W
ciszy staliśmy przed płonącą rezydencją, każdy z nas w swoim wnętrzu
trawił wydarzenia ostatnich godzin. Choć nie minęło zbyt dużo czasu od
momentu wejścia do rezydencji szlacheckiego rodu, miałam wrażenie, że
stało się to wiele dni temu, może nawet miesięcy. W jedno zlewały się
już wspomnienia rozmów, nie umiałabym zapewne odtworzyć naszej upiornej
trasy śladami stóp, które okazały się przynależeć do zaginionego
Verdama. Nie potrafiłam już nawet przywołać dokładnego obrazu twarzy
Azazela i Boruty, choć gnębiło mnie paskudne przeczucie, że wraz z
nastaniem ciemności odmalują się przede mną równie wyraźnie, co stojący
przede mną Sophie i Nick.
Tymczasem
jednak nastawał dzień - ptasi trel nieśmiało konkurował z hukiem
płomieni, z trzaskiem spadających cegieł. Czerwone języczki łakomie
lizały wieżyczki, pochłaniały mury, a ja zastanawiałam się, czy ogień
dosięgnął już rysunków, czy strawił już portrety członków Verdamów. Ich
ślad pozostał jeszcze w kronice pozostałej w archiwum, niemniej gdy
przypomniałam sobie o grubej, zalęgłej tam warstwie kurzu, doszłam do
wniosku, że zapomnienie niemal równa się zniszczeniu. Może nie tak
raptownemu, co żar płomieni, ale równie bezlitosnemu - stronice
zapleśnieją, litery rozkruszą się, aż w końcu uleci również pamięć o
Verdamach. Nawet jeśli dziś wydawało się to niemożliwe, nawet jeśli
każda sekunda poprzedniej nocy zdawała się wypalać piętno, to jednak
minęła, szczęśliwie bezpowrotnie. Spojrzałam ze smutkiem na Nicka - dla
niego ta sytuacja ciągnęła się już od wielu lat. Czy podąży dalej
prawniczą ścieżką? Czy będzie już z dumą przedstawiał się jako Verdam?
Czy będzie szczęśliwy?
—
Pożarem niedługo zainteresują się mieszkańcy — mężczyzna zmrużył oczy,
na horyzoncie pojawiły się pierwsze sylwetki. Niektóre tylko stały,
unosiły maleńkie ręce i wskazywały na rezydencję, inne kręciły się w
panice, zapewne rozważając zasadność akcji ratunkowej. — Choć mam
podejrzenia, że nie będzie to zbyt szeroko zakrojona akcja ratunkowa.
— Płomienie nie dotrą do ich zabudowań — oceniła Sophie. — W tym momencie i tak nie dałoby się ich opanować.
Tym
razem burmistrz wyraźnie wolałby widzieć nas w składzie okrojonym -
obecność Nicka zdawała się wprawiać go w zakłopotanie, podrażniać jego
nastrój. Nie był pewien, jak zachowywać się w obecności uznanego już
lata temu za zmarłego chłopca, syna dawnych właścicieli tych włości,
jakby lada chwila miał się upomnieć o swoje dziedzictwo.
— Trudno mi uwierzyć w te... rewelacje — mruknął, zastukał nerwowo palcami w udo. — Demony, kontrakty...
Zmrużyłam
oczy, przyjrzałam się dokładniej mężczyźnie. Zastanawiałam się, czy za
ostrożnymi słowami nie kryje się niedowierzanie. Nie mogliśmy mu nic
udowodnić, skoro budynek spłonął razem z cyrografem, ale prawdziwe
pytanie brzmiało kto, na litość boską, by tego w ogóle wymagał.
—
Nie zmyślilibyśmy teraz historii, proszę pana — opuściłam głowę,
przegoniłam spod powiek gnieżdżące się tam obrazy. — Ale możemy
zaręczyć, że nie dojdzie już do żadnych podobnych wypadków.
—
Demon zwany Boruta złamał postanowienia kontraktu — powtórzyła Sophie,
niestrudzenie usiłując przekonać burmistrza do wyłożonej przed chwilą
sprawy. — Dzięki wiedzy Nicolasa z zakresu prawa oraz demonologii udało
się udowodnić jego winę i Azazel, demon sprawujący pieczę nad
kontraktem, wyznaczył mu odpowiednią według ich prawa karę — zmarszczka
przecięła gładkie lico alchemiczki. Za "odpowiednią karą" według
demonicznych standardów kryło się przecież dziewięćdziesiąt dziewięć lat
za złamanie kontraktu i po jednym miesiącu za odebranie każdego życia
ludzkiego. Rok za tuzin dusz. Za Verdamów. Za Leona Smitha. Za Jacka
White'a, który już nigdy nie wróci do ciężarnej żony, nie utuli swojego
dziecka. To nie było zakończenie, które wyobrażałyśmy sobie w drodze z
Tirie, niemniej cieszyłam się, że Nick żyje. Że być może uda mu się choć
spróbować wieść spokojne życie, pozbawione ciągłego lęku o życie.
—
Takie rzeczy można sfałszować — mężczyzna nie ustępował. — Proszę
zrozumieć, zależy mi na bezpieczeństwie mieszkańców wioski. Pozwolę
sobie zatem zapytać wprost: macie pewność, że nie był to żaden wybieg
zorganizowanej grupy przestępczej? Albo szaleńca?
—
Trudno mi sobie wyobrazić, by choćby i najbardziej zmyślna lub pomylona
osoba byłaby w stanie dokonać czegoś takiego — sucho odparł Nick. —
Studiowałem przez lata demonologię i jestem w stanie odróżnić tego
prawdziwego demona i zwykłego uzurpatora. A także autentyczny kontrakt.
Burmistrz
zamilkł, ponownie zasępił się, nie wysnuwał jednak żadnych dalszych
kontrargumentów, z rezygnacją przyjmując tę wersję wydarzeń, której nie
wysnułby nawet z najgorszym scenariuszu. Podobnie zresztą jak i my.
— Zatem co teraz? — zwrócił się wyraźnie do Verdama. — Zamierzasz wrócić do Ravenglen?
—
Nie — zaprzeczył od razu. — Opuszczę jeszcze dzisiaj miasto, zamierzam
odwiedzić babuszkę. Nic więcej mnie tu nie trzyma — na chwilę urwał,
pozwolił sobie znów na uśmiech, który wyraźnie jeszcze bardziej speszył
burmistrza — nie będę próbował odebrać panu tego miejsca, może pan być
spokojny.
W
odpowiedzi zostało wyburczanych kilka niezrozumiałych słów. Piastował
przecież swój urząd właśnie od momentu stypy Nicka, i nawet jeśli nic
nie zostało powiedziane wprost, podobne obawy zapewne choć przemknęły
przez jego umysł.
— Jak to odkryłyście?
—
Przed umysłem Sophie nie ukryje się choćby i najsprytniejszy demon —
odparłam, w pamięci mając notatki, dzięki którym udało się tak wiele
ustalić. — Wiele dała nam wizyta w archiwum, jesteśmy wdzięczne za
informację i udostępnienie nam tych zbiorów.
—
Rozmawiałyśmy także z zielarką. Żaden kupiec nie miał z tym nic
wspólnego. Ona pierwsza powiedziała wprost, że to sprawka demona.
Przemawiały za tym wszystkie zebrane informacje, które ostatecznie
potwierdziły się podczas wizyty w rezydencji Verdamów.
—
Miejsce konfrontacji, tak — przypomniał sobie. — Skoro demony są tak
potężne, czemu ten jeden nie był w stanie odnaleźć Nicolasa?
—
Dzięki czarowi mojej matki. I amuletom babuszki — wyjaśnił młodzieniec,
spojrzenie na chwilę pociemniało na wspomnienie rodzicielki. — Demon
przypominał o sobie przez morderstwa mieszkańców, ale mógł upominać się
tylko o życie pełnoletnich członków, a dzięki magii demon i pozostali
tutejsi, w tym przybywający do Ravenglen, w zakrzywiony sposób
postrzegali mnie i mój wiek. Ale miało to działać tylko do moich
dwudziestych ósmych urodzin, które wypadają właśnie dziś.
— Wszystkiego najlepszego — wypaliłam. Nick uśmiechnął się, tym razem sympatycznie, skinął głową w podzięce.
— Pozostaje też pytanie — podjął burmistrz — jak wyjaśnię to mieszkańcom? Jeśli opowiem o demonie, wybuchnie panika.
— Został pan wybrany na swoje stanowisko nie bez kozery. Liczymy, że coś uda się panu wymyślić.
—
Gdybyś chciał, Mistrz z pewnością ciepło by cię powitał — powiedziałam
ostrożnie, gdy zbliżał się czas pożegnania. — Tirie to bardzo miłe
miasteczko.
—
Może kiedyś — wzruszył ramionami. — Dziękuję za propozycję. Niemniej,
póki co... chciałbym spróbować zrealizować swoje inne plany. Jest kilka
spraw, które mnie wzywają, i kto wie, czy po nich nie pojawią się
kolejne.
—
Jedno nie musi wykluczać drugiego — uśmiechnęła się Sophie, ściągnęła
wodze Lakmusa. — Ale myślę, że sam wiesz najlepiej, czego chcesz. Gdybyś
potrzebował pomocy, również wiesz, gdzie nas szukać.
—
Oczywiście. Dziękuję wam za wszystko. Gdyby nie wy, dziś z pewnością by
mnie tu nie było... — skłonił się lekko. — Gdyby potrzeba wam było
prawnika lub specjalisty w dziedzinie demonologii, służę radą.
— Będziemy pamiętać.
Uniósł dłoń na pożegnanie, między palcami zatańczył promyk słońca.
Burmistrz Ravenglen rzeczywiście zdołał całe zdarzenie owiać wytłumaczeniem, które uchroniło mieszkańców przed zorientowaniem się, że w to wszystko zamieszane zostały nieśmiertelne, potężne osobliwości. Powiązał znalezione w lesie oraz na trakcie zwłoki z działalnością sfanatyzowanych, brutalnych recydywistów; spalenie posiadłości miało poświadczać o ich szabrowniczych zamiarach i posłużyło za zapewnienie, że po rozgrabieniu posiadłości i zniszczeniu kompleksu ci opuścili okolice wioski — gdzie po dotarciu do głównego traktu zostali zatrzymani przez gwardie, których interwencje rzekomo zawdzięcza się właśnie Gildii. Wyjaśnienie, chociaż zawierało kilka niejasności, czy luk, to było na tyle wystarczające, żeby uspokoić większość mieszkańców, w tym rodzinne White, którzy złudnie wierzą, że w stolicy mordercy zostaną odpowiednio osądzeni.
OdpowiedzUsuńOpinia Publiczna: Burmistrz jest wdzięczny za rozwiązanie problemu, wypłacił pełne wynagrodzenie Gildii i zapewnił, że przekaże słowo pochwały na nasz temat okolicznym notable. Jesteśmy też od tego momentu mile widziani w okolicach Ravenglen i możemy liczyć na gościnność ze strony miejscowej ludności.
Za poprawne wykonanie zadania, odpowiednie wypełnienie dodatkowych oraz odpowiednie zinterpretowanie ukrytego Sophie i Lea otrzymują maksymalną ilość punktów — 515 PD.
Gratulujemy! ^^