wtorek, 14 grudnia 2021

Od Pana Sokolnika — Event [5.1]

Rytuał parzenia herbaty, długie noce spędzone na zgłębianiu wiedzy na temat ptactwa i popołudnia, które poświęcał na dokładne rozciąganie swojego zmęczonego ciała, starając przypominać sobie lata świetności, gdy potrafił bez jęknięcia owinąć się w fałdy materiału kilkanaście metrów nad ziemią, nie były wystarczającym zapychaczem czasu. Myśli agresywnie szarżowały w jego głowie, nie zezwalając na ani sekundę odpoczynku. Czuł się winny, korzystając z chwil wolności, o którą przecież tak długo walczył. Wrażenie marnowania własnego czasu, gnieździło się i nieprzyjemnie ssało w jego żołądku i nie potrafił się go pozbyć, bez względu na to, jak długo próbował uświadomić sobie, że przecież też był tylko człowiekiem i zasługiwał na moment odprężenia, szczególnie po tylu latach przepełnionych niepokojem, który wyraźnie odbił się na jego pokornej istocie. 
Potrzebował jedynie zająć czymś ręce, znaleźć kolejne, drobne zainteresowanie, nad którym mógłby spędzać wieczory przez kolejne dwa miesiące, aż mu się nie znudzi, albo aż nie stwierdzi, że dalej ma zbyt dużo wolnego. Cokolwiek to znaczyło w sokolnikowym przekonaniu. 
Szukał długo. Chciał zacząć dziergać, albo przynajmniej haftować, ale stwierdził, że nie mógł sobie pozwolić na wydatki w takich ilościach, a wizja samodzielnego wykonywania włóczki nie wydawała mu się aż tak zachęcającą. Zresztą, nie znał nikogo, kto mógłby go nauczyć, a nawet jeśli, czuł się zbyt zawstydzony samym pomysłem proszenia kogokolwiek o pomoc przy tak trywialnej sprawie. Przez myśl przeszło mu nawet malowanie, jednak dość szybko stwierdził, że pomysł ten już w samym założeniu był absurdalnym, zważając na jego wieczne problemy z rozróżnianiem, według innych, najprostszych możliwych kolorów. Nie jego winą było, że niebieski i zielony, czy pomarańczowy i różowy wyglądały dokładnie tak samo, tylko z jakichś niewiadomych powodów wszyscy uparli się, żeby nazywać je zupełnie inaczej. Jednak ludzie od zawsze go zaskakiwali i najwyraźniej nie mieli zamiaru ot tak skończyć. 
Koniec końców sokolnikowa myśl przystanęła na kwiatach, roślinach i innych chabaziach. Problem był taki, że Sokolnik nie miał zielonego pojęcia, co taka opieka nad rośliną oznaczała, które w ogóle mógł trzymać, a które były niezdrowe, zarówno dla niego, jak i dla Ignasia. Dlatego, zanim dobrze zabrał się za pielęgnowanie któregokolwiek z chwastów, które prawie wyrwał spomiędzy grządek, zdecydował się udać na krótki rekonesans do biblioteki, korzystając z faktu nieobecności części gildyjczyków. W budynku nagle zrobiło się przestronnie, kolejki po obiad nie były tak długie, a co najważniejsze, nie trzeba było zrywać się bladym świtem, aby zastać ciepłą wodę. Sokolnik czuł, że żyje i miał zamiar rozkoszować się tym przyjemnym uczuciem najlepiej, jak tylko potrafił. Już na samą myśl o przeklętym ich powrocie, zgrzytał zębami, choć nie pozwalał tego po sobie poznać i kiwał jedynie głową, gdy Nikolai spędzał kolejny posiłek na narzekaniu na nieobecność Tassariona, co spotykało się z trochę krzywymi spojrzeniami ze strony Marty, ewentualnie świstem szmatki, która zawsze, bezbłędnie trafiała idealnie w męską potylicę. 
Kichnął, gdy tylko wszedł do zakurzonego pomieszczenia i odchylił delikatnie poły materiału przy jego piersi, pozwalając, by Ignaś żwawo wskoczył na męskie ramię. Ptaszysko przyjęło to z wyjątkowym ukontentowaniem i posłusznie tańczyło na jego barku, gdy pochylał się nad stertą książek, których miejsce zdecydowanie nie było na wąskim stoliku, z którego zdawały się powoli zsuwać. Ktoś znowu nie posprzątał i Sokolnik zaczął się zastanawiać, czy to naprawdę było tak trudne, po prostu zadbać o wspólne dobro i komfort?
Skrzek, syknięcie, harmider. Kilka książek spadło na podłogę, gdy w jego ramionach, zamiast białej papugi, pojawił się, całkiem znikąd, rozwścieczony kocur, który teraz swoimi paskudnymi szponami kreślił na piersi i ramionach sokolnika cienkie, piekielnie palące wzory, starając się dosięgnąć papugi, która krążyła nad nimi kółka. Ze złością i zbyt dużą ilością energii, rzucił zwierzęciem o drewnianą podłogę, zanim zdołał dobrze się nad tym zastanowić. Setki szram na jego skórze, kilka na szyi i powoli pojawiające się, subtelne strużki krwi były wystarczającym powodem do gniewu. Kocur jednak wstał, jak gdyby nigdy nic i co gorsza, nie spuszczał swojego parszywego wzroku z ptaszyska. Kakadu, w panice, okrążyło pomieszczenie kilka razy, a na samym końcu, zataczając perfekcyjną beczkę w powietrzu, wyleciało przez otwarte drzwi w zatrważającym tempie. Drapieżnik runął za nim, a Sokolnik jedynie wrzasnął coś niezrozumiale, zanim sam zaczął gonić dwójkę, przy okazji prawie przewracając się przez zbyt nagły start. Podłoga w tej pierdolonej bibliotece zawsze była tak kurewsko śliska. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz