sobota, 25 września 2021

Od Antaresa do Ayrenn

Dni Antaresa miały swoją ustaloną rutynę, od której rycerz nie odstępował ani na krok. Wstawał przed świtem, mył się i ubierał, potem słał łóżko tak, że okrywający je koc był gładki jak stół, i szedł trenować.
Nieubłaganie, dni robiły się coraz krótsze i gdy Antares otwierał szopę z bronią treningową znajdującą się przy placu do ćwiczeń, świat wciąż tonął w porannej szarówce. Rycerz wybrał ciężki, tępy miecz, który najbardziej przypominał ten, którego sam używał, a następnie ściągnął z kołka gruby, pikowany wams. Powąchał materiał. To chyba był ostatni trening, nim trzeba będzie go uprać, więc mężczyzna zanotował w pamięci, by jeszcze przed śniadaniem przekazać go Marcie.
Aaron dołączył akurat wtedy, gdy Antares zdjął już okulary, położył je na płocie wraz ze swoją kurtą. Mężczyźni pozdrowili się oszczędnym skinieniem głowy, Aaron zniknął na moment w szopie, a gdy wyszedł, w dłoniach trzymał taki sam zestaw, jak Antares - miecz i sterany życiem wams.
Gdy skończyli się rozgrzewać, słońce akurat wychynęło mocniej zza horyzontu, przeganiając resztki mgły czającej się pod lasem.
— Jakieś specjalne życzenia na dzisiaj? — spytał Aaron, ważąc w dłoni miecz.
Antares pokręcił głową. Przymknął oczy, nieznacznie zwiększył strumień magii płynący z jego serca, mknący przez całe ciało niczym dodatkowy krwioobieg. Tyle tylko, by nie ustępować Aaronowi pod względem siły i zręczności, tyle tylko, by nie zasapać się nadto przed śniadaniem. Nie chciał mocy, która sprawiała, że byłby w stanie wyrwać drzewo z korzeniami lub dogonić cwałującego konia. Poranny sparing z Aaronem miał być jedynie pojedynkiem dwóch umysłów i sprawdzeniem, który z nich był tego dnia lepszym taktykiem.
Jak nakazywał obyczaj, skłonili się sobie, stanęli na wyciągnięcie ostrzy. Zaczęli.
Przez długą chwilę żaden się nie ruszał. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem, starając się nawzajem przeniknąć swoje myśli. Antares znał styl Aarona, Aaron znał styl Antaresa, nie było im łatwo się nawzajem zaskoczyć, instynktownie przewidywali już swoje kolejne ruchy. Milczący impas się przedłużał.
Trudno powiedzieć, który ruszył pierwszy - dla postronnego obserwatora zrobili to jednocześnie. Aaron zaczął odważnie, jego miecz gwizdnął, zakreślając gwałtowny okrąg, ostrze wzniosło się nad głowę, a mężczyzna jednym krokiem znalazł się przy Antaresie.
Rycerz mógł uskoczyć. Wystarczyłoby, miecz minąłby go o włos, Aaron zostałby z ostrzem opuszczonym na kwintę, z rękami wyciągniętymi idealnie pod kontratak przeciwnika.
Teoretycznie.
Antares nie podążył tą drogą, miast tego gwałtownie poderwał własny miecz, huknął nim oburącz prosto w płaz. Oczywiście, że Aaron momentalnie wykorzystał siłę niestandardowego parowania, oczywiście, że obrócił się w ciasnym piruecie, oczywiście, że nie zakończył go szerokim cięciem, jak każdy normalny człowiek.
Obrót zmienił się w wypad, Aaron pchnął na całą długość ramienia, jakby jego miecz był rapierem. Antares przyklęknął, wsparł własny miecz otwartą dłonią, koniec ostrza Aarona pomknął wzdłuż zbrocza. Ustawionego lekko pod kątem, trochę niesymetrycznie, akurat tak, by lecący za nim przeciwnik stracił równowagę.
Na twarzy Aarona nie odmalowały się żadne emocje, jednak starszy wojownik ustawił stopę nieco mocniej w bok, trochę niżej wylądował w przysiadzie. Antares go zaskoczył. Rycerz wymyślił ten manewr wczoraj, pierwszy test poszedł całkiem nieźle.
No, prawie.
Aaron wykorzystał słabsze ustawienie na swą korzyść. Lekko przechylony, zamiast próbować wrócić do pionu, podążył za ostrzem, Antares w ostatniej chwili uskoczył przed wymierzonym w jego kolana cięciem. Świetnie. Już wiedział, nad czym popracować.
To był ten moment, to uczucie. Gdy wszystkie myśli, na co dzień rozbiegane wśród wielu spraw, skupiały się w jeden punkt, niczym czubek ostrza. Istniało tylko tu i teraz, tylko plac treningowy i przeciwnik, jego spojrzenie i miecz. Antares stracił poczucie upływającego czasu, nie wiedział już, ile go upłynęło. Ostrza śpiewały dźwięcznie, mknąc w chłodnym, porannym powietrzu, a ich urywane szczęknięcia układały się w dziwny rodzaj muzyki. Dla znawców brzmiała ona precyzyjnym ustawieniem ostrza, oszczędnymi ciosami i pełnymi finezji manewrami. Antares wiele mógł powiedzieć o wojowniku, słysząc tylko, jak prowadzi swój miecz.
Aaron, pozbawiony magii i sporo starszy, powoli przestawał nadążać za swym przeciwnikiem. Antares zwolnił, dopasowując swą siłę, jednak spadek tempa zwiastował rychły koniec utworu. Melodia stała się wolniejsza, cichsza, aż w końcu wybrzmiały ostatnie jej takty, zakończone akordem wbitego w ziemię miecza Aarona.
Mężczyzna dyszał ciężko.
— Spóźnimy się na śniadanie — powiedział.
Mężczyźni skłonili się sobie, dziękując za wspólny sparing. Antares odniósł oba miecze do szopy, zamknął drzwi i zarzucił wamsy na ramię. Ten Aarona też trzeba było wyprać, i jeszcze zacerować pod pachą.
— Tamta passata — zaczął Aaron.
Antares skinął głową, zakładając okulary. Wiedział, o którym elemencie mowa. Wiedział też, o co chodziło.
— Właśnie — Aaron przeciągnął głoski, przechodząc pod barierką ogradzającego plac płotka.
— Zasłona siódma? — rzucił Antares.
— Hm-hm.
Wracali do budynku, przerzucając się krótkimi słowami, oszczędnymi gestami i wiele mówiącymi (ale tylko im) skinieniami głów. To był dobry trening. Antares zastanawiał się, czy jutro nie poprosić o coś innego. Dawno nie miał w ręku pałasza.


Po obiedzie Iriny, Antares czuł się nieco kulisty. Tym razem zamiast zjeść za trzech, zjadł za czterech, i gdy jechał na grzbiecie Favellusa miał wrażenie, że wydęty brzuch zaraz oprze mu się o przedni łęk. Magia Antaresa pożerała zastraszające ilości energii, które mężczyzna uzupełniał w jedyny znany sobie sposób, czyli pochłaniają całe góry jedzenia. Zjednało mu to przychylność gildyjnej kucharki, która każdą dokładkę, o którą prosił, kwitowała krótkim „Jedz na zdrowie, duży rośnij". Antares niestety nic nie urósł, a jeśli czuł się kulisty, owa kulistość miała niedługo stać się jedynie wspomnieniem, bo trawił równie szybko, co i jadł.
„Dobiłbym jeszcze jakimś deserem" mruknął w rozmarzeniu ten drugi.
Antares wolał jeść tłusto i mięsnie - na takie posiłki zawsze miał ochotę po treningu, mag zaś preferował samo słodkie. Nie mogli się dogadać, ale na szczęście to Antares ostatecznie decydował.
„Mózg żywi się cukrem. To dlatego ty nigdy nie lubiłeś słodyczy" dogryzał mu ten drugi.
Favellus szedł raźnym krokiem wśród otaczających tereny Gildii pól. Monstrualny, biały rumak bojowy gryzł wędzidło, ciągnął nieco wodze.
— Daj mi ze trzy minuty — mruknął Antares, klepiąc końską szyję. Oczywiście, że Favellus chciał się wybiegać, rycerz po to go właśnie zabierał na spacer, teraz jednak pomylił się w obliczeniach o te trzy kotlety i taki był tego efekt.
„Powinieneś iść na korki z matmy do tamtego pajaca w piżamce. Albo do Pelci - dodawanie do dziesięciu to akurat twój poziom."
„A jak idzie twój epicki plan nabicia Balthazara w butelkę?"
„Nie »nabicia w butelkę«, tylko użycia go do tego, do czego demony są stworzone. No to słuchaj…"
Antares nie słuchał, zajmowały go bardziej zmieniające się powoli kolory liści na drzewach i pojedyncze nitki babiego lata płynące ponad polami. Favellus znów pociągnął wodze, parsknął niezadowolony. Rycerz westchnął. Chyba był już trochę mniej kulisty.
Antares przyłożył łydkę, popuścił wodze. Favellus runął przed siebie, bryzgając ziemią spod kopyt, łomocząc podkowami o twardy grunt. Rumak nie miał w sobie wiele gracji, na pewno nie tyle co te mniejsze, szybsze konie należące do co poniektórych gildyjczyków. Przypominał nie mknący drogą wiatr, ale raczej schodzącą z gór lawinę - ciężką, majestatyczną i niepowstrzymaną. W oczach Antaresa nie było na świecie piękniejszego konia, Favellus wyglądał dla niego tak, jakby przygalopował prosto ze stron jednego z romansów rycerskich.
Co przypomniało mężczyźnie, że nie oddał Willowi książki, konkretnie to „Yde et Olive", którą pożyczył dwa tygodnie temu i wciąż leżała u niego na szafce nocnej. Utknął w połowie, nie miał ostatnio czasu na czytanie. Mistrz sporo od niego wymagał, liczba spraw się rozmnożyła, a Antares czuł przez skórę, że nie zanosiło się na poprawę. Przynajmniej nie w najbliższym czasie.


Obawy te potwierdziło to, co stało się później. Antares wracał już do siedziby Gildii, gdy pod stajnią czekał na niego Ignatius. Młody mężczyzna w krótkich słowach przekazał mu, że Mistrz znów go oczekuje, że ponownie czas będzie mu wyruszyć. Antares westchnął w duchu - co prawda dokładnie po to przybył do Gildii, by służyć swymi umiejętnościami wyższemu celowi, jednak nawet i on miał swoje limity.
„Pociesz się, chłopie, może dorzuci nam jakąś ładną laskę w pakiecie?"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz