudem udało mi się wynurzyć z grubych fałd poduszki i mogłem usiąść, rozstawiając szeroko nogi, o które mimowolnie się oparłem. Kobieta, zanim przystąpiła do czytania, zdążyła jeszcze szybko spalić się rumieńcem na to, co powiedziałem, szybko jednak wściubiła nos w karty i powiedziała dokładnie to, co zawsze. Za pierwszym razem przepowiednia ta zdawała się być zdecydowanie intrygującą i aż prosiła się o rozwinięcie, jednak po entym razie, kiedy usłyszałem o “wielkiej przemianie”, “towarzyszu życia”, czy “ogromnej odpowiedzialności”, mogłem tylko westchnąć cicho i pokiwać głową z tą samą miną, która z spotkania na spotkanie przyjmowała coraz bardziej rozczarowany wyraz.
Ten rytuał stał się aż zbyt bolesny, bo kobieta znowu odpowiadała po prostu “to tyle”, ja po prostu kiwałem głową, a potem po prostu chowała wszystko i zabieraliśmy się do picia na potęgę w towarzystwie najgorętszych ploteczek na temat cyrkowców. Nawet nie wiem czemu, za każdym kolejnym razem głód usłyszenia czegoś nowego narastał, w końcu zmieniając się w niemożliwą do opanowania żądzę, która spędzała mi sen z powiek i zaprzątała moją głowę w każdym, nawet najbardziej adekwatnym do tego momencie. Bo kim był “towarzysz życia”? Czy chodziło o Mirona, czy dopiero miałem go poznać? Jaka przemiana, czy nareszcie miałem stać się tą wersją siebie, o której od zawsze tak bardzo marzyłem, czy może jednak rzeczywiście, miałem się zmienić w sensie fizycznym? Pytań było wiele, odpowiedzi jednak tyle, co kot napłakał, bo przy każdym razie, gdy kobieta starała się pogłębić moje czytanie, karty nie odpowiadały wcale, albo wyrzucały z siebie najdziwniejsze przepowiednie, których nie była w stanie zinterpretować. Pewnego razu, gdy wyglądałem już najwidoczniej na naprawdę zdeterminowanego i sfrustrowanego, Rowena zdecydowała się powiedzieć mi wprost, że tarot po prostu nie chce mi przekazać, o co właściwie mu chodzi. I że przyczyn dla takiego stanu rzeczy mogło być naprawdę wiele, zaczynając od złego humoru, fatum, przez świadomość, że może po prostu nie byłem jeszcze gotowy, by poznać odpowiedź, kończąc na zwykłym przeświadczeniu, że jeśli się dowiem, przepowiednia nigdy nie dojdzie do skutku. Odpowiedź ta (oczywiście hiperbolizując) złamała mi serce. W rzeczywistości poczułem się jedynie nieco dotknięty, może urażony, ale przede wszystkim niezaspokojony, bo ciekawość dalej przegryzała się szaleńczą nutką w umyśle i nie dawała o sobie zapomnieć jeszcze przez długie miesiące.
Wpływu jednak na to, co mogły szeptać heksie karty, nie miałem żadnego, ona sama również nie starała się w to interweniować i nawet wyciąganie nowego tarota, licząc, że może poprzedni po prostu był do mnie negatywnie nastawiony, nie dały żadnego rezultatu. Miałem pozostać zamknięty w czterech ścianach dziwnej świadomości, że przemawiający przez karty los, pstrykał mnie w nos i prowokował, jak uparte dziecko, albo wredny, starszy kuzyn.
Raz zostało mi nawet powiedziane, że może po prostu emanuję złą energią. Nie zareagowałem na to, jak się można spodziewać, zbyt optymistycznie i nawet poddałem się rytuałowi oczyszczenia, który, jak przypuszczałem, nie dał zbyt wiele. Suma summarum stwierdziłem i stało się to krążącym między nami, osobistym żarcikiem, że masy energetyczne dyktujące losy ludzkości są po prostu uczulone na fistaszki, którymi byłem przesiąknięty i z których składała się większa część mojej diety. Jak to kiedyś ogłosił Miron, w moich żyłach powinny płynąć już orzechy i łupiny fistaszków (tych nałykałem się całkiem przypadkiem) zamiast gorącej juchy, zważając na pochłaniane przeze mnie ich horrendalne ilości. Możliwe, że przyznałem mu wtedy rację, łapiąc chwilę na oddech gdzieś pomiędzy rozgryzaniem kolejnych skorupek.
— Nic, a nic nowego?
— Nic — odparła, składając karty i tasując je ponownie.
— Może ty mi po prostu źle życzysz! Słyszałem że złe intencje mają znaczący wpływ na stawianie tarota — żachnąłem się, wychylając z poduchy na tyle mocno, by móc dosięgnąć jednej ze słodkich bułek. Pytający wzrok zaproponował czegoś do picia. Odmówiłem krótkim pokręceniem głowy, zatapiając zęby w przesiąkniętym tłuszczem, przesadnie słodkim pieczywie z kruszonką i jakąś bliżej nieokreśloną papą, zrobioną najprawdopodobniej z jagód, na wierzchu. Nie była zła, nie była też szczególnie smaczna, po prostu słodka, jak ulepek. Byłem pewien, że przyjemność ta wystarczy na cały wieczór, bo nie miałem zamiaru zjadać jej zbyt szybko. Prawdopodobnie zmarłbym od nadmiaru cukru w organizmie.
— Jakbym ci źle życzyła, kochanieńki, leżałbyś po drugiej stronie kontynentu, siedem stóp pod ziemią, uwierz mi — parsknęła, sama częstując się fistaszkiem i zjadając go z niezwykłym brakiem gracji. Zdołałem nawet przerazić się, gdy ruch kobiety wskazywał na to, jakby miała za chwilę pochłonąć orzeszka razem z łupinką. Ku mojej uldze, nigdy się to nie wydarzyło, a skorupka została rozgryziona i wypluta, fistaszki natomiast z adekwatnym umiłowaniem zjedzone.
— Tylko sobie żartuję, jeju — burknąłem rozgoryczony, przewracając oczami. Czasem zdarzało mi się zapomnieć, że wiedźma, jako że prawdopodobnie wyjęta z ubiegłego stulecia, niekoniecznie nadążała za aktualnymi trendami jeśli szło o kawały. Nie chciałem wiedzieć, jak wyglądała bez obłąkanej ilości rzuconych na siebie zaklęć mających na celu zahamowanie procesu starzenia się. Kobieta odparła jedynie wzruszeniem ramion, po czym wyjęła spod stolika kieliszek i wylała do niego resztkę wina, która najprawdopodobniej została jej z poprzedniej nocy. Alkohol lał się tutaj w zatrważających ilościach, inaczej nie dało się wytrzymać w tak zwartej grupie przez tyle czasu, żyjąc w ciągłym stresie o to, czy przy okazji kolejnego występu wszystko pójdzie tak, jak powinno.
Jak poprzedniego wieczoru, gdy dziewczęca dłoń okazała się być zbyt krótka, skok niewyważony, a panika w głosie publiki, gdy wzięła wielki wdech, niezamierzona. Bo zdarzało się, że “upadki” były kontrolowane, powstrzymywane w ostatniej w chwili w sposób, który miał wywołać jak największy szok. Tym razem tak nie było, tym razem zawiódł czynnik ludzki i to, co miało być doskonale poprowadzonym przeskokiem z trapezu na trapez, zmieniło się w koszmar ludzki, ze spadaniem z dziesięciu metrów w roli głównej. Na moje szczęście, nie musiałem tego widzieć, będąc zbyt zajętym targowaniem się z pyskatym dzieciakiem, który twierdził, że cena, którą sobie wołam za fistaszki była zbyt wysoka. Oczywiście miał jak świętą prawdę, jednak wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że działać należy dla jak największego zysku. Wypluwałem z siebie akurat jakieś obelgi w kierunku tego niewychowanego szczeniaka i zarzucałem mu brak obeznania ze światem, gdy widownia zastygła w bezruchu, by za chwilę zacząć wzdychać, niektórzy nawet krzyczeć w wielkim szoku. Kiedy nareszcie się odwróciłem, było po wszystkim. Dziewczyna leżała na rozwieszonej siatce, nie ruszając się. Przysiągłbym, że wszyscy pracownicy jednocześnie przeklęli pod nosem i w tym samym momencie zaczęli pędzić w stronę gdzie odbywało się główne widowisko.
Rozpędzenie tłumu było wręcz natychmiastowe. Podziękowano za dzisiejszy seans, zaprosili na tej, który miał odbyć się za trzy dni i zniknięto za mięsistymi kotarami, by zająć się nieprzytomną Matildą. Rowena nagle otrzepała dłoń z fistaszków i jeszcze raz przetasowała karty, tym razem z większą uwagą i uczuciem.
— Co robisz? — spytałem, zaczynając obgryzać skórkę przy kciuku u lewej dłoni. Zadziorek powoli stawał się nie do zniesienia i czułem niezwykłą potrzebę, by nareszcie się go pozbyć, odkąd już kilka razy zdążył zahaczyć o jakiś materiał. Srebrne oczy heksy błysnęły złotem w świetle świec, zahipnotyzowały, skusiły, a wręcz namówiły, by nachylić się mocniej i nie szepnąć już ani pół słówka. Moja długa, wtedy jak łabędzia, szyja, wyrwała się ku kobiecie, zawisnęła nad stolikiem, przyjmując nienaturalne rozmiary, jakby to jedno zerknięcie zrobiło mnie jeszcze bardziej wyciągniętym, niż dotychczas. Możliwe, że wydarzyło się to naprawdę. Kobieta w końcu nie znała granic, rzekoma iluzja była jej bliską towarzyszką, gdy w rzeczywistości skutecznie manipulowała znanym nam światem, wykręcając go w takie kształty, jakie tylko jej się marzyły. Zdarzało jej się całkiem zmieniać bieg chmur, albo kolor, jakim charakteryzował się aktualny zachód słońca. Bo miała nastrój na róże i czerwienie, a nie pomarańcze i żółcie. Była wybredna, nawet się z tym nie kryła i dokładnie przebierała w osobach, z którymi się spotyka, w potrawach, które jadała, winach, które pijała. Nie mogła znieść, kiedy coś albo nie daj bóg ktoś wychodził poza jej strefę komfortu. Robił coś dziwnego, nieadekwatnego, czy zwyczajnie, poruszał się w sposób, który jej się nie podobał. Czasem, jeśli widziała w kimś potencjał, pozwalała sobie nawet na ingerencję w jego ciało, oczywiście niezauważalnie dla poddanego zabiegowi, pacjenta. Osoba z zewnątrz jednak mogła z łatwością stwierdzić, że takowa metamorfoza zaszła. Że nie wszystko było na właściwym miejscu. Czy było to moralne, oczywiście, że nie. Był to zabieg obrzydliwy, nieludzki, wręcz bestialski i niezwykle egoistyczny, heksa jednak nie przejmowała się tym szczególnie, uparcie twierdząc, że w rzeczywistości pomogła już tysiącom istnień, a ja naprawdę zacząłem się obawiać liczby, która stała za prawdziwym wiekiem Roweny. Wiedźma była zbyt zblazowana, by być w wieku moich rodziców, zbyt ignorancka, by należeć do mojego pokolenia i niedorzecznie świadoma, więc nie pasowała nawet do generacji, którą reprezentowali Ivan i Swietłana. Brzmiało to komicznie i absurdalnie, a mimo wszystko mroziło krew w żyłach i spędzało mi sen z powiek częściej, niż powinno.
— Co robię, co robię, gówno — zaskrzeczała, papugując mnie i krzywiąc się, jakbym dopiero co popełnił niewybaczalne wykroczenie, faux pas stulecia, albo przynajmniej zbeszcześcił o jednego boga za dużo, wraz z jego wszystkimi, idiotycznymi przykazaniami. Nie zabijaj. Dziękuję, że ktoś nakreślił mi dokładniej i wybił drukowanymi literami na kamieniu dwa słowa, bo bez nich latałbym wszędzie z kołkiem i dźgał ludzi, jak popadnie, bez wyrzutów sumienia. Czasem naprawdę się zastanawiałem, czy brali ludzi za skończonych idiotów, prawiąc im najprostsze prawdy, do których stosuje się każdy moralnie ułożony człowiek. Najwidoczniej tak. Niezwykle mnie to rozczarowało.
— A czemu od razu tak niegrzecznie?
— Bo doskonale widzisz, co robię, nie rób z siebie debila, jesteś na to zbyt bystry.
— Może właśnie dlatego celowo się wygłupiam? — spytałem, może niepotrzebnie, bo całkiem nie wywołany do odpowiedzi, co za chwilę zostało skontrowane obleśnie wyzutym spojrzeniem, które to nasiąknięte obrzydzeniem, natychmiast skleiło mi usta.
— No co mogę robić, stawiam ci tarota.
— Dopiero co stawiałaś i nie wyszło — prychnąłem, zakładając ręce na piersi i wydymając mimowolnie dolną wargę. Mina naburmuszonego dziecka od zawsze wychodziła mi wręcz fenomenalnie, do tego stopnia, że zastanawiałem się, czy może jednak nie powinienem zostać cyrkowym, tragicznym klaunem i nie zabawiać dzieciaków piszczącą piłeczką, czy tragicznymi upadkami.
— Poczułam przypływ energii. Zresztą, nie podważaj moich decyzji, kto tu jest królewską heksą, ja, czy ty.
— Aktualnie to ani ty, a tym bardziej nie ja.
— Już się nie mądruj, wiesz, co miałam na myśli — bąknęła, zanurzając się w intrygującą i niezwykle wciągającą lekturę, jaką były wysuwające się płynnym ruchem, wręcz jakby samodzielnie przecinały powietrze, karty, lądujące w równym rządku na stole. W trakcie czytania, szczególnie tego bardziej skomplikowanego, kobieta miała w zwyczaju całkowicie odpłynąć myślą, ze zgiętym palcem serdecznym prawej ręki, ulokowanym na dolnej wardze. Wolno kiwała głową, jakby coraz lepiej rozumiała, co do niej mówiono, coraz szerszym gestem rozkładała kolejne karty i wyglądała na rozgorączkowaną. Jej fioletowe włosy opadały gęstymi kosmykami na twarz, która zastygła bez wyrazu, analizowała historyje i przepowiednie. Jak najdokładniej wykuta rzeźba. Dzieło sztuki godne największego mistrza. Rowena była piękną kobietą. Postawną, pewną siebie i tylko trochę oderwaną od rzeczywistości. Sięgające ramion, włosy w odcieniu “głębokiej oberżyny” (tak mówiła o tym odcieniu Matilda i byłem coraz bardziej pewien, że po prostu przepada za słowem “oberżyna”, dlatego używa go tak często), jedynie na czas kąpieli upinała w wysoki, niemiłosiernie rozwalający się kok, z którego uciekały całe pasma, czym niekoniecznie się przejmowała. Na jej polikach, barkach i plecach (co zauważałem w trakcie biesiad, kiedy ubierała zazwyczaj niezwykle odsłaniające suknię, bo za takimi przepadała najbardziej), mieniła się galaktyka piegów, piegi te jednak były tak samo abstrakcyjne, jak cała fizjognomia kobiety. Przysiągłbym, że czasami błyskały się złotem i srebrem, a innymi razami nawet i tęczą, jakby posypana była brokatem i magicznym pyłem, który ukradziono ostatnio wróżkom dwie miejscowości dalej, o czym było całkiem głośno. Rodzice, a może i stwórcy, nie szczędzili jej kształtów, biodra Solis więc przez większość czasu były na językach wszystkich zainteresowanych kawalerów, jak i tych już całkiem doświadczonych, zajętych, czy nawet żonatych, mężczyzn w trupie. Nie pomijając oczywiście Keiry, która chyba najgłośniej opiewała wspaniałość Roweny i która zapita w trupa niejednokrotnie przymilała się heksie, która z niezwykłą skutecznością, odrzucała wszelkie zaloty abszyfikantki. Chociaż, raz się zdarzyło, że pozwoliła sobie udzielić jej odrobiny łaski i ucałowała czerwony polik Keiry, która tego wieczoru prawie zemdlała z podekscytowania, a przez kolejny miesiąc chwaliła się wszystkim, że została pobłogosławiona przez piękne wargi Solis.
W streszczeniu, była kobietą przystojną i zbierającą żniwo w postaci amatarów w każdej napotkanej wsi, bo ci, którzy akurat nie oglądali się za Matildą, za swój cel obierali właśnie Rowenę, dobijając się do niej drzwiami i oknami, dopóki ta nie pozwalała sobie w końcu pozbawić ich pamięci, ograbić do ostatniego grosza, po czym wyrzucić za kotarę prowadzącą do namiotu, tym samym dbając o to, by nigdy więcej do niego nie zaglądneli. W swoich działaniach była więc o wiele skuteczniejsza od Matildy, której jedyna interwencja ograniczała się do uprzejmej odmowy i ucieczki z pola widzenia, co na dobrą sprawę nie było żadnym wyjściem z sytuacji.
— Nie zrozum mnie źle, ale dlaczego sobie kogoś nie znajdziesz, Roweno? — spytałem ją któregoś dnia. Liczyłem na karcące spojrzenie i litanię na temat mojego nietaktu, oraz tego, że powinna ze mną zacząć nad tym pracować bo pewnego dnia mi po prostu wpierdolą. Nic takiego jednak nigdy się nie wydarzyło. Zamiast tego zastało mnie jedynie ciche westchnięcie pomieszane ze śmiechem i wolny gest palców. Po kieliszkach rozlała się kolejna porcja czerwonego wina. Siedzieliśmy wymięci, już nieco podgorączkowani i podburzeni rozgrzewającym bebechy alkoholem. Kobieta nieco bardziej niż ja, w końcu piła jeszcze przed moim przyjściem, to ja bezczelnie ją naszedłem i dosiadłem się, jak gdyby nigdy nic. Byłem bezczelnym dzieciakiem, a heksa wyjątkowo cierpliwym dorosłym.
— Czemu miałabym sobie kogoś znajdować? — spytała, pakując do ust garść świeżo rozłupanych fistaszków. Wzruszyłem wtedy ramionami. Zastanowiłem się nieco dłużej, ale niekoniecznie potrafiłem znaleźć odpowiedź, która by mnie usatysfakcjonowała. Każda kolejna wydawała się bardziej infantylną od poprzedniej i naprawdę, ale to naprawdę głupią.
— No… No nie wiem. Jesteś przecież młoda i, i ładna… Nie boisz się samotności? — Zmarszczyłem brwi. Jej śmiech przypomniał wtedy szczęk bitego kieliszka, na tyle bym zdołał się zlęknąć. — Przepraszam, nie powinienem.
— Masz rację, nie powinieneś — odparła krótko, jednak nie była to odpowiedź szorstka, jak bym się spodziewał, a bardzo spokojna i dojrzała. — Ale jednak ci się zdarzyło i to rozumiem. Młodzieńcza ciekawość, nie podszyta złymi intencjami. — W odpowiedzi pokiwałem jedynie głową.
Pamiętam, że wstała. Że rozglądnęła się po pomieszczeniu i drżącymi nogami postawiła kilka pierwszych kroków, po których ponownie nabrała pewności siebie. Do dziś podejrzewam, że jak zawsze, maczała palce w magii i wymusiła na organizmie natychmiastowe zbicie toksyn, by mogła powrócić do akceptowalnego stanu, gdzie jej świadomość nie była przykryta gęstą mgłą. Ja takiego zaszczytu niestety nigdy nie sięgnąłem i zawsze musiałem trzeźwieć we własnym, dość opornym tempie. Po pomieszczeniu pokręciła się dosłownie chwilkę, zanim jej dłoń powędrowała do wysokiej, oszklonej komody, z której bibeloty się wręcz wysypywały, jak zewsząd, zresztą. Wyciągnęła stamtąd ramkę na zdjęcie, której, mogłem przysiąc, wcześniej tam nie było. Namiot Roweny był jak kapelusz magika, a wszystkie przedmioty tam, jak wielki, biały królik, który odnajdywał się nie wiadomo skąd i w jaki sposób. Przeciągnęła krótkimi palcami po szkle, a ja wpatrywałem się w nią, jak sroka w gnat, nie wiedząc, co mogło znajdować się na zdjęciu, mając jednak co do tego pewne przypuszczenia.
— Czasem poznaje się taką osobę, że bez względu na wszystko, nie potrafi się już jej zastąpić — westchnęła ciężko, wracając na swoje stare miejsce i jeszcze przez chwilę wpatrywała się w zdjęcie, zanim podała mi ramkę. Ilustracja się ruszała. Obrazek rozkoszny, przedstawiający brodatego mężczyznę o długich włosach upiętych w kok. Były ciemne, ale co poniektóre pasma barwiły się już mlekiem. Co chwila szeroko się uśmiechał, po czym zastygał w bezruchu, a jego oczy wypełniała tak wielka miłość, bym sam poczuł, jak przewraca mi się od niej w żołądku. W namiocie spochmurniało, oczy Roweny zmętniały, a atmosfera nagle zrobiła się tak toporna, ciężka i gęsta, bym praktycznie mógł przecinać ją swoim nożykiem kieszonkowym. — Bardzo go kochałam.
Ta chwila słabości wydawała się wręcz nienaturalna dla zawsze dziarskiej i rozhukanej kobiety. Moment, w którym jej ramiona opadły, a dłoń sięgnęła po kolejną lampkę wina, był obrazem tak żałosnym i łamiącym serce, bym sam musiał się napić, dla zwykłej możliwości przetrwania tej strasznie smutnej okazji. Mogłem wtedy powiedzieć miliard rzeczy. Pocieszyć ją. Rzucić tanim hasłem, że wiem, że przecież widać jej uczucie i żal wobec mężczyzny, a może i tego co się z nim stało. Nie odważyłem się jednak na nic, uznając, że cisza w tym momencie była najbardziej adekwatna i wyrażała najwięcej, właściwie wszystkiego. Bo i żalu i współczucia i wyrozumiałości dla sytuacji, w której się znalazła. Nie zapłakała, ani nie zaszlochała, zamiast tego pustym wzrokiem śrubowała kieliszek, a palcami wolnej dłoni wystukiwała rytm na szyjce butelki.
— Był generałem. Dostojny tytuł, znaczący, wysoki. Do niego dąży większość, cholerne owce. Całkiem bez pomyślunku, bez rozwagi — syczała, a ja widziałem, jak knykcie zaciśnięte na butli powoli zalewają się bielą. Odebrałem od niej naczynie, udając, że chcę sobie dolać alkoholu, w rzeczywistości po prostu bałem się, że dojdzie do tego, że się pokaleczy. Przez resztę wieczoru butelka już do niej nie wróciła. — Był dobrym człowiekiem. Nie pił, nie palił, pomagał innym, kiedy trzeba było. Wspaniały mąż, jeszcze lepszy ojciec…
— Masz dzieci? — spytałem, bezczelnie przerywając jej powolny tok przemyśleń, jednak sprawa ta wydała mi się tak zaskakująca i potrzebowałem odpowiedzi na niej tak szybko, jak to tylko możliwe. Uniosła na mnie swoje srebrne spojrzenie, równie zdziwiona, co ja.
— Tak. Tak, mam. Dwie córki.
— Oh. Dobrze wiedzieć.
— Straszne złośnice — zaśmiała się nagle, jakby wspomnienie jej dziecka zdołało całkiem zakryć poprzedni temat. Odmłodniała o kilka lat, gdy piegi i oczy znowu błysnęły łobuzersko. — Beatrycze i Winona. Becia stwierdziła, że z całym szacunkiem, ale pieprzy to wszystko i zaszyła się gdzieś w głuszy z jakąś centaurzycą i podobno wiodą spokojny żywot. Winona podobno wykłada sztuki magiczne w stolicy, ale nie jestem pewna. Nie odzywa się zbyt często, nie za bardzo chce mieć ze mną cokolwiek wspólnego — zaśmiała się gorzko. Pokiwałem głową, absolutnie rozumiejąc, że relacje rodzinne często do łatwych nie należą i nie wszystko maluje się jak na pięknej, pastelowej ilustracji.
— Jeśli są tak udane jak ty, to życzę im powodzenia — parsknąłem, a Rowena mi zawtórowała, trącając mnie delikatnie w ramię. Brakowało tylko, żeby standardowo wyzwała mnie od parszywego dziada, te słowa jednak wyjątkowo nie padły, a kobieta ponownie zanurzyła się w swojej chwilowej zadumie.
Było w niej tyle żalu i rozpaczy, co z nieszczęsnym zdjęciu miłości. Wylewała się z niej, skutecznie zarażała zarówno mnie, jak i otoczenie, wyrywając z nas ochłapy życia i radości. Nie sądziłem, że cudza emocja jest w stanie tak wyraźnie wpłynąć na świat.
— Wiesz, oczywiście, miał swoje wady, potrafił być uparty do bólu i czasem wnosił rycerski rygor do domu, ale to wszystko było tak nieistotne, bo pod koniec dnia liczyło się, że wrócił do własnego łóżka i wszystko jest dobrze, ale pewnego dnia to po prostu się nie stało i — zamarła na chwilę, pozwoliła sobie na wzięcie głębszego oddechu. Widać było, że sytuacja drenuje nie tylko atmosferę w namiocie, ale samą kobietę, która powoli malała w oczach, a na jej czole pojawiła się nagle, całkiem znikąd, głęboka bruzda. Nie zauważyłem, kiedy moje palce odnalazły jej dłoń i zacisnęły się na niej mocno, w pocieszającym geście. — Nawet nie wiesz, ile bym oddała, żeby móc po prostu znowu…
Westchnęła ciężko, nigdy nie dokańczając swojej myśli.
— On…
— Khardias Sistov — przerwała mi, zanim zdążyłem poukładać w głowie to, co chciałem powiedzieć. — Nawet go nie pochowali.
Łzy Roweny były rzadkim widokiem, o ile w ogóle spotykanym. Cieszyłem się szczerze, że byłem prawdopodobnie jedną z nielicznych osób, które kiedykolwiek miały okazję doświadczyć ich na żywo. Przez blisko tydzień byłem całkowicie wykreślony z życia towarzyskiego, odkąd złapała mnie chandra, bóle głowy i gorączka, a wszystko to wiązało się z wycieńczeniem, przez które zmuszony byłem spać przez trzy doby pod rząd.
Zdecydowanie wolałem te pewne siebie, pyszne, srebrne oczy, które wpatrywały się we mnie z uwagą po tym, jak wyczytały coś równie ciekawego, co ploteczki prosto z królewskiego dworu. Rowena uśmiechała się w sposób niezwykle chytry i przyprawiający o gęsią skórkę, bo mógł zapowiedzieć tylko i wyłącznie wiadomości intrygujące i takie, których klient oczekiwał. Zbyt długo widywałem ją w pracy, by omijać tak znaczące odruchy, dlatego aż uniosłem się na pufie i drgnąłem niespokojnie, wyczekując jej słów, jak pies komendy pozwalającej rzucić się na posiłek. Mogłem jedynie domyślać się, jak wielkie były wtedy moje oczy i na jak bardzo zdesperowanego wyglądałem.
— No i co, no i co? — parsknąłem podekscytowany, na co ona zaśmiała się głośno.
— Jak się ucieszył!
— No oczywiście, że się ucieszyłem, w końcu coś nowego! — Z nerwów aż ponownie zacząłem obgryzać skórkę przy kciuku, doskonale zdając sobie sprawę, że jeszcze chwila i skończę z zakrwawionym palcem. Ból był nie do zniesienia, ale nerwy zdecydowanie bardziej potrzebujące. — No proszę cię, nie przedłużaj, tylko mów!
Przewróciła oczami tak mocno i tak wymownie, bym dostrzegł wyraźnie białka jej oczu. Nie był to widok szczególnie wyjątkowy, czy niespotykany, kobieca twarz często wyginała się w niezrozumiałych grymasach, a oczy jej gubiły tęczówki i źrenice przy zaklęciach wymagających od użytkownika wybitnego skupienia i zatrważającej ilości energii.
— A więc...


Hej. Niedokończone indywidualne od Sokolnika, bo wiem, że pewnie już nigdy nie zbiorę się, by je napisać do końca. Za wszelkie nieścisłości przepraszamy, nie sprawdzaliśmy tego, po prostu chcieliśmy wyrzucić z szuflady i dać sobie święty spokój. Mam nadzieję, że polubicie Sokolnika. Fajny chłop. Taki szary.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz