środa, 15 września 2021

Od Echa do Serafina

Cięciwa całuje policzek. Tak znajomo i ciepło, niby jego własna matka szepcząca czułości na dobranoc, śpiewająca dawno zapomniane przez niego kołysanki. Nigdy nie miał głowy do pieśni, nigdy też nikt nie nauczył go śpiewać; wolał więc rozkoszować się ich brzmieniem, niźli nieudolnie powtarzać je po innych.
Kiedyś wolał poezję, ale ta, będąc pozbawioną muzyki, w końcu zaczęła przypominać mu jedynie o gorącym, suchym piachu, na którym nigdy nic nie miało urosnąć i który zostawił w tyle wraz ze swoimi wspomnieniami.
Tu nie miały żadnej wartości, znaczenia czy nawet najskromniejszej definicji. Inni by nie zrozumieli, tak jak on nie potrafił zrozumieć ich. Strzała poszybowała ku swemu celowi, grot wbija się mocno i pewnie. Mężczyzna w ułamku sekundy nakłada kolejną strzałę, wzdycha i tę również posyła do przodu, niby niosąc ją dzielnie niczym bóg ku konkretnemu celowi.
Ćwiczy, choć ćwiczyć już od dawien dawna nie musiał.
Ta posłana chwilę wcześniej drży, gdy grot dopiero co posłanej roztrzaskuje ją na całej długości. Drewno pęka, rozchyla się na dwie strony, lotki rozczapierzają się. Szkoda narzędzia.
Echo marszczy czoło, orientując się, że nie powinien był tego robić – szkoda strzał, te dobre w końcu kosztują, choć na początku wypada je w ogóle znaleźć. Nie podejrzewa, by mógł odnaleźć dobrze wyważony komplet w pobliskiej wiosce.
Przeklina ostro w jedynie sobie znanym języku, a przekleństwo klei się do podniebienia, pozostawiając po sobie niemiłą mu gorycz i rozczarowanie. Nie jest w humorze i nawet ćwiczenia, w teorii mające zdjąć z umysłu strzelca wszelkie smutki, nie pomagają. Palce jeszcze mocniej zaciskają się na drewnie łuku, starając się choć w nim odszukać swe wsparcie.
Łuk swych pieśni również nie pamięta.
Strzelec wypuszcza osiadłe powietrze w płucach nosem, głośno, niby chcąc w ten sposób podkreślić swoją frustrację. I to nie pomaga, a Echo czuje, jak zaczyna pulsować jego głowa i jak czyste wkurwienie w ciele po prostu narasta. Odkłada łuk do łubi, odpina i kołczan przypasany do pasa, nie chcąc zniszczyć ich w tym okropnym przypływie złości.
Rozgląda się dookoła, poszukując jakiegokolwiek przedmiotu, na którym może wyładować swą frustrację. I znajduje, a on po raz pierwszy tego dnia uśmiecha się pod nosem w charakterystyczny dla siebie sposób.
Długa, prosta miotła stoi oparty o pobliski płot. Echo podchodzi do niej, łapie ją w połowie i podrzuca w dłoniach, następnie dosyć prędko ją łapiąc.
Nigdy nie był wybitny z włóczniami, ale nie trzeba być wybitnym, by być po prostu dobrym. Echo tańczy z miotłą, niby doskonale prowadzącą się partnerką w tym tańcu. Nie zabójczym, bo szczotką prawdopodobnie nie da się nikogo zabić; co najwyżej można nabić parę porządnych siniaków. Mięśnie spinają się i rozluźniają w odpowiednich momentach, stopy trafiają tam, gdzie trafić mają. Choreografia jest wyliczoną do perfekcji, każda kończyna wie, co ma robić, gdy inna przechwytuje kij. Ten dla niewprawionego oka porusza się nieprzewidywalnie, za szybko, wygląda, jakby zaraz miał uderzyć w głowę prowadzącego, odbić się od niej i pozostawić gdzieś w okolicach potylicy porządnego guza. Echo uśmiecha się, przyspieszając. Doprowadza się do granic możliwości, bo lubi to robić, zwłaszcza, gdy nikt nie patrzy, nie ocenia, nie komentuje. W swoim własnym towarzystwie czuje się jednak najlepiej.
Ale ktoś go obserwuje. Strzelec marszczy czoło, zatrzymuje gwałtownie kij i we władczym geście kogoś szkolonego bardzo dawno na królewskiego strażnika celuje nim prosto w obserwatora.
Krokodyle sześć powiek – po trzy na jedno oko – porusza się leniwie. 
— Kurwa.
Przecież jeszcze kilka miesięcy temu stwierdzili z Aaronem, że pojawienie się słonia w Gildii jest jedynie kwestią czasu. Najwidoczniej coraz szybciej zbliżali się do tego zaszczytnego dnia.
— To twoje zwierzątko? — krzyczy do drugiego obserwatora, który dopiero teraz rzuca mu się w oczy. Spojrzenie jednak prędko powraca ku bestii. 
Tak na wszelki wypadek.
[ to kiedy słoń ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz