środa, 29 września 2021

Od Jamesa, cd Isidoro

    James przeżył w swoim życiu już wiele nastoletnich dramatów. Poza własnymi chwilami zwątpienia, gdy w młodości przymus golenia brody i wąsika traktował jako tragiczny koniec świata, życia, mody, a generalnie to jego jestestwa, miał dodatkowo doświadczenie wychowawcze z pierwszej ręki. Nie mrugnął okiem, gdy Bazylian podpalił włosy starszej siostry, twierdząc, że wyglądały jak ogień, więc i tak nie powinny się nim zająć. Ze stoickim spokojem przyjmował wszystkich chłopaków Maleficii na niedzielnych obiadkach, w dodatku nawet żadnego przy tym nie podtruł! Lekką ręką do pary z uśmiechem godnym tytułu najlepszego profesora na Magotechnice odmawiał dynastyjnych sojuszy, powstrzymując się dzielnie od cierpkich komentarzy na temat zaręczania dzieci w tak młodym wieku w imię rzekomej współpracy klanowej.     Wyłącznie dlatego nie parsknął śmiechem w odpowiedzi na ciche, a przy tym pełne przerażenia “Ratunku”, doskonale wiedząc, że to prosta droga do samozagłady. Ewentualnie do oberwania lalką albo książką w głowę, jak do tej pory uskuteczniały jego dzieci, gdy nie wykazał się na czas odpowiednio szybką umiejętnością zaciśnięcia zębów i zagryzienia języka. Stojący przed nim… chłopak? Mężczyzna? Co prawda nie wyglądał, jakby trzymał schowany pod ręką potencjalny pocisk, ale lepiej było zawsze dmuchać na zimne.     Ostatecznie po kilku sekundach skinął w geście zrozumienia głową i chwycił za list, widząc, że jegomość nie palił się do dalszych wyjaśnień. Wydawał się przy tym jak przepracowany asystent w mało wydajnym laboratorium, który wmusił już w siebie pięć kaw, licząc, że poprawi w ten sposób wyniki badań. Trząsł się biedak, niby stojąc prosto i nieporuszenie, ale delikatne tiki nerwowe, z palcami, które nie wiedziały, co mają ze sobą zrobić i oczy, oczy puste, a tak błędzące w przestrzenii, jakby czekały na nie rzeczy większe niż byle rzeczywistość, mówiły wszystko.     James zmarszczył brwi i zabrał się do czytania listu. Standardowe zaproszenie na konferencję, w dodatku z prośbą prosto od góry Kolegium Astrologicznego, napisane ładnym, fantazyjnym pismem dedykowane… Isidoro D'Arienzo! Co prawda przyjemności z państwem D'Arienzo nigdy nie miał, ale od czasu do czasu wspominał z dumą osiągnięcia pobratymców z jednych okolic, gdy tylko usłyszał o nich słówko puszczone w obieg w akademickim półświatku.     — Gratuluję zaproszenia, w tak młodym wieku to wyłącznie zasługa pańskiego geniuszu, panie D'Arienzo, wieści o pańskich wyczynach krążą w środowisku akademickim już od dłuższego czasu, także propozycja oczywiście zasłużona… — spróbował zagaić wdzięcznie, z charakterystyczną dla siebie pompatycznością. Nic. Żadnej praktycznie reakcji. Młodzieniec co prawda zamrugał raz i drugi, ale James powątpiewał, że to z powodu kunsztu jego zdolności oratorskich.     Dobra, czyli to będzie ten typ rozmowy, pomyślał i uzbroił się w cierpliwość, jakby miał zaraz przeprowadzić rozmowę z uwalającym jego kurs studentem. Co prawda pod ręką ani pióra do rozrysowania mapy myśli, ani nawet herbaty do ukojenia nerwów, ale obie te rzeczy można w bardzo szybki sposób załatwić.     — Pan usiądzie, gdziekolwiek w zasadzie — wskazał na stos kufrów, pudeł i wszystkiego — przepraszam za bałagan, ale dopiero się wprowadzam i jeszcze włości nieprzygotowane na przyjęcie gości się ostały. Także pan się rozgości, a ja w tym czasie nam zapewnię coś na suchotę gardła do rozmowy. Jakieś preferencje herbaciane?     — Owocowa — ni to mruknął, ni to burknął w odpowiedzi chłopina. Wydawał się niezmieszanym całym ferworem sytuacji, a James wciąż łudził się, że cała ta cisza i poślednie słówka winne są strachem przed poznawaniem nowych osób. W końcu większość ludzi potrzebuje chwili na oswojenie się, a w swoim osobistym mniemaniu, naukowiec raził współrozmówców szaleńczym błyskiem w oku, dużym wzrostem i wrodzoną gadatliwością, co tylko mogło potęgować ichniejszą nieśmiałość. No i do tego należało oczywiście domówić hart ducha, dobrze ułożone włosy, choć te teraz przypominały nieszczególnie urodziwy, oklapły majdan złotych pasm, zszarzałych od roznoszonego w powietrzu kurzu. Albowiem, niech żyje skromność, także mile połechtany własnymi przemyśleniami i widokiem przemieszczającego się we wskazanym kierunku chłopaka, James rozpoczął szlachetną misję poszukiwania herbaty. Pióra. A ciastka, jakby jeszcze ciastek udało się załatwić, to mógłby już w ogóle wszystkie boje mruczków przeżyć.     Plątanina gildyjnych korytarzy szybko doprowadziła mężczyznę do pokaźnej, ciepłej kuchni, w której roiło się od zapachów i pędzonych naprędce widoków, od których ślinka ciekła. I mentalnie, i fizycznie, bo choć w tym momencie James mógłby zakląć na wszystkie cnoty i świętość, że to nie prawda, tak na widok dobrze przyprawionych i ładnie przystrojonych potrawek z dzika strużka mogła mu polecieć.
    Mogła. Nie, że to zrobiła, oczywiście.
    W kuchni rządzono ciężką, twardą ręką należącą do starszej, leciwej już kobiety. James miał prawo o tym zaświadczyć, widząc z jak wielką agresją, ubijała ciasto o przygotowaną i przyprószoną mącznymi produktami stolnicę, jakby ktoś ją bardzo mocno skrzywdził. Biedna masa wydawała przy tym głuchy, jęczały dźwięk, niby ktoś smagał ją niezasłużenie.     — Czegoś ci potrzeba, skarbeńku? — spytała grzecznie, nawet na niego nie zerkając. Wytarła oblepione ciastem dłonie w wierzchni materiał fartucha i obróciła się do mężczyzny, lustrując go wzrokiem. — A to żeście wy nowi, a w dodatku takie chudzina. — Zacmokała pod koniec z niezadowoleniem.     — Utuczyć trzeba, utuczyć! Jak brak mięsa na kościach, to zarazu choruje to i zapada na jakieś ciała ciągoty, a przy tych wszystkich piekielnych kataklizmach, tylko tego komu trzeba.     Miał już coś powiedzieć, ale zdążył się tylko przywitać grzecznie, skłonić się usłużnie i spróbować przekazać cel swojej podróży. Przerwała mu w połowie zdania, kręcąc głową i mówiąc, że tak być nie może i powiedziała to tak pewnym siebie tonem, że James usłużnie jej w to uwierzył. Co prawda nie był jeszcze świadom, czego tyczyła się sprawa i co być mogło, a co nie mogło, ale jakby babuleńka poprosiła o opinię, to przyznałby jej już chyba rację we wszystkim. Z taką stanowczością i chwyconym z nagła wałkiem walczyć się w końcu nie da na równym gruncie.     Wrócił za to do gabinetu już po dobrym kwadrancie z tacą, obładowaną największymi pysznościami. Dwie filiżanki świeżo zaparzonej herbaty, talerz z gromadą ciastek, a zaraz za nim drugi z tuczącymi wędlinkami, serami i zachwalanymi piernikami na lekkiej mące. Jak tylko kobieta usłyszała, że specjały jeszcze Isidoro będzie kosztował, dorzuciła dodatkowo miskę oblepianych miodem i czekoladą herbatników. Blondyn musiał obiecać, w dodatku na trzy paluszki, że zmusi młodego panicza do jedzenia, bo, jakże to zapytana nieśmiało o imię Irina twierdziła, sama skóra i kości, skóra i kości, tak być nie może!     Dosyć powiedzieć, że wyprawa, choć zakończona sukcesem, tak zaowocowała również w jamesowej traumie i przeświadczeniu, że musi sprawić sobie asystenta, którego w swoim imieniu będzie do kuchnyji w przyszłości posyłać. Usiadł naprzeciwko Isidoro, stawiając pomiędzy nimi wypełnioną tacę. Wyłącznie przez własne szczęście udało mu się nie wywrócić jej po drodze, co przy zręczności mężczyzny było zadaniem na granicy wykonalności.     — Zjeść musisz wszystko, bo inaczej starsza pani z kuchni obiecała złoić mi skórę, a tak dawno nie słyszałem tej groźby wobec mojej osoby, że zdębiałem i zapomniałem jej zaprzeczyć — wyrecytował z wyraźnie słyszalną w głosie zadumą, a później podsunął paniczowi talerz z herbatą owocową bardziej w jego stronę. Skosztował przy tym jednego herbatniczka, skuszony tak gorącym, sumiennym grożeniem.     — Dobre, jedz, bo mamy do pogadania najwidoczniej, chociaż widzę, że nie jest pan posiadaczem srebrnego języka. Dobrze rozumiem, że głównym problemem dnia, tygodnia, miesiąca i roku jest potrzeba pokazania pańskiego kunsztu słownego przed publiką? — spytał. Isidoro chwycił niemrawo za filiżankę, upił wdzięcznie, elegancko, maniery posiadał dobrego sortu, jak to naprędce zauważył James, czyli problem raczej wyłącznie komunikacyjny i skinął głową w wyrazie potwierdzenia. Oho, tutaj leży pies pogrzebany.     — To teraz proste zasady moich konsultacji. Oczekuję odpowiedzi, werbalnej, na każde zadane pytanie. Może być tak, nie, nie wiem, ale potrzebujemy tej pewności, że dana kwestia zostanie ustalona. Rozumie pan, nie można zawsze polegać na gestach, potrafią namieszać w głowach — zaproponował ciepło, powtarzając starannie praktykowany od dawna sposób. Już po pierwszych zajęciach zauważył, że ci studenci, którzy tylko kiwali głowami, raczej zbyt dużo z materiału uczelnianego nie wynosili, gubiąc się w nim i nie umiejąc się do tego przyznać. Proste komunikaty zapewniały swobodę wypowiedzi, gdy powoli tworzył się fundament przeświadczenia, że tak, można rozmawiać, nie wiedzieć i się dopytywać, bo na tym samemu Jamesowi zależało.     — Rozumiem. — Oh, na bogów, ale cóż, przynajmniej dostał jasną odpowiedź.     — Coś więcej ma pan do dodania? — spytał, unosząc brwi.     — A coś powinienem? — pytanie wybrzmiało tak szczerze i bezradnie, że James nie mógł zarzucić chłopakowi nawet grama bezczelności. Nawet teraz wyglądał, jakby właśnie odpowiadał z testu, do którego ktoś zapomniał się mu wspomnieć, że powinien się przygotować.     — Zależy, panie D'Arienzo, tutaj tworzymy bezpieczną, spokojną sferę dyskusyjną. Można zadawać pytania, dopytywać się o szczegóły i analizować do woli. Jeżeli pojawią się jakiekolwiek wątpliwości, wolałbym wytłumaczyć je panu dziesięciokrotnie, aniżeli cokolwiek pominąć. Satysfakcjonuje pana takie rozwiązanie? I kiedy ta konferencja jest? — Spróbował sobie przypomnieć datę zapisaną na zaproszeniu, ale musiała wylecieć mu z głowy w czasie szaleńczej podróży do kuchni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz