sobota, 18 września 2021

Od Aherina

Po bibliotece przechadzał się niespiesznie. Szukał Balthazara, miał do niego sprawę, ale nie robił tego ze zbytnim zaangażowaniem, z jego ruchów nie dało się wyczytać, że zjawił się tu w konkretnym celu. Niezobowiązująco przystając między regałami od czasu do czasu, stwarzał pozory zainteresowanego gildyjskimi zbiorami. Za pomocą magii zdejmował z półek pożółkłe woluminy, osypujące się zwoje, tchnące zapachem kurzu stare księgi. Niektóre pozycje otwierał, pozwalał im zaszeleścić cicho samoistnie przewracającymi się stronami. Innym dawał jedynie chwilę pokołysać się w powietrzu, by zaraz odesłać je na miejsce, niekiedy nie zadając sobie trudu, by wcześniej zapoznać się z tytułem czy nazwiskiem autora. 
Gildyjska oferta czytelnicza nie wywarła na nim wrażenia. Żadnego. W porównaniu do filii uniwersyteckich bibliotek, w których niegdyś bywał, albo prywatnych kolekcji defrosańskich arystokratów, do których kiedykolwiek miał dostęp, ilość zgromadzonych w Gildii książek wydawała się skromna. Co najmniej. Zastanawiał się nawet, czy pomieszczenie, w którym się znajduje, w ogóle na miano biblioteki zasługiwało. Określenie składzik na szpargały było jego zdaniem bardziej adekwatne. 
W ręce nie wpadło mu wiele interesujących pozycji, większość woluminów kartkował obojętnie, jakby dla zasady, nie zagłębiając się w treść. Na dłużej zaabsorbował go tylko jeden egzemplarz. Była to niepozorna książeczka, wciśnięta między dwa bogato zdobione tomiska, grube i ciężkie, zajmujące znaczną część najniższej półki. Wyglądała w porównaniu z nimi tak zwyczajnie, że aż niezwykle. Aherin pozwalał sobie czasem oceniać książki po okładce. Z doświadczenia wiedział, że na przyciągającą wzrok oprawę inwestowano przeważnie w przypadku lichych publikacji, te dobre nie musiały nęcić barwnymi ilustracjami i zwracać uwagi krzykliwą czcionką, by się sprzedawać. 
Oszczędnym gestem sprawił, że książka wyfrunęła spomiędzy tomisk, zawisła nad jego ręką. Rzuciwszy okiem na okładkę, podniszczoną i pozbawioną tytułu, zajrzał do środka. Tak jak się spodziewał, wszystkie strony były puste, idealnie czyste. Czując pod palcami subtelne, ledwie wyczuwalne drgnienie magicznej aury, wymruczał zaklęcie. Proste, krótkie, wypowiedziane w taki sposób, że brzmiało jak rozkaz.
Książka rozbłysła od środka jasnoniebieską poświatą, w jednej chwili spomiędzy kartek wystrzeliły błękitne refleksy, zimne promienie, cienkie i przejrzyste jak mgła . Na okładce zalśniły litery fantazyjne, choć niedbałe, jakby pisane w pośpiechu. Pojawiały się jedna po drugiej, w regularnych odstępach, jakby zapisywane przez czyjąś niewidzialną rękę. Przepastny tytuł głosił: Elfickie baśnie i legendy według Eirieny Anas Amadili.
Aherin zajrzał do wnętrza. Na jego oczach na papierze zapaliły się ściany tekstu, zarysowały ozdobne inicjały, wykwitły cudownie piękne rysunki. Nie byle jakie, bo magiczne, ożywione zaklęciami, które, jak ocenił, czyjaś wprawna ręka kiedyś, wiele lat temu, na nie nałożyła. Na chwilę zawiesił wzrok na ilustracji przedstawiającej elfkę dosiadającą wielkiego białego lwa. Potężne łapy zwierzęcia rozmywały się w biegu, jego pazury czepiały się gruntu, sprawiając, że grudki ziemi pryskały na boki. Włosy elfki, długie i rozpuszczone, powiewały za nią jak sztandar. Maczkiem zapisana poniżej informacja brzmiała: Księżniczka Malgalada von Viridiel uciekająca przed wojskami Galiona Denethora na grzbiecie lwa Rúmila, strażnika puszczy.
Przewrócił parę stron. Zobaczył fragment piaszczystej plaży, uroczą zatoczkę, łagodny klif i niską, błyszczącą od wilgoci skałę. Siedząca na niej młoda elfka pochylała się, zajęta wykręcaniem mokrych włosów. Woda, marszczona widmowym wiatrem, iskrzyła się migotliwie, łagodnie wznosiła i opadała. Z kosmyków dziewczyny ciurkiem skapywały krople. Aherin przez chwilę miał wrażenie, że czuje zapach soli morskiej i bijący od piasku gorąc, że słyszy krzyk mew i szum fal. I że elfka, uśmiechając się śmiało, bezczelnie mu się przygląda. Zaryzykował, puścił jej oko, zupełnie świadomy, że kokietuje czarodziejskie złudzenie, absolutnie tym faktem niezmieszany. Kąciki ust elfki podjechały ku górze. Aherin, odpowiedziawszy grzecznym uśmiechem, przewrócił stronę. Iluzja była kunsztowna i czarująco piękna, ale, jak na jego gust, zbyt realistyczna, a przez to — skądinąd upiorna.
Przechadzając się po bibliotece, obracał kartki, płynnym ruchem przesuwając nad książką ręką. Gdy dotarł do końca jednego z regałów, niespodziewanie znalazł się przed biurkiem, za którym siedział Balthazar. Demon, jak stwierdził Aherin na pierwszy rzut oka, prezentował się zupełnie stereotypowo, wypisz wymaluj ożywiony Baphomet, diabelskie bóstwo, którego wizerunki chętnie umieszczano w czarno-magicznych księgach. Głowa kozła, zakręcone rogi, wyprostowana dwunożna sylwetka, kopyta, smoliście czarna sierść... To właśnie spodziewał się ujrzeć.
Aherin miał prawie setkę na karku, w życiu widział wiele, jakimi istotami są demony, wiedział doskonale. Z tego też powodu nie mógł oprzeć się wrażeniu, że obecność Balthazara wyjątkowo nie przystawała do miejsca, w którym się znajdowali, że prędzej spodziewałby się spotkać kogoś jego pokroju w tajemniczo niepokojącym uniwersum jednej z pięknych baśni Eirieny Anas Amadili, niż tu, w rzeczywistym świecie, w bladym świetle poranka, w gildyjskiej bibliotece. 
Naszła go inna myśl. Szybka, brzydka, podyktowana ciekawością, każąca zadać sobie pytanie: co mogłoby się wydarzyć, gdyby kiedyś, pewnego dnia, mijając go na korytarzu, zaczął recytować pod nosem jeden z egzorcyzmów, które wbito mu do głowy już podczas pierwszych tygodni nauki na uniwersytecie? Zapewne nic, odpowiedział sobie. Bo to były proste formuły, łatwe do zapamiętania dla mających jeszcze pstro w głowie adeptów. Zapewne żaden nie okazałby się na tyle potężny, by demon poczuł na sierści choćby muśnięcie jego mocy. Ale gdyby znaleźć inne...
Aherin uśmiechnął się. Grzecznie, przekonująco życzliwie.
— Balthazar?
Uznał, że daruje sobie formy grzecznościowe, nie miał ochoty na konwenanse, na związane z nimi puste wymiany uprzejmości. Od razu przeszedł na ty, jak niekiedy w podobnych sytuacjach czynili między sobą czarodzieje. Wierzył, że demon nie będzie miał mu tego za złe. W zasadzie: był o tym przekonany. W końcu potraktował go jak równego sobie, jak przedstawiciela elitarnego zawodu, można to chyba było uznać za pewnego rodzaju towarzyską nobilitację. 
— Cieszę się, że cię widzę. Zastanawiam się, czy miałbyś ochotę udać się ze mną na spacer do wioski. Postąpimy ładnie, jeżeli od razu znajdziemy dom pani Barmar i odczarujemy jej śliczne córki. — Pstryknął palcami. Gdy książka przestała unosić się w powietrzu, złapał ją dwoma palcami. Zaklęcie prysło, oprawa przestała emanować lodowatą poświatą. Tytuł rozpłynął się, okładka znów stała się szara, brzydka, zwyczajna. Niedbale odłożył książkę na biurko. — Wierzę, że charakter naszego zadania jest ci znany? Cervan, mam nadzieję, przekazał ci szczegółowe informacje na jego temat? 
Na temat zadania, które, dodał w myśli Aherin, było śmiesznie proste. Tak proste, że poprzedniego wieczoru poświęcił parę chwil, by zastanowić się, dlaczego oddelegowano do niego ich dwóch, nie chociażby tę blondwłosą podfruwajkę, magiczkę za piątaka, Tilly, czy jak jej tam. Poziom wiedzy, jaką trzeba było dysponować, by sprostać misji, wydawał mu się zupełnie adekwatny do tego, którą, jego zdaniem, nie mając wyższego wykształcenia, posiadała.  
Rzecz, o ile Aherinowi było wiadomo, miała się tak: do Cervana wczoraj zgłosiła się jedna z mieszkanek wsi, sędziwa pani Bermar. Załamując ręce, wyłkała, że błaga o pomoc, bo na jej niezwykle urodziwe córki rzucono urok, w wyniku którego, mówiąc w skrócie, każda z nich przestała być urodziwa. Aherin domyślał się, że chodziło o któreś z zaklęć powodujących mankamenty na piękności, bo o co dokładnie chodziło, nie wiedział, matka córek nie chciała powiedzieć niczego więcej, według Cervana bardzo całą sprawą zawstydzona i roztrzęsiona. Nalegała za to na szybką interwencję, prosiła, by ktoś kompetentny zjawił się w jej domu jak najszybciej.
Aherin może i nie specjalizował się w zdejmowaniu zaklęć, ale proste i średniozaawansowane uroki łamał od ręki. Zaawansowane oczywiście także. Tylko nie zawsze. I nie od ręki. Nie wątpił jednak, że będzie w stanie pomóc córkom pani Bermar. Czar podobno sprzedać im miała jakaś zawistna stara zielarka. Nie mógł być więc ani skomplikowany, ani potężny, prawda?

Balti? ;3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz