wtorek, 28 września 2021

Od Tassariona CD. Marty

Ból przybierał z wolna na sile, wysysając z wampirzego, martwego cielska ostatnie podkłady jakichkolwiek sił, paląc niemiłosiernie mięśnie, roznosząc po kończynach przeraźliwy chłód, jeszcze zimniejszy niżeli jego własny, trupio-blady dotyk. Kolejny dreszcz przebiegł wzdłuż wystających kosteczek kręgosłupa, wzdłuż uchowanych na plecach blizn, od ponad dwóch wieków szpecących idealnie gładką, elfią skórą, przypominających o jego bestialskich karach, krzykach roznoszących się po pustych korytarzach miejskiego rynsztoku, gdzie śpiąc w ludzkich odchodach, przypominali zgraję wygłodniałych szczurów – poszukując jakichkolwiek, rzucanych im ochłapów, czołgając się w kółko, jedynie w kółko, zamknięci przed resztą świata, dopóki nie mieli okazać się wystarczająco mu przydatni. I nie wiedział dłużej, czy wszystko to za sprawą pustych, czarnych szram, choć pozbawionych smrodu juchy, wciąż tak samo dotkliwych, czy tej nieznośnej ciszy, jeszcze nigdy nie aż tak dotkliwej, gdy oczekiwał finalnego wyroku, nie będąc dłużej w stanie utrzymać spojrzenia na dziewczęcych, modrych oczętach.
Białe powieki zakryły pospiesznie czerwone, połyskujące w mroku tęczówki, chcąc odciąć białowłosego od swego marnego odbicia, a raczej jego braku, gdy Marta, pozbywając się ostatnich już niepewności, zwróciła ku niemu jeden z odłamków rozbitego przypadkiem zwierciadełka. Nie znosił widoku tej pustej przestrzeni, blasku odbijającej obraz powierzchni, za każdym razem negującej jego istnienie, jego przydługi żywot, wypełniony jedynie żalem i bolączką. Nie znosił nicości, cały czas niepozwalającej mu przypomnieć sobie własnej twarzy, na zawsze już będącej dla wampira zaledwie kolejną tajemnicą, odebranym przywilejem. Cały, poprzedni żywot w chwilę odebrany mu tamtego feralnego wieczoru. Nie było nic przyjemnego w żywocie, wciąż trzymanej na krótkiej smyczy, bestii, na tyle osłabionej, by nigdy nie była w stanie uwolnić się z uścisku swego pana.
Zacisnął zęby, czując, jak kolejna fala bólu roznosi po wampirzych kościach i choć już chciał otworzyć swe fioletowe ustka, błagając, by coś powiedziała, by przerwała wreszcie to gorzkie oczekiwanie, zbyt obawiał się kolejnych Marty słów, już nigdy nie tak samo słodkich i już nigdy niemuskających przyjemnie spiczastego uszka. Dlatego trwał bez słowa w swych cichych boleściach, bo cóż innego mu pozostało, jak wreszcie zrezygnować z dalszej walki, pozwalając przeszłości raz jeszcze wyciągnąć w jego stronę swe chciwe łapska.
Kiedy zamknął ostatni raz ślepia, nie upadł jednak na stare, korytarzowe deski, nie będąc dłużej w stanie utrzymać swych pleców w prostej pozycji. Nie, kiedy rudowłosa dziewuszka, choć chwilę temu z jej ustek wyrwało się ciche och, wtuliła się niespodziewanie w wampirze ciało, nie pozwalając mu jeszcze upaść, nie pozwalając się poddać, mimo iż był tak blisko czarnych głębin rozkładającej się przed nim przepaści, gotów skoczyć w tak dobrze znane mu ciemności, całkowicie rezygnując z tego, co miałby mu przynieść świeży poranek następnego dnia.
Siwe brewki powędrowały w zaskoczeniu ku linii równie siwych loków, a on trwał w zupełnych bezruchu, wciąż reakcji Marty do końca nie rozumiejąc, nie potrafiąc zrozumieć, dlaczego z nagła zaczęła obdarowywać go swoimi kolejnymi, czułymi pocałunkami. Przecież był, kim był. Krwiożerczym monstrum, uchowanym pod osobą tajemniczego, białowłosego elfa, który pewnego dnia raz jeszcze ułożył swe spojrzenie na zarumienionej twarzyczce Marciuchny, zdając sobie wreszcie sprawę, jak bardzo jest zgubiony. I nigdy jeszcze nie był tak szczęśliwy, mogąc przyznać, że przegrał.
— Nie rozumiem — wymamrotał cichutko swym roztrzęsionym głosikiem, ledwo słyszalnie, a wampirze słowa szybko zginęły w ciemnościach gildyjnego korytarza. Jak wciąż mogła znajdywać się zaraz obok niego, nie wypominając mu kłamstw i własnego, podłego jestestwa, kiedy był zwykłym, tak jak przez wszystkie lata mu wpajano, potworem? — Powinnaś… Powinnaś mnie nienawidzić. Za te wszystkie kłamstwa, za to… kim jestem. — Poczuł, jak łzy z wolna kłębią się w czerwonych, nieobecnych ślepkach, lecz nie pozwolił opaść im na powierzchnię bladziuchnych polików. — Przepraszam, że ci nie powiedziałem. Tak… Tak bardzo się bałem, że jak się dowiesz to… Nie będziesz chciała mnie już nigdy więcej widzieć. Co będzie, jak dowie się reszta? Co, jeśli będą kazali mi odejść? Nie mogą się dowiedzieć. Ja… Ja nie mam już dokąd iść, Marto.
cri

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz