niedziela, 19 grudnia 2021

Od Antaresa cd. Lei

„Wiesz co, myślałem, że naprawdę trzeba będzie obić jakieś mordy, żeby tamten tłusty błazen w końcu poszedł po rozum do głowy."
Antares wiedział, że na pewno nie będzie żadnego obijania niczyich mord i czuł w sercu ulgę, że profesorowi Fioravantiemu udało się wszystko tak skutecznie załatwić. Doprawdy, gdy na samym początku siedzieli w gabinecie burmistrza Sambridge'a, rycerz miał wrażenie, że teraz będzie ich czekała koszmarna batalia z miejską administracją, serie wypełniania jakichś przedziwnych dokumentów, których nie potrzebował nikt, oprócz zastępów skrybów zajmujących się przenoszeniem ciężkich teczek z miejsca na miejsce. Zaś fakt, że oto Radzie udało się spotkać w trybie nadzwyczajnym, i jeszcze na dodatek przyklepać zgodę na rozpoczęcie prac - brzmiało jak sen.
„Też czujesz, że za prosto poszło?"
„Owszem… Mam jakieś złe przeczucia" przyznał rycerz, zgadzając się w tej materii z magiem.
„Twoje przeczucia są zazwyczaj gówno warte. Ale ten jeden raz są takie same, jak u mnie. Widać raz na dekadę i tobie coś wychodzi."
Antares nie skomentował.
„Lepiej być czujnym."
Rycerz podszedł do łóżka z zamiarem szykowania się już do snu. Pora była już późna, wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, zaś następnego dnia trzeba było wcześnie wstać i wyruszyć w końcu w stronę ruin miasta. Przez burmistrza i biurokrację mieli parę dni opóźnienia, ale katastrofy nie było.
Mężczyzna odpiął miecz, oparł go przy wezgłowiu łóżka. Zdjął okulary, włożył je do futerału, ten zaś położył na niskim stołku, który miał mu służyć za stolik nocny. Następnie zaczął rozpinać pas. Przewiesił go przez oparcie krzesła, ściągnął wams, rozsznurował koszulę. Pod palcami wyczuł element, którego jeszcze nie tak dawno tam nie było - metalowy łańcuszek, na którym wisiał charakterystyczny, jedyny w swym rodzaju wisiorek. Antares zamknął go w dłoni, tak jak co wieczór, i przez moment pocierał metal w palcach, znając już na pamięć każdy szczegół grawerunku. Uśmiech sam pojawił się na jego ustach.
„Kurwa mać!"
Antares cudem nie zerwał łańcuszka, gdy dłoń mimowolnie drgnęła.
„Co się dzieje?"
„Wóz! I sprzęt!"
Rycerz zamarł na ułamek chwili.
„Ruchy, kurwa!"
Antares porwał miecz, rzucił spojrzenie w kierunku drzwi, ale niemal natychmiast zrezygnował. Otworzył okno, skoczył przez parapet, w jednej chwili był dwa piętra niżej. I pognał w kierunku stajni.
Konie rżały zaniepokojone, gdy błyski pochodni rozświetlały mroki nocy, a powietrze wypełniały kroki jakichś ludzi, ich ściszone głosy. Antares wpadł do stajni niczym burza, w kilku krokach był przy wozie.
Wokół wozu - grupa mężczyzn. Jeden trzymał pochodnię, drugi - długi nóż. Kolejny miał w ręku wzmocnioną metalem pałkę, a ostatni - wielki, kowalski młot. Jeden z nich właśnie podnosił plandekę, pod którą krył się bezcenny sprzęt naukowców.
„Banda skurwysynów!"
— Odsuńcie się od wozu! — zawołał Antares, ściągając na siebie spojrzenia.
Mężczyźni obrócili się do niego, zaskoczeni. Zaskoczenie trwało jednak tylko chwilę. Antares znał to spojrzenie - wpierw oceniające, potem zaś - lekceważące. Za każdym razem starał się, by był to wstęp do ważnej lekcji, której musiał niestety udzielać aż zbyt często.
Grupa bez słów, ledwie kilkoma skinięciami głową, doszła do wniosku, że pojedynczy chłystek nie stanowi dla nich wyzwania. Nawet jeśli w garści trzyma pochwę ze zbyt długim na jego wzrost mieczem.
Pierwszy ruszył rosły mężczyzna z obitą metalem pałką.
— Przymknij się, gnojku — warknął, zamierzył się.
Antares puścił miecz, pozwolił mu z brzękiem opaść na ziemię. Rozbłysły złote oczy, rycerz w okamgnieniu złapał mężczyznę za ramię, gwałtownym ruchem szarpnął. Stajnia zawirowała dla niedoszłego niszczyciela sprzętu naukowego, mężczyzna z impetem gruchnął o klepisko.
Na tym Antares nie mógł skończyć. O ile starał się, by nie zaczynać pierwszy, by nie prowokować ataku, o tyle teraz sytuacja wymagała odmiennego podejścia. Mężczyźni otaczali wóz. Każdy element na nim został starannie zapakowany przez naukowców, każdy - bezcenny i nieodzowny na wykopaliskach. Z zawartością wozu nic, ale to absolutnie nic nie mogło się stać.
„Po prostu ich rozpierdol!"
Nim mężczyzna z pałką zaczął się podnosić, Antares przyskoczył do tego, który dzierżył młotek. Tak samo, jak poprzednio, złapał mężczyznę za ramię, ścisnął nadgarstek, młotek z brzękiem spadł na ziemię, a przeciwnik - kwiknął z bólu, opadając na kolana. Antares nie zdążył go do reszty wyłączyć, zabrakło tej krótkiej chwili na taktycznego, prawego sierpowego. Rycerz w ostatnim momencie uchylił się przed ciosem nożem, odskoczył od przeciwnika. Luźna koszula zrobiła się nagle dużo luźniejsza, gdy ostrze zawadziło o materiał, rozpruwając go pod bokiem.
Mężczyzna z nożem nie zdążył niczego więcej zrobić. Antares przyskoczył do niego, po drodze kopnął młotek pod ścianę, a następnie chwycił przeciwnika za rękę i również miotnął nim o ziemię.
— Jeszcze krok, a wszystko podpalę — krzyknął ten z pochodnią, zbliżając się do wozu.
— Nie zdążysz — odpowiedział Antares, przywołując pełnię swojej magii.
Rycerz był, a potem go nie było. Mężczyzna z pochodnią zacisnął dłonie w próżni, trzymane światło zniknęło, a on sam w okamgnieniu oglądał nie wóz, ale więźby dachowe. A potem - była już tylko ciemność.
Antares odgarnął grzywkę z czoła, rozejrzał się po stajni - potrzebował jakiejś liny.
Nim jednak zdążył cokolwiek znaleźć, do pomieszczenia wpadła zaalarmowana hałasem żona właściciela karczmy. Spojrzała na rozciągnięte na klepisku ciała i zaczęła krzyczeć.


— Dobrze, to jeszcze raz - co tam się wydarzyło?
Antares westchnął, spojrzał na właściciela karczmy. Nabrał tchu i…
— Napadł na nas! — warknął jeden z mężczyzn, którego Antares obezwładnił w stajni. Ten z nożem. — Poszliśmy po prostu no… sprawdzić, jak się konie mają! I zerknęliśmy tylko, czy z tym wozem wszystko jest w porządku, tak? A on wypadł z ciemności i zlał wszystkich!
— To jest nieprawda — odpowiedział rycerz twardo.
— My nie chcieliśmy nic zrobić! — kontynuował ten od noża. — Prosiliśmy go, żeby przestał, ale on nie słuchał!
— To wcale nie… — spróbował znów Antares.
— No przecież to jest niemożliwe, żeby jeden chudzielec położył pięciu chłopa! My się nie broniliśmy, to dlatego!
„Zaraz ja mu zapierdolę!"
Profesor Fioravanti był biały jak ściana, przebiegał wzrokiem od Antaresa do pięciu mężczyzn. W pomieszczeniu siedział też właściciel karczmy z żoną, którą udało się ocucić, a także reszta zespołu naukowców. No i Antares. Który właśnie był oskarżany o napaść na bogom ducha winnych mężczyzn.
— Proszę dać też coś powiedzieć sir Antaresowi — powiedział Fioravanti, podnosząc dłoń, z premedytacją używając rycerskiego tytułu.
— Ci mężczyźni grozili, że zniszczą wóz ze sprzętem ekspedycji.
— Nieprawda! — prychnął kolejny mężczyzna, profesor uciszył go bardzo twardym spojrzeniem.
— Skoro to nieprawda — podjął starszy mężczyzna — to po co były panom takie rzeczy, jak pałka i młotek?
— To nie była broń, tylko zwykłe narzędzia. Do naprawy… tego i owego.
— A nóż?
Zapadła cisza. Wezwana straż miejska wciąż nie przychodziła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz