środa, 15 grudnia 2021

Od Adonisa — Floris

Nie sądził, że zdolny był do posiadania serca. Jednak jak inaczej mógł wytłumaczyć ten palący ból w klatce piersiowej, rozdzierający wręcz skórę i łamiący żebra niemy krzyk, gdy widział przed sobą dławiące się łzami dziecko. Wołając do matki, mającej nigdy już nie wrócić, pokładała się na świeżej jeszcze grudzie ziemi, w którą wbity został ot, marny pal, kilka kamieni, przykryte różowymi goździkami. Podobno konwalie miały bardziej pasować kobiecie, tak przynajmniej twierdziła dziewczynka, której to nie obdarzył nawet chłodnym spojrzeniem, ignorując tak nietrafioną sugestię. Nie miał chęci, czasu, siły na dyskusje. Nie, gdy dziecko posiadało jej oczy, tak krwiożercze, a niewinne zarazem, duże i jasne, wyjątkowo bystre. Ładnym była szczenięciem. Zupełnie niepodobnym, ani do ojca, ani do matki, z blond lokiem na głowie i zadartym noskiem. 
Wywoływało to w nim niepokojące uczucie, bo z jednej strony ta ulga, słodkie wytchnienie, dziecko jak obce, jak nie jego, jak przypadkowa sierota z ulicy, była sprawą łatwiejszą do przyswojenia. Z drugiej strony jednak to niewyjaśnione ukłucie rozczarowania i braku cząstki siebie w jasnych, dziewczęcych oczach. Żeby chociaż miała jego uśmiech, jego śmiech, jego sarkastyczny tembr głosu, czy to samo skrzywienie brwi. Nic. Nic nie wskazywało na to, by dziewczynka była jego. Odnajdywał w tym fakcie jakąś okrutną żałość, cierpienie i smutek, tonąc w rozczarowaniu, gdy wydawało mu się, że nie dzielili ze sobą niczego, prócz tej jednej duszy, która leżąc teraz kilka stóp pod ziemią, nie miała prawa doświadczyć tak wyjątkowego spotkania. Niespodziewanego, bo nie sądziła nigdy, by mężczyzna odważył się wyjść na spotkanie dziewczęciu, nawet jeśli nie przyznawał się głośno do prawdziwej tożsamości.
Przedstawił się jako wujek. Przyjaciel matki, rodziny. Ośmiolatka uścisnęła nawet nieśmiało jego dłoń, będąc jednak zbyt zaaferowaną laską z kruczą główką i wciąż tlącą się gdzieś tam rozpaczą nad utratą rodzicielki. Z ulgą przyjął do wiadomości, że kobieta nigdy o nim nie wspominała, a przynajmniej nie z imienia, bo dziewczynka zdawała się go nie rozpoznawać, kalecząc je zachodnią wymową. Bolało go. Dziecko mówiło miękko, finezyjnie akcentowało kolejne zgłoski, płynęło przez potok słów. Czy kobieta zdołała w ciągu tych kilku lat wyzbyć się całkowicie wschodnich naleciałości? Twardej, kanciastej wymowy, charczącego „r”? Chciał się dowiedzieć, tak bardzo chciał się dowiedzieć, zamienić z nią ostatnie słowo, scałować pieprzyki z szerokich ramion, utrzymać słabą, wychudzoną rękę we własnym objęciu, odprowadzając ją na drugą stronę. Nigdy nie wybaczył jej ucieczki i nigdy nie wybaczył samemu sobie, że za nią nie popędził, nie szukał, nie postawił całego miasta do góry nogami tylko po to, by…
Syknął pod nosem i pokręcił z rozkojarzeniem głową. Nie powinien, nie teraz, myśleć o uciekinierce i co by było gdyby. Było o dziewięć lat za późno na roztrząsanie, powroty myślami i ckliwe wyznania.
Absurdalnym zdawał mu się ten niedorzeczny zbieg okoliczności. List, który pojawił się, gdy jeszcze pakował potrzebne na wyjazd rzeczy i spisywał notatki, o czym należało nie zapomnieć. Termin pogrzebu, który nachodził się z czasem, podczas którego powinien znajdować się w drodze do Obarii. Był w stanie uwierzyć, że pozorny przypadek był w rzeczywistości wybitnie rozegraną przez kobietę partią szachów, układanką, w której wszystko bezbłędnie trafiło na swoje miejsce. Wyobraził sobie nawet przez chwilę ten jej paskudny uśmiech. Był obrzydliwy, upodabniał ją za każdym razem do szczura, a mimo to Adonis go uwielbiał i rozpływał się za każdym razem, gdy wystawiała zęby i marszczyła nos. Czule obejmował ją wtedy ramieniem i przytulał do swojego boku, opierając policzek na czubku jej głowy. Może i dobrze, że dziewczynka nie odziedziczyła po nich zbyt wiele. Przypominała raczej myszkę, niż ohydnego szczura, nieśmiało wtulając się w spódnicę jej prawdziwej ciotki, Irene, siostry nieboszczki. 
Miał zamiar spędzić z nimi kilka dni, zanim wyruszy dalej, dogoni resztę eskapady w misji na terenach tej wylęgarni złości i ciężkich wspomnień, jaką była Obaria. Nie przepadał za tym miejscem, stronił od niego, jak tylko potrafił, a jednak nie mógł powstrzymać się przed wpisaniem na listę, bo jakkolwiek bardzo nienawidził tego miejsca, nieuchronnie go tam ciągnęło. Wizja śniegu, chłodniejszej pogody sprawiała, że żołądek wiązał mu się w ciasne supełki z podekscytowania. Tęsknił za górami. Tęsknił za potrzebą rozwiązania spraw obijających się echem, podsumowania kilku znajomości i ostatecznym rozrachunkiem z przeklętym pasmem górskim. 
Miał zamiar poznać dziewczynkę lepiej. Zobaczyć, czy pierwsze wrażenie było właściwe, czy może jednak bardzo się mylił. Ale była taka słodka, nie miała w sobie ani krztyny jego zepsucia, ani śladu po ciężkim grymasie, zmęczonych oczach. Miała o wiele szczęśliwsze życie i wewnętrzne dziecko Adonisa zapłakało po raz kolejny, gdy tylko dostrzegł ten fakt. Była szczęśliwa, a jego nie było. Była szczęśliwa, mimo że go nie było. Była szczęśliwa, bo go nie było
Floris Tuinstra była sierotą i musiał zaakceptować ten fakt, jakkolwiek gorzkim by nie był. 
— Nie może pan z nami zostać? Przynajmniej na herbatę — spytało dziecko. Spojrzało na niego tymi dużymi, smutnymi i pełnymi nadziei oczami, a on załkał w środku, zapłakał, rozrywany na strzępy, spalany żywcem od środka. Pragnął ją przytulić, chciał ją wziąć na ręce, zamknąć we własnych objęciach, szepcząc, że jest jego i chroniąc ją przed wszelkim złem tego świata, ale nie mógł, nie, gdy Irene patrzyła na niego tym srogim, ostrzegającym wzrokiem. Nie gdy poczucie winy pochłaniało go w całości. Westchnął ciężko, kucając przed dziewczynką, gdy znajdowali się poza cmentarzem. Na samej uroczystości nie było zbyt wiele osób, ot, najbliższa rodzina i przyjaciele. I on. Zupełnie niepasujący do otoczenia, zbierający wrogie spojrzenia i cięte komentarze. 
— Przykro mi, ale nie — odparł cierpko. Zachrypnięty głos, grzązł mu gulą w gardle. 
— No, Floris, uciekaj do wujka. Jest już późno, zaraz do was dołączę. 
Nie sprzeciwiała się. Ostatni raz spojrzała na Adonisa, najwyraźniej szukając czegoś w jego twarzy. Marszczyła przy tym uroczo brewki i dopiero w tej chwili w jej buzi dopatrzył się czegoś znajomego. Ten sam wzór malujący się na nosku. To samo wygięcie warg. Jego serce załomotało szybciej, prawie wyskoczyło z jego piersi, widząc obraz, który tak często miał okazję obserwować w odbiciu lustra. Z tą różnicą, że o wiele młodszy i ładniejszy, od jego zmęczonych rys. Adonisowe oczy zrobiły się okrąglejsze, trochę bardziej szkliste i musiał naprawdę powstrzymywać się przed wzięciem głębszego oddechu. Szukając dystrakcji, powodu, by nie pozwolić twarzy nagle zmięknąć, prędko wygiął własną buzię w tym samym grymasie. 
Jej oczy błysnęły, prawie niezauważalnie, po czym uśmiechnęła się subtelnie i skinęłą mu głową. Zobaczyła, prawda? Musiała to dostrzec.
Odbiegła w kierunku pulchnego mężczyzny, który poklepał ją po plecach i odprowadził polną drogą, aż zniknęli w gąszczu lasu. Westchnął, zaskakująco głośno, gdy w końcu dźwignął się z kucek i wygrzebał z głębokiej kieszeni ciemnego płaszcza, dość ciężki mieszek z pieniędzmi. Wcisnął go w kobiecą dłoń.
— Na nią. Gdybyście czegoś potrzebowali, piszcie.
— Nie potrzebujemy twojego wsparcia. W zupełności radzimy sobie samodzielnie.
— Chcę tylko pomóc, Floris…
— Nie zgrywaj bohatera, Nykvist — syknęła nagle, kłapnęła zębiskami, a jej oczy przyjęły niebezpieczny, groźny wyraz. Odsunął się, nie widząc potrzeby w angażowaniu się w konflikt. — Nie jesteś jej ojcem. Nigdy nie byłeś i nigdy nim nie będziesz. 
— Myślisz, że o tym nie wiem?
— Widzę, jak na nią patrzysz. — Kobieta przez chwilę biła się z myślami. — Zapomnij o niej. Tak będzie łatwiej i tobie i nam.
— Nie rozumiem cię, Irene. Po chuj mnie w ogóle o tym informowałaś.
— To nie ja wysłałam ten zawszony list. 
Rzeczywiście. Pachniał innymi perfumami. Adonis udawał, że wiadomość o ostatniej woli zmarłej wcale go nie wzruszyła. Irene wyglądała na ukontentowaną dotychczasową wymianą zdań i piekliła się, przebierając kościstymi nogami. Koniecznie chciała wrócić do domu, było zimno, pochmurnie i co najgorsze, musiała spędzać ten czas w towarzystwie, którego wcale sobie nie życzyła. Puścił ją wolno. Prawie.
— Wie, kim jestem, prawda? — spytał wystarczająco głośno, by głos mógł przedrzeć się przez dzielącą ich odległość i wyrywny wiatr, który rozrzucał blond włosy Irene. Floris była bardziej podobna do niej niż do własnej matki i Adonis uznał to za dość smutne. Ponownie starał przypomnieć sobie to spojrzenie, ten pełen zrozumienia wzrok, gdy między dwójką zawiązała się niewidzialna nić porozumienia. Zupełnie, jakby przez ostatnie osiem lat nie odstępowali się ani na krok, gdy w rzeczywistości nawet dobrze nie znali swoich imion i ich prawidłowej wymowy. Adonis wiedział, że kaleczył jej nazwisko, jednak obłe, gardłowe „ui” sprawiało mu zbyt dużo problemów.
Irene spojrzała na niego ostatni raz, przez ramię. 
— Dlatego powinieneś o niej zapomnieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz