niedziela, 19 grudnia 2021

Od Małgorzaty cd. Jamesa

Zapadła cisza, ale Małgorzata nie odczuwała jej ciężaru. Owszem, jakiś tam niewielki, niezepsuty kawałek jej duszy ubolewał nad dziećmi, ale cała reszta przedstawiała nader obojętne podejście do sprawy. Nigdy nie przepadała za berbeciami, szczególnie tymi małymi, wiecznie płaczącymi, wiecznie krzyczącymi różowymi, pomarszczonymi rodzynkami, jak to miała w zwyczaju określać. Kiedyś to podejście ją martwiło, kiedyś jeszcze zastanawiała się dlaczego tak jest. Potem zaś, wraz z rozwojem kariery polegającej w gruncie rzeczy na tym, by życie odbierać, a nie się nim przejmować, przestała zaprzątać sobie tym głowę. A kiedy sama dowiedziała się, że jest już niezdolna do noszenia pod sercem drugiego istnienia, z przyczyn czysto biologicznych i od niej niezależnych, prawie całkiem wyparła z siebie zdolność do odczuwania żalu z tego powodu.
Żal ten przecież był niepotrzebny, zbędny. Zakłócał procesy myślowe, wpływał na osąd. Poza tym, zlecenia na dzieci także się zdarzały. Zlecenia na bękarty, to w głównej mierze. Zlecenia na ciężarne, to być może rzadziej.
Małgorzata poprawiła się na siedzisku, znów zmieniła pozycję. Rzadko jeździła powozami, były koszmarnie wolne i niewygodne, już wolała sobie łamać tyłek w siodle. Nie zamierzała jednak narzekać i marudzić, rozmowa z historykiem wynagradzała niewygody. Zwłaszcza, kiedy się tak wściekle rumienił na samo wspomnienie o piosence. Małgorzata uśmiechnęła się. Szeroko, ładnie, całkiem wdzięcznie nawet, choć całość tego łagodnego obrazka psuł czający się na dnie zielonych oczu niebezpieczny błysk.
― Gosiu. ― James dobył w końcu głosu, choć jadowniczka miała wrażenie, że jeśli temat zostanie pociągnięty dalej, to biedny pan Hopecraft nie dojedzie nawet na miejsce ich wspólnej misji, bo się po drodze udusi. Albo zejdzie na zawał. ― Serce oddałem piosence o jeżu, ale przysięgam, że wydawało mi się, że są to przyśpiewki rozpijaczonych studentów.
― O jeżu? ― Małgorzata ściągnęła jasne brwi, przez chwilę milczała, aż w końcu przypomniała sobie o której piosence mowa.
I uśmiechnęła się, na bogów, jeszcze szerzej.
― Ale takiego repertuaru nie spodziewałem się z twojej strony. Przysiągłbym, że z takim głosem mogłabyś na spokojnie występować razem z panią Apolonią. Już sobie wyobrażam, ciebie w roli głównego sopranu i trzy psie głosy w ramach chórku. Nawet Cervan byłby z was zadowolony.
― Lubię śpiewać, choć na solowy występ, czy w duecie, nigdy bym się nie odważyła. No, chyba, że po pijaku. ― Dostrzegła to mrugnięcie, nie pozostała mu wcale dłużna, odwdzięczyła się tym samym, zbyt dobrze się czując w konwersacji by odpuścić sobie klasyczne dla siebie zagrywki. ― Ale za to grupowe śpiewy na jarmarkach to już mój żywioł. Jeśli kiedyś będziesz w Taewen podczas corocznych festiwali, czy innych ciekawych atrakcji, to zaręczam, wieczorem będę drzeć się najgłośniej ze wszystkich śpiewających i aż wstyd będzie ci się przyznać, że pracujemy dla tego samego człowieka.
Małgorzata odetchnęła, wydawać by się mogło, że to koniec rozmowy na jakiś czas, że w końcu tematy przedzawałowe i powodujące wściekłe rumieńce się skończyły. Ale gdzieżby tam, w końcu na salonach mawiano: Kto nie znał Małgorzaty De Verley, ten spał w nocy spokojnie. A Małgorzata bardzo dbała o to, by powiedzonko to można było spokojnie rozciągnąć na inne aktywności zwykłego, szarego obywatela. W tym momencie aktywnie pracowała nad tym, by plotka brzmiała: Kto nie znał Małgorzaty De Verley, ten w powozie nie umierał nie duszności i nadciśnienie. I nieskromnie stwierdziła, że była już bardzo bliska osiągnięcia celu.
Przesiadła się, wcisnęła między Jamesa, a ścianę powozu, uśmiechnęła zadziornie.
― Piosenka o jeżu ― zaczęła miłym tonem, założyła nogę na nogę. ― O ile pamięć mnie nie myli, tekst jest o tym, że każdego przelecieć się da, jedynie nie jeża. Ale powiem ci, w sekrecie oczywiście, bo tylko sekrety winno się wyjawiać podczas uroczej podróży sam na sam, że po dołączeniu do Gildii w oko wpadło mi paru takich, przy których ten jeż to sobie może… No, wiadomo co sobie może.
Znów, koncertowo pierdoląc wszelkie konwenanse, oparła się ramieniem o ramię historyka, poklepała go po kolanie. Gdzieś w oddali szczeknął pies, parsknął koń. Powóz wjechał w kolejną dziurę, Małgorzata mocniej wsparła się o historyka.
― Hrabię D’Arienzo kojarzysz zapewne. Ale nie Isidoro, o Mattię się rozchodzi. Na bogów, w życiu z nikim mi się lepiej nie tańczyło, a już na pewno nie w takiej pipidówie jak Tirie. Chłop wie co robi i jak robi. Poza tym, te kolczyki… ― Małgorzata westchnęła teatralnie, zjechała nieznacznie po oparciu. ― Daję mu drugie miejsce na mojej prywatnej liście.
― A właśnie, mamy jeszcze pana marudę, Cahira w sensie. ― jadowniczka okręciła sobie jasny lok wokół palca. ― Miły z niego chłopak, w tańcu – kiedy miał okazję – prowadził ładnie, choć nieco sztywno. Ale za to ma cudownie wyrobione ramiona, zdołałam obadać to i owo podczas tego krótkiego pobytu na polance. Mimo to miejsca na liście mu nie dam, to nie materiał na podrywy. Nie chciałabym być jednym z jego smutków. Bo widziałeś te jego oczy, prawda? Zielone, podobne do moich, ale tam na dnie czai się jakiś smutek, przygnębienie. Cokolwiek przeszedł, nie zasługuje na więcej kopów w dupę od życia. Lepiej byłoby się zaprzyjaźnić.
― James? Żyjesz jeszcze? ― Poklepała go po przedramieniu, na krótką chwilę przerywając monolog. Kiedy okazało się, że Hopecraft wciąż dycha, wróciła do rozważań.
― Och… mamy jeszcze przecież pana czarodzieja. Aherina w sensie, na pewno go spotkałeś, na pewno widziałeś, tej persony od tak nie da się przeoczyć. ― Zielone oczy błysnęły niebezpiecznie. ― Późno, późno w nocy dopadłam go w ogrodzie. Jeszcze gwiazdy spadały po niebie, jeszcze towarzystwo nie było tak strasznie zalane, jak Cala by sobie tego życzyła. Przetańczyliśmy kawałek czasu i wiesz co, James? Jemu to bym dała. Dałabym mu na kamieniu, na sofie, albo nawet na tym pierdolonym jeżu, przysięgam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz