sobota, 11 września 2021

Od Ayrenn cd. Sophie

Ciepłe popołudnie zachęcało do tego, by opuścić zamknięte pomieszczenia, piwnice, laboratoria i tym podobne kuchnie. Słońce wciąż dzieliło się swoimi promieniami, choć z dnia na dzień już coraz słabiej, nad czym jasnowłosa elfka niezmiernie ubolewała. Jesień była jej ulubioną porą roku, podobnie zresztą jak późne lato. Zdecydowanie za to nie przepadała za zimą i wszystkim co z nią związane; trudniej wtedy było znaleźć w lesie coś, co nadawałoby się do jedzenia, trudniej było tak po prostu przetrwać bez proszenia się o pomoc, czy długich wycieczek do najbliższej wsi by kupić kilo – lub dwa – zwykłych, pospolitych kartofli, które powinny starczyć na bliżej nieokreślony okres czasu.
Nieznacznie opalona dłoń sięgnęła po jedno z jabłek wciąż ciężko wiszących na gałęzi jabłonki, a elfka nie wiadomo nawet kiedy odpłynęła w srogie zamyślenie. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów ta zima miała przypominać te, które spędziła w Medreth, w zakonie, wśród innych obdarzonych magią. Tam niczego im nie brakowało; ani drewna do paleniska, ani jedzenia, ani koców by w razie czego okryć się dodatkowo. Tam było po prostu dobrze i z perspektywy czasu mogła nawet stwierdzić, że były to jej najlepsze czasy, które teraz są jedynie smutnym wspomnieniem, któremu towarzyszy nieznaczny ucisk w klatce piersiowej. Sto lat. Prawie sto lat dzieli teraźniejszą Ayrenn, która niemalże połowę swojego życia spędziła samotnie w dziczy od tej towarzyskiej, zawsze wesołej adeptki z magicznej puszczy.
Piękne, czerwone jabłko trafia do zawieszonego na niższej gałęzi koszyka; owoc wpada w wiklinę, prosto w objęcia innych jabłek i dwóch soczystych gruszek. Elfka, wieloletnia fanka dżemu, nie zbierała owoców ot tak, dla siebie, czy z powodu chęci pomocy komuś, a w zamiarze ubłagania Iriny, by zrobiła dla niej dżem. Taki prawdziwy, z jabłek, z odpowiednią ilością cukru; nieco kwaskowaty, ale nie do przesady, po prostu idealny. Ayrenn w zasadzie nie znała za bardzo tutejszej kucharki, ale coś podpowiadało jej, że prośba zostanie wysłuchana, a elfka dostanie jeden, niewielki słoiczek na absolutną własność. Wizja ta była o tyle przyjemna, że wraz z ciepłymi promieniami słońca zdołała szybko odgonić zbierające się na horyzoncie myśli przykre stwierdzenia dotyczące przeszłości. W końcu czegokolwiek by teraz nie wymyśliła – nie miałoby to już znaczenia.
Kolejne jabłko trafia do swoich owocowych towarzyszy, na wiklinowej rączce ląduje szpak i przygląda się chwilę pracującej elfce. W ptasim łebku podejmowane są decyzje wagi światowej, a Antoni (Ayrenn mogła być nowa w Gildii, ale nie zmieniało to absolutnie faktu, że wszystkie okoliczne ptaszki zdążyła już odpowiednio ponazywać i do siebie przekonać) ostatecznie uznaje, że no, tak jakby trzeba się śpieszyć i wyćwierkuje wiadomość. Dłoń elfki zamarła w pół ruchu, w tęczówce koloru chłodnego turkusu zagościło całe pasmo nie do końca pozytywnych emocji; od strachu, poprzez zmartwienie, na lekkie panice kończąc.
― I dopiero teraz mi to mówisz! ― fuknęła na Antoniego i zaraz złapała za koszyk, porywając go w objęcia i puściła się biegiem przez sad, prosto do głównego budynku Gildii. Po drodze zgubiła gruszkę i dwa jabłka, wpadła na bezpańskiego kocura, który szukał pod oknem jakiegoś skarbu życia i wleciała w pajęczynę rozciągniętą pomiędzy dwoma krzakami. Z impetem uderzyła barkiem w drzwi (zgubiła kolejne jabłko) i wpadła do głównego holu. Szpak wleciał zaraz za nią, zatoczył koło pod sufitem i przysiadł na poręczy schodów, z tego miejsca dalej obserwując tą heroiczną akcję ratunkową w wykonaniu Ayrenn, która w szczerej opinii zawodowego szpaka nie prezentuje się zbyt profesjonalnie. Ptak dzieli się spostrzeżeniami, wyćwierkuje kolejne dźwięki, tymczasem elfka dopada w końcu do schodów i przeskakuje po dwa stopnie, byleby szybciej dotrzeć na miejsce zdarzenia. Po schodach z głuchym odgłosem toczy się druga gruszka, a jej śladem podążają kolejne jabłka. W powietrzu unosi się dziwny zapach, którego nie jest w stanie dopasować do żadnej znanej jej rośliny, maści, czy nawet zaklęcia (bo i te zapachy swoje posiadają), a jego intensywność po chwili przebywania na piętrze zaczyna mocno irytować wyczulony, elfi nos.
― Co się dzieje?! ― do laboratorium Sophie wpadła rozczochrana, jasnowłosa elfka z kompletnie pustym koszykiem na owoce, święcie przekonana, że tu się co najmniej mordują, albo rabują. Zdezorientowanie i niezadane pytania odbijają się w oczach, brwi zabawnie unoszą się ku górze ― Coś, bo… bo Antoni mówił… ― i teraz właśnie, w tym konkretnym momencie, elfka przypomina sobie, że tak w zasadzie, to nigdy nie była dobra w rozmawianie z obcymi.
― No. Ten. Chyba cię nie mordują, ani nie rabują ― stwierdza neutralnym tonem, koszyk odkłada na bok i jakoś tak mimowolnie przesłania nos rękawem ― Och, na wszystkie czereśnie w sadzie, co tak potwornie śmierdzi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz