środa, 22 września 2021

Od Jamesa

    Przeprowadzka zajęła mu łącznie trzydzieści siedem dni. Decyzję o zmianie zakładu pracy podjął wraz z końcem Parady Bogów, częściowo będąc wciąż oczarowanym gildyjską atmosferą. Na szybkie postanowienie zdecydowanie wpłynęło również specyficzne umiejscowienie organizacji, to i regionalne, i polityczne. Z perspektywy terytorialnej środek niczego, otoczony polami, lasami, sprzyjający utrzymaniu spokoju duszy i ciała. Z drugiej strony Kissan Viikset wyrobiła sobie wystarczającą reputację, żeby wzbudzać podziw samym wspomnieniem tejże nazwy. Wiązały się z tym drogi komunikacyjne, nieznane zwykłym śmiertelnikom. Dostęp do zasobów, jakich byle komu się nie śniło. A mężczyzna miał w niedalekiej przyszłości kilka złych wskazań od Omenu do przeanalizowania, więc każdy dodatkowy atut liczył się na wagę złota. Pozwoliło to Jamesowi na porzucenie stanowiska w Toirie bez cienia żalu i skrupułów, chociaż szefostwo kręciło nosem, a współpracownice płakały rzewnie. Otrzymał absurdalną liczbę listów od rozżalonych, zasmuconych jego odejściem kolegów ze starego laboratorium czy zawstydzające podarunki od studentów, dla których prowadził kilka lżejszych wykładów. Złożył wypowiedzenie z okresem pożegnalnym wynoszącym cztery pełne tygodnie i zabrał się do roboty. 
    Rozmowa z panem Teroise poszła dużo szybciej i gładziej, niż mag się tego spodziewał. Nawet jeśli musiał wyspowiadać się ze wszystkich pomysłów, jakie przyszły mu w ramach listy “powodów do dołączenia”, a przez gardło ledwo przechodziły mu kolejne wersje próśb, wyjaśnień i deklaracji, tak poszło… miło. Jego rozmówca cały czas wyglądał na prawie śniętego, z przymkniętymi oczyma i rozmylonym wzrokiem, ale jednocześnie bez problemu nadążał za rozmową, wyłapując najmniejsze szczegóły, o które potem dopytywał się skrzętnie. Kwalifikacje, obiekcje, wymagania i zapotrzebowania. 
    James był, mimo wszystko, prostym człowiekiem. Wymagał suchego kąta i przestronnego pomieszczenia do pracy z możliwością przestawienia mebli po swojemu, żeby się nie obijać o źle postawione szafki. Kogoś, kto od czasu do czasu zweryfikuje jego stan fizyczny, ale medyków w gildii nie brakowało, to i z tym żadnego problemu nie było. W stolicy Defros znalezienie sumiennego, a przy tym dyskretnego lekarza zaliczano do cudów wielkopańskich. W mieście kuglarzy, fałszerzy, a, co gorsza, akademików wszędzie czaiły się wielkie tytuły. Za nimi stały, niestety najczęściej, równie wielkie braki w wiedzy, ogładzie lub zbytnio rozluźnione języki. Hopecraft ledwo był w stanie przetrawić brak manier, ale rozchodzące się po stolicy plotki skutecznie zniechęciły go do zasięgania drugiej opinii w kwestii trawiącego mężczyzny choróbska. 
    Nie chciał za to dużej płacy, doskonale wiedząc, że wszystkie działy archiwalne zazwyczaj kończyły na samiutkim końcu kartek z wykazem corocznych podwyżek. Już nie wspominając o fakcie, że rzadko która wynagradzała chociażby inflację. Miał wystarczająco dużo pieniędzy, skrzętnie ulokowanych w patentach, akcjach, obligacjach, w ostateczności w bardziej materialnej formie w ramach wynajmu budynków. Nadal opłacał kilkanaście stypendiów dla młodzików, utrzymywał kilka programów bibliotecznych i wydawał absurdalne kwoty na czesne w prywatnych szkołach dzieci. Sama Hilda wymagała dostosowanego planu zajęć, z trudem radząc sobie z nauką czegokolwiek, a mimo jasnego umysłu i wesołej osobowości rzadko zdobywała przychylność nauczycieli. Do tej pory James nie wybaczył sobie, że pozwolił pracować jej z niby wielką guwernantką z zasadami, rekomendacjami i opiniami przez całe cztery miesiące. Tylko po to, żeby dowiedzieć się, że paskudna nauczycielka stosowała metodę kija i marchewki. Tylko bez marchewki, a zamiast kija była długa, ciężka linijka, której obijała ośmiolatce wewnętrzną stronę kolan i łydek. 
    James upewnił się, że szanowna guwernantka z żadnym dzieckiem pracować nie będzie. Ani w innym zawodzie, tak dla pewności. Słuch po niej zaginął, po tym, jak służba zarzekała się, że rzekomo uciekła nocą z krzykiem. Nago. Z pańskiego, wiejskiego dworku. Żegnana stadem lekko przegłodzonych psów, których wcześniej poczęstowano potrawką przygotowaną z ramienia, niby brakującego kobiecie w trakcie ucieczki. Dziwnym trafem pobliscy myśliwi znaleźli jej ciało kilka dni później, jasno orzekając, że musiała się zgubić w nocy i dać się najeść wilkom. Ach, te przypadki chodzące po ludziach słabych serc. 
    Z najważniejszych informacji: targ został ubity, umowa zawiązana i James mógł na spokojnie wrócić do Toirie i spakować swoje manatki. Wszystkie książki, które ledwo upakował w przygotowane kufry. Stosy ubrań z garderoby, nad których nieuchronnym wymiętoletniem i pognieceniem cierpiał niezmiernie. Magia do pewnych rzeczy się nie nadawała, zwłaszcza tak niestabilna i żałował, że dawno utracił swoją nienaganną kontrolę. Jeszcze kilka lat temu prostował wszystkie zagniecenia bez mrugnięcia okiem, pozbywając się zmarszczek na szykownym materiale marynarki byle pstryknięciem. Teraz zadowalał się, gdy Hildzia przypomniała mu o potrzebie wyprasowania spodni przed wykładem. Zachował niektóre bibeloty, część wywalił, ale ręka mu zadrżała nad domowym stanowiskiem do badania magii kombinowanej. Niby mieli z Liv pracownię w domu przygotowaną do przeprowadzania eksperymentów, ale wspólnie uznali, że najlepiej pracuje im się w kącie salonu. Oświetlonym zewsząd, ładnie przyozdobionym, a od jej śmierci James żadnego elementu nie śmiał dotknąć palcem. Nawet żeby wytrzeć kurze, choć jego wewnętrzna sprzątaczka była tym przerażającym faktem zdegustowana. Ostatecznie zostawił wszystko tak, jak było i zabunkrował drzwi posiadłości po raz ostatni. 
    No i na tym się przecież nie skończyło. Należało zabrać równie potrzebne rzeczy z drugiego domu, wiejskiego domku, znowu uporządkować w kufrach, zmniejszyć, wysłać przesyłką ekspresową opłaconym wozem i liczyć, że wszystko dotrze w całości.
    Oczywiście, że byłoby to zbyt piękne. Przybył do Tirie, żeby dowiedzieć się kilka dni później, że większość jego ładunku magicznym trafem zniknęła z wozu. Po starym, zmęczonym woźnicy nie było nawet śladu, a zastępujący go młodzieniec zarzekał się, że wóz odebrać w połowie drogi, w umówionym wcześniej miejscu. I nie, niczego po sobie nie zostawił, jak wóz dotarł, tak go odebrał, zmienił się z drugim furmanem i dostarczył wszystko, co miał. 
    Westchnął ciężko, ale w asyście przewoźnika przenieśli ocalone bagaże do przydzielonych Jamesowi kwater. Wręczył chłopakowi w podzięce kilka złotych koron dla dobrego zakończenia sprawy, ale gorąco obiecał, żeby lepiej dla niego, gdyby jego szpargały się znalazły. Wszystkie. Co do jednego, a na razie jest już wolny i jego usługi nie będą dłużej potrzebne. 
    Jak tylko chłopina wyszedł, James zwalił się na pierwszy kufer, usadzając na nim tyłek z cichym, głuchym klapnięciem. Rozejrzał się wokoło i zmarszczył brwi. Wymusił drugą pracownię, żeby nie musieć kisić się pośród książek, ale nadal mieć do nich swobodny dostęp, chcąc ograniczyć kontakt z resztą współpracowników. Ludzie, którzy przypominali sobie o książkach, zwykle potrzebowali ich na gwałt, robiąc przy tym dużo hałasu i niepotrzebnego sajgonu. Mężczyzna wolał pracować w ciszy, pożyczając wszystkie księgi, których potrzebował, na kilka niezobowiązujących godzin, głównie nocną porą, co by nikomu nie przeszkadzać. I nie dać przeszkadzać też sobie. 
    Nie mógł się jednak zabrać do pracy. Cały stres związany z przeprowadzką, przeniesieniem, wprowadzeniem w nową funkcję, gdy wręcz drżał na myśl o źle przygotowanych kronikach gildii, od których prawie bolała go głowa. To wszystko zwaliło się na niego na raz, jak grom z jasnego nieba, gdy tak siedział zmęczony, zasapany od noszenia ciężkich (jak dla Jamesa ostatnio nawet naładowany jedzeniem talerz bywał za ciężki) kufrów, zmarkotniały. 
    I wtedy rozległo się pukanie do drzwi i James już wiedział, że to będzie ciężki dzień. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz