wtorek, 7 grudnia 2021

Od Echa CD. Cahira

— Jeszcze raz — powiedział chłodno, dłoń bez namysłu sięgnęła ku kołczanowi po kolejną strzałę i nałożyła ją prędko na cięciwę trzymanego przez Cahira łuku, jakby ruch ten był dla niej czymś zupełnie naturalnym. Kto wie, czy tak w rzeczywistości nie było, a doskonale wyszkolone mięśnie nie traktowały zakładania strzały jak płuca brania kolejnego oddechu.
Ciepłym oddechem omiótł Cahirową szyję, po czym przymknął jedno oko, starając się obrać cel. Ten został obrany nie do końca poprawnie – drobna zmyłka, szybki sprawdzian z tego, co przed chwilą mógł wyciągnąć mężczyzna, jak Echu się wydawało, pomimo jego upartości i arogancji, dosyć lotny, wyciągający wnioski. Nie powinien mieć więc problemu z tak zupełnie nieistotną, a jednak wpływającą na wynik zmianą. 
Naciągnęli cięciwę. Razem, łucznik pokierował sznur ku polikowi mężczyzny, pokierował i palce, by oprzeć je tam, gdzie oparte być powinny.
— Trzymaj — polecił sucho, odchodząc od Cahira na dwa kroki. — I zapamiętuj. Sylwetkę, pozycję, pozwól mięśniom się uczyć — przerwał nagle, dłoń trafiła pomiędzy łopatki gildyjnego szpiega, nacisnęła odrobinę. Kątem oka zauważył, że ten drgnął, drugą więc ponownie nakierował łuk. — Trzymaj — powtórzył. — Wyprostuj się tutaj, a nie — dłoń zjechała wzdłuż kręgosłupa, póki nie przystanęła na lędźwiach; Echo wcisnął swój palec w dołek — tu. Przeprost ci nie pomoże, tak jak nie pomoże ci to — palce przeskoczyły w kolejne miejsce, ku szyi, nacisnęły delikatnie, nie chcąc przecież Cahira jakkolwiek spłoszyć — że tak się spinasz. Rozluźnij się, każde spięcie przechodzi na łuk. A kijem przecież ciebie nie biję i obiecuję, bić nie zamierzam — parsknął cicho z nutą goryczy. — Trzymaj. — Po raz trzeci, chłód ponownie usadowił się na głoskach, nie chcąc wcale odpuścić.
Wpatrzony w swój cel Cahir nie mógł dostrzec, jak w dokładnie tym samym momencie jego udawany pseudo-mentor drgnął niespokojnie, jak na jego czole pojawiła się bruzda, spowodowana wspomnieniem kija uderzającego o łokieć oraz bólem, który rozszedł się wtedy po całej ręce, ku barkowi i łopatce czy dłoni, cały czas ściskającej, mocno i nieruchomo, majdan łuku, bo każdy ruch przecież powodował kolejne, jeszcze mocniejsze uderzenie. Uderzenie prowadziło do spięcia. Spięcie prowadziło do ruchu. Koło całkiem zgrabnie się zamykało, a młody chłopak kończył z brzydkimi, fioletowymi siniakami, które nie pozwalały mu na spokojny sen.
Echo westchnął cicho i wypędzając z umysłu nieprzyjemne wspomnienie, czym prędzej pokręcił głową, roztrzepując ciemne włosy.
— Trzymaj.
Ruszył ku tarczy żwawo, ale nie za szybko, energicznie, ale wcale nie rwąc się do biegu. Nie spoglądał się za siebie, choć kusiło, ni razu nie zerknął przez ramię, by upewnić się, że O’Harrow nadal utrzymuje grot strzały wymierzony w odpowiednim kierunku. Że nie puszcza cięciwy, nie posyła strzały wprost ku głowie łucznika, nie opuszcza też łuku, nawet na chwilkę, chcąc dać spiętym barkom odpocząć.
A wystarczyłoby się przecież rozluźnić.
— Trzymaj.
Trzymaj wydaje się być ich mantrą, jedynym słowem, które w tym konkretnym miejscu i czasie znają.
— Trzymaj! — krzyknął, chcąc upewnić się, że Cahir słyszy go dobrze i wyraźnie.
Stanął przed tarczą, zajął się wyjmowaniem strzały z jej samego centrum. Wyślizgnęła się gładko, a może łucznik po prostu doskonale wiedział, jak wyjmować ze zbitej słomy wbite po lotkę strzały. 
Strzała świsnęła w powietrzu, będąc pociągniętą ku przestrzeni przez mocny bark. Dłoń oparta na tarczy jednak wcale nie miała zamiaru się z niej usuwać, Echo ściągnął brwi, kątem ciemnego oka zerknął ku Cahirowi, oceniając, czy ma do niego tyle zaufania.
Nie miał. 
Dłoń odsunął. Nadal jednak stał przy samej tarczy słownie opatrzonej numerem dwa.
— Puszczaj!
Strzała świsnęła w powietrzu, wbijając się wyżej od swojej poprzedniczki. A więc nie zauważył lub po prostu nie poprawił. Łucznik uśmiechnął się pod nosem, biorąc się za wyciąganie kolejnego grotu.

— Będą z ciebie ludzie — zwrócił się ku Cahirowi później, gdy upał zaczynał już dawać się im we znaki, a na czołach powoli pojawiały się pierwsze kropelki potu. Kharquę wcześniej rozsiodłał i puścił do innych koni, stwierdzając, że z łucznictwa konnego pierwszego dnia treningów nic miało nie wyjść, a szkoda kobyły, by ciągle stała w siodle.
W ciemnym oku coś błysnęło; wcale nie prześmiewczo, wcale nie ironicznie, ale gildyjny szpieg nie mógł tego dostrzec; Echo żegnał się z nim, unosząc dłoń, zerkając na niego jedynie przez ramię.
— Do jutra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz