niedziela, 26 września 2021

Od Echa CD. Serafina

— Nie często spotyka się człowieka z krokodylem — zgrabnie przejął pałeczkę, gdy na twarzy zamajaczył nikły, choć ciut zestresowany uśmiech powodowany prawdopodobnie chcącym schrupać go gadem. Nie był to pierwszy krokodyl, którego dane mu było podziwiać, nadal jednak za nimi nie przepadał.
Miały ostre zęby bardzo łatwo wbijające się w cudze mięśnie. Były szybkie, zwinne. Groźne.
Do uszu dobiega inny, obcy akcent. Nieznany mu wcześniej, ale nadal odnajdywał w nim cząstkę pewnej rodzinności; ty i ja nie jesteśmy stąd, a to pierwsza z rzeczy, która czyni nas łączy. Pierwszy krok do jakiejkolwiek zażyłości, odnalezienia wsparcia i zrozumienia na zupełnie obcym nam terenie. Lądzie, na którym, prawdopodobnie obaj nie chcieliśmy nigdy postawić swej stopy.
— Co najwyżej wybić komuś zęba — prychnął w końcu Echo, podrzucając kij ku niebu.
Ten obrócił się dwa razy, został gładko pochwycony przez silną, wręcz stworzoną przez jego bogów do walki dłoń, która następnie ułożyła ów wzdłuż ciała, szyi. Ręka oplotła się wokół drewna, łokieć zablokował, nadgarstek także – złudnie, prawdopodobnie w przeciągu trzech sekund palce obróciłyby zwinnie kijem w potrzebie. Ale potrzeby przecież nie było. Magister nie atakował. 
W końcu oparł o drewno swoją głowę, zlustrował stojącego przed nim mężczyznę hebanowym, ciut znudzonym spojrzeniem – dokładnie takim samym, jakim aktualnie bez przerwy nowa persona go obdarzała.
I miał wrażenie, że mogliby stać tak przez całą wieczność. Nie mieliby sobie wcale za złe, wręcz przeciwnie, a ciszę rozpędzałyby jedynie lekkie tchnienia wiatru, teraz szarpiącego ich za włosy oraz za gałęzie jednego z pobliskich drzew. Wystarczyłoby, by nieznany mu mężczyzna wciąż i wciąż powtarzał Magister, nie rusz, a krokodyl posłusznie wykonywałby polecenie. Poruszałaby się tylko końcówka jego silnego ogona, niby wahadełko liczące mijające sekundy. Jedyny znak uciekającego wciąż czasu.
Nigdy się siebie nie wstydził, tak jak, podejrzewał, nie wstydził się swojego ciała i stojący przed nim mężczyzna. Promyki porannego słońca zgrabnie podkreślały zalety ich obu, łagodnie tańczyły w szczerze zainteresowanych tęczówkach ocząt, przeskakiwały z rzęsy na rzęsę. Okręciły się w złotym kole wiszącym tuż przy męskiej szyi.
— Złamać nos. Może pozbawić przytomności — dodał jeszcze, ściągając brwi, gdy zorientował się, że, owszem, kij od miotły mógł być naprawdę zabójczą bronią w doświadczonych dłoniach. Prawdopodobnie w jego dłoniach. — Wystarczająco mocno uderzyć w potylicę. — Uśmiechnął się z wyjątkową lekkością na tę bardzo krótką, ale brzydką myśl, która przebiegła przez umysł i bezmyślnie została wypowiedziana. 
Twarz chwilę później powróciła jednak do znajomej, chłodnej statyczności. Cicho wypuścił zastane w płucach powietrze, w głowie powtarzając imię mężczyzny.
— Taarhuna. — Głoski bez problemy opuściły krtań, przedłużone a standardowo zawibrowało, r pozwolił sobie wypowiedzieć z rodzimym akcentem. Zdziwił się, że imię nadal brzmiało tak znajomo. Że nie zapomniał. — Gildyjski łucznik.
Pierwszy krok do odnalezienia wsparcia. Przedstawienie się za pomocą miana, którego w tych okolicach jeszcze nikt nigdy nie słyszał, ale które w pierwszych ustach mogło wybrzmieć choć z nikłą poprawnością.
Miał, niezwykle żałosną co prawda, nadzieję. Miał, równie niezwykle żałosne, przeczucie, że swej decyzji niezwykle prędko dane mu będzie pożałować, a on sam, tonąc i będąc niezwykle zdesperowanym, właśnie pochwycił brzytwę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz