czwartek, 30 września 2021

Od Jamesa

    Jamesa nigdy Soria zbytnio nie porwała. Nie mógł zaprzeczyć miastu niesamowitego piękna, wynikającego z użycia drogocennego kruszcu, który dodatkowo uwydatniał wszystkie atuty majestatycznej architektury, ale... To wszystko było liche. Co prawdą być, toć strojne, majętne i pokaźne, jednakże przy tym próżne i obłudne w swojej postawie. Mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że nagannie przenosił swoje własne, indywidualne odczucia na wspomnienia związane z miastem, a to przecież całkowicie nie po dżentelmeńsku,  nie mógł się jednak wobec tego mimowolnego przykurczu powstrzymać.
    To właśnie w Sorii pierwszy raz dał złamać swoje serce, wiążąc je w fałszywym, pozłacanym marmurze, który do teraz traktował jako znaczną część powodów swojej nadmiernej fascynacji wszelkiego rodzaju kamieniami. Oczywiście, kamienie szlachetne niosły swoją postacią dużo znamienitszą formę, podatną działaniu magii, temu powszechnie używano je, chociażby, do wróżb. Jednak ten marmur, niby budowlany chryzolit, świadczący jednocześnie i o bogactwie jego właściciela, jak i postępującym ubóstwie, nadawał się miastu jak karbonat rzucany na grób zmarłego, żeby towarzyszył mu w poza życiowej niedoli.
    Czyli jak w imię przyzwyczajeń, niemających wielkiego znaczenia. W dodatku, jak wszystko istniejące głównie wyłącznie w kulturze demagitów, to i tam niosło to obrzydliwe, parszywe poczucie uwięzi, trzymającej ofiarę nawet po jej śmierci. James przekonał się w końcu o tym na własnych oczach, dostrzegając ślady pazurów na drogich, drewnianych trumnach. Do tej pory śniło się mu po nocach męczące skowycie szaleńców, których pragnień nie były w stanie ukoić nawet najcudowniejsze szafiry, ani dedykowane umierającym w imię lepszego jutra rubiny.
    Choćby dlatego mężczyzna z niepokojem przyglądał się trzymanemu w dłoniach zaproszeniu. Doskonale wiedział, że Soria od dłuższego czasu stanowiła wylęgarnię wszelkich głupot, które z wierzchu lśniły równie piękne jak mury stolicy. Mimo tego dzielnie stawił się na jednym z tygodniowych spotkań towarzyskich, urządzanych w siedzibie jednego z majętnych, tutejszych lordów, określanego z politowaniem "mecenasem sztuki". Lord Harvord jako wielbiciel sztuki wszelkiej, a zwłaszcza tej paskudnie kiczowatej, zawsze spraszał do siebie absurdalną listę artystów, próbując wybić potencjalne źródło dobrej korony pośród wyższych sfer. Przyjmował przy tym na salonach sporawe grono gawiedzi o pokaźnej kieszeni, nieco głównych diw, popularnych w kraju i te swoje brzydkie kaczątka, które wciskał uparcie światu na pokuszenie.    
        James na przyjęciach bywał w ramach bycia estetą i filantropem. Od czasu do czasu przerzucał jedno z fundowanych stypendiów naukowych na formę artystyczną, jeżeli jakiś talent szczególnie wpadł mu w oko, ale zmysł miał do tego niezbyt tęgi i nieco oporny. Nie w obliczu samej sztuki, broń wszystkie cnotliwości, ale faktu, że nawet wychowany w duchu perfekcjonizmu James od czasu do czasu wodził wzrokiem za skrzętnie rozebranymi artystami. Był w końcu wyłącznie człowiekiem, no, czarodziejem, a tak odsłonięte biodro czy ładnie wyrzeźbione ramiona wołały o reakcję nawet trudniejszej duszy zakonników. Tak przynajmniej mężczyzna sobie wmawiał, wkraczając do ładnie przystrojonej sali, ubrany w biały komplet wyszywany złotą nicą, współgrającą z jego jasną karnacją. Włosy, żeby bardziej niż zwykle nie przeszkadzały, związał w luźny ogon z tyłu głowy i z myślą, że był to całkiem dobry pomysł, gdy złote pasma nie zawadzały mu widoku, ruszył na salony. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz