sobota, 25 września 2021

Od Małgorzaty

― Wisielec! Księżycogryz! Gnatołam! ― Małgorzata ostrym krzykiem przywołała do siebie trzy czarne, olbrzymie psiska i spojrzała na każdego z osobna z odpowiednim poziomem irytacji zawartym w zielonych oczach. Psy, wielce posłuszne woli swej pani i jakby nieco magicznie, usiadły w szeregu, łby zwróciły w jej stronę, łaknąc uwagi. Kobieta tymczasem splotła dłonie za plecami i zaczęła przechadzać się wte i wewte, wzdłuż psiego szeregu. Coś Małgorzatę gryzło, coś jej nie pasowało, ale jak na złość nie miała pod ręką nic, czym mogłaby rzucić. O, chociażby kamień by się zdał. Albo patyk jakiś. O talerzu nawet nie marzyła, choć musiała przyznać przed samą sobą, że samo wyobrażenie dźwięku tłuczonego szkła jakoś poprawiało jej nastrój.
Owocowe drzewa sadu zaszumiały cicho, jakby poddając jej sposoby na radzenie sobie z emocjami pod wątpliwość.
― Ja rozumiem, ja wiem, że quae non sunt prohibita permissa intelleguntur, ale na wszystkie diabły i demony, czy naprawdę musieliście wtrąbić czyiś obiad? A tamte ciastka? A podeptane zioła w ogrodzie? No i… te podrapane drzwi do czyjegoś lokum. ― wytknęła każdą z win powoli, a z każdą kolejną coraz bardziej mrużyła oczy, aż w końcu niemalże całkiem je zamknęła. Tyle psich win się nagromadziło od czasu śniadania, tyle wyroków do wydania, tyle spraw do rozpatrzenia.
De Verley przystanęła i przykucnęła, by znaleźć się twarzą na poziomie psich pysków.
― I cóż teraz? Kto za psie niewychowanie płacić będzie? ― zagadnęła i na wszystkich nieistniejących i istniejących bogów, mogłaby przysiąc, że w ciemnych ślepiach Wisielca dostrzegła cień skruchy, tak wymownie nieobecny w pozostałych dwóch parach psich oczek ― No, ale bez obaw. Coś się wymyśli ― orzekła wzdychając, jak zawsze w starciu z własnymi pupilami zbyt miękka. Udobruchana samą możliwością popatrzenia w milusińskie pyski, dłońmi sięgnęła ciemnej sierści Wisielca, a Księżycogryz zaraz zazdrośnie wepchał jej nochal pod łokieć, także domagając się pieszczoty. Gnatołam, najmłodszy z całej trójki, padł na ziemię jak długi, łeb opierając na małgorzacim udzie i obślinił jej spodnie.
Sielanka w sadzie trwała dobrą chwilę podczas której każdy z towarzystwa dostał to, czego chciał. Psom zależało na drapaniu, Małgorzacie na poprawie popsutego nastroju. I udało się. Nawet bez ciskaniem rzeczami w siną dal.
― Sio, głodomory i psuje okropne, sio! ― ze śmiechem pogoniła psy, a te ujadając zaczęły biegać po sadzie, kluczyć między drzewami i dokazywać, aż całkiem się rozbiegły i zniknęły jej z pola widzenia. Jasnowłosa westchnęła ciężko, ponownie pozostawiona sama sobie. Sięgnęła dłonią karku i rozmasowała go niedbale, myśli powędrowały w kierunku wanny wicehrabiego. Mógł być okropnym chujem, ale wannę miał boską, to musiała mu przyznać.
I już miała kierować się w stronę okazałego, gildyjnego budynku, kiedy zza pleców doszło ją okropne ujadanie Wisielca. Obejrzała się idealnie w moment, by zobaczyć jak Gnatołam usiłuje wyrwać Księżycogryzowi… rękę. Pierdoloną, ludzką rękę.
Gdyby Małgorzata nie byłaby Małgorzatą, zapewne bladość wystąpiłaby u niej okropna i pot sperliłby się na skórze. Być może nawet pociemniałoby jej przed oczami i potrzebowałaby jakiegoś miłego rycerza na białym koniu, by sprawę zbadał, a ją odstawił w bezpieczne miejsce. Na nieszczęście wszystkich naokoło – Małgorzata była jak najbardziej sobą, a więc na widok oderwanego ramienia jedynie skrzywiła się paskudnie, bowiem fuj, okropność, ale mdleć nie zamierzała. Gwizdnęła ostro, uspokajając psy i podeszła szybkim krokiem, by ostatecznie odebrać futrzanym dzieciom zabawkę.
Na pierwszy rzut oka, ramię nie było wcale w złej kondycji. No, wiadomo, oderwane, czyli jego właściciel zapewne wybrał się ad patres, ale cosik z cielska wywnioskować się dało. Tkanka precyzyjnie ucięta, nie naderwana. Kość przepiłowana niewprawnie, jakby amatorską dłonią i równie amatorskim narzędziem, nie zaś dobrze naostrzoną piłą. Skóra – podejrzanie nakrapiana fioletowymi ciapkami, a przy tym w ciemniejszym tonie, choć obecnie – z przyczyn oczywistych – mocno pobladła. Za paznokciami brud i zaschnięta krew, sama dłoń dość spracowana i mocna. Rolnik. Albo wieśniak jakiś, ewentualnie drwal. O, albo kowal może.
Zielone oczy – zielone tak wybitnie, jakby i same sobą truciznę stanowiły – znów przyglądnęły się trzem pyskom, a w główce Małgorzaty plan ułożył się samoistnie.
― Szukaj! ― padło polecenie, a futrzane bestie zaraz rozpierzchły się, każdy w inną stronę, każdy za innym tropem. Jadowniczka natomiast przerzuciła sobie znaleziony kawał cielska przez ramię, jak trofeum jakieś i już miała podążyć śladem Księżycogryza, kiedy coś ją tknęło by się obejrzeć. Obejrzała się więc, spojrzeniem natrafiła na osobę należącą do Gildii, której albo nie kojarzyła, albo nie poznała. Uniosła jasną brew na widok nietęgiej miny, przypomniała sobie o dyndającym na jej barku ramieniu.
― Pomordowali kogo. Sprawcy szukam. ― wyjaśniła sucho ― Idziesz też? W końcu to tereny Gildii.


[ktoś chętny na szukanie trupa po krzakach?]

1 komentarz: