środa, 29 września 2021

Od Apolonii cd. Adonisa


Najchętniej przysiadłaby na blacie i po prostu zaczęła go obserwować, zarzuciwszy nogę na nogę, rozrzuciwszy poły szlafroka. Pragnęła chłonąć go uważnym topazem swojego oka, przyglądać się tym, jak mniemała, niezwykle zwinnym palcom spoczywającym teraz na główce laski, tej pewnej, stabilnie stojącej sylwetce, która dumnie oświadczała, krzyczała całym swym jestestwem wiem, po co przyszedłem i bez tego nie wyjdę. Tej interesującej nodze, która stukała o drogi parkiet w mieszkaniu ciut głośniej od tej drugiej.
Najbardziej zachwycona była jednak tymi bezdennymi tęczówkami – głębią ich czerni, która prawdopodobnie była najczarniejszą z czerni dotychczas przez nią poznanych. A na barwach przecież znała się doskonale, godziny spędzając na dobieraniu materiałów do zasłon w oknach i do własnych sukni. Zastanawiała się, czy w ogóle zdołałaby dosięgnąć dna, gdyby tylko zanurzyła palce swych dłoni w ciemności, raz po raz odbieranej jej przez jego bezlitosne powieki.
List spokojnie spoczywał na blacie, teraz nieruszony, choć wcześniej już oczywiście otwarty.
— I nie napijesz się nawet herbaty? — rzuciła z teatralnym, przećwiczonym przez nią nieraz oburzeniem, zaakcentowanym ściągnięciem brewki, zmarszczeniem nosa, a nawet i przymrużeniem powieki. Powieka zasłoniła drobne rozczarowanie kryjące się gdzieś w jednym z odcieni kobiecej tęczówki.
Westchnęła w końcu, oczywiście równie teatralnie, odepchnęła się od drewna, a wraz z odepchnięciem zatańczyły materiały, którymi siebie okryła. Dziwną była istotą, poranną rusałką otoczoną satynami, jedwabiami i futrem, wróżką z doskonale zadbanymi lokami, które, choć nieuczesane oraz okropnie zakołtunione, rozpływały się ciemną, niby to podpalaną w niektórych miejscach, falą po ramionach. Lśniły w słońcu wpadającym przez jedno z okien.
List pozostał na blacie, porzuciła go w tak nieprzemyślany, niedbały sposób, chcąc podejść do mężczyzny, do którego w końcu miała tak łatwy dostęp. Do Adonisa czającego się teraz jedynie w cieniach jej własnego salonu, wolnego od łańcuszków i zamków, od rzeźbionego drewna grubych drzwi. Stopa sunęła za stopą, powolutku i niespiesznie, jakby zaznaczając, że choć jego czas był skończony i policzony, i zdecydowanie poganiał go swym pejczem tuż za plecami, tak ten jej płynął wolno, niespiesznie. Wręcz obrzydliwie i hedonistycznie.
— Przecież mówiłam, żebyśmy przeszli na t... — zawahała się nagle w swych słowach, a za słowami podążyło i ciało; kobieca dłoń uniosła się ku piersi, powieki zamrugały w niemałym szoku. — Przepraszam za swoją impertynencję — prychnęła, karcąc samą siebie za tak godną pożałowania pomyłkę, choć słówkiem trudnym, tak w ramach podkreślenia swych przeprosin, odwdzięczyła się za słodko brzmiący w jego ustach skalanych zagranicznym akcentem konsensus. Kto to słyszał nie przedstawić się po poznaniu imienia drugiego polemisty, kto to słyszał spoglądać tak obscenicznie i nieczysto, gdy druga strona nie miała szansy nawet szepnąć ładnie do jej uszka odpowiedniego imienia. — Apolonia. — Ustka zasłoniła dłonią, gdy łokieć podparła o drugą rękę, te ulokowaną tuż pod piersią; marszczyła materiał lekkiej koszuli nocnej i nawet jeżeli okryta była robdeszanem, pokazała swe kolana.
Palce zatańczyły na wargach, a ona podeszła jeszcze bliżej. Przekrzywiła głowę w prawo, uniosła wzrok, tym razem musząc to zrobić, by spojrzeć na jego twarz. Dla Poli był to jednak w zupełności pusty gest. Doskonale przecież wiedziała, że w tym przypadku to ona wiodła prym, wyznaczała tempo rozmowy już od pierwszego spojrzenia, już od pierwszych wyklnięć Taavettiego, które rzucała w samotną i chłodną przestrzeń swego mieszkania. — Ale tak porwać? W piżamie? — zapytała, unosząc brewki. Machnęła w końcu dłonią, tą tuż przy wargach i zwinnie odwróciła się od niego, choć z miejsca przez siebie zajętego się nie ruszyła. — Jak się towarzystwo dowie, że aktorkę Teatru Wielkiego porwano w tak bezprecedensowy sposób, och, och! W dodatku nikomu nieznany mężczyzna. Z brodą! — żachnęła się, spoglądając na mężczyznę przez ramię. — Będą rozmawiać o tobie salony. Może napiszą w gazecie? — zapytała, choć odpowiedzi oczywiście nie oczekiwała.
To zaakcentowała ponownym machnięciem palcami, które od warg zjechały wprost na obojczyk. Tam się zatrzymały, zastukały dwa razy w kość. Odchrząknęła, przestała giąć się w znane jedynie sobie zawijasy i w końcu się wyprostowała. Twarzyczka, jeszcze chwilkę przedtem skora do flirtów i umizgów teraz spoważniała, w zupełności skupiając się jednak na zadaniu.
— Dawno mnie tam nie było, mam z Teroise do ustalenia kilka spraw. To rozsądny plan. — Skinęła głową. — Jeżeli tylko pozwolisz — przerwała sobie na parsknięcie śmiechem i zlustrowanie własnej aparycji surowym spojrzeniem — chciałabym się jednak przebrać. I spakować. Rzadko kiedy ktokolwiek nachodzi mnie tak wcześnie. A nawet jeżeli, to zazwyczaj się zapowiadają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz