niedziela, 12 grudnia 2021

Od Małgorzaty − Alea iacta est

Okazały, pełny księżyc górował nad zmarzniętą ziemią niewielkiego cmentarzyska. Blade, mgliste światło kładło się pasmami pomiędzy nasypy ziemi, krzywe nagrobki ze zbitej, sosnowej deski i puste, rozkopane doły. Nie było wiatru, powietrze stało w miejscu, jakby zmrożone od zbyt niskiej temperatury. Gleba zamarzła, stwardniała jak kamień, mróz kłuł w policzki i przedzierał się przez ubiór, nie pozwalając ciału na ogrzanie. Od strony pobliskiego zagajnika niosło zapachem rozkładających się liści i żywicy, gdzieś w oddali trzasnęły pod kopytem zwierza gałęzie. Noc, choć zimna i bezwzględna, była nader spokojna, jak gdyby wszystkie złe moce, duchy, monstra i dziwka Fortuna tylko czekały na odpowiedni moment, by wyskoczyć z najmniej spodziewanego miejsca i rzucić się na pierwszego-lepszego napotkanego przechodnia.
We wsi Okoły, leżącej wcale nie tak daleko od cmentarza, pogasły wszystkie pochodnie, światełka, świeczki i magiczne latarenki. Ludzie siedzieli zamknięci w chatach, co poniektórzy pozabijali nawet okna deskami, łudząc się, że cokolwiek grasuje po okolicy – pójdzie sobie samo. I to możliwie jak najszybciej.
― Świeżo rozwalone ― ocenił fachowo niewysoki jegomość, którego prosto byłoby pomylić z dzieckiem. Podparł łokieć na rączce łopaty wbitej w pooraną pazurami ziemię rozkopanej mogiły, odchrząknął.
― Robota ghuli ― podsumował drugi, identycznej postury. Klęczał przy dole, zaglądał ciekawsko do środka, choć mleczny blask księżyca niewiele pozwalał zobaczyć.
― Nie ma śladu po ciele, ani nawet odrobiny. Ni palca odrąbanego, kawałka koszuli. Nic! ― Trzeci, ten siedzący na dnie grobu, wbił kilof w zmarzniętą ziemię.
― Chujowo ― pierwszy oderwał się od łopaty, zrzucił kaptur. Światło zatańczyło w jasnych, ciasno pozwijanych lokach, bosa, acz solidnie owłosiona stopa trąciła najbliższy kamień. ― Tyle czekania aż ścierwojady poleżą, tyle planowania i śledzenia i co? I nic. I ani zapłaty nie będzie, ani niczego. Znowu będziemy jeść ochłapy z miski, zobaczycie.
― Ale ty marudzisz, Balbo ― skwitował towarzysz, nadal nie odrywając wzorku od dołu.
― Ja tylko dostrzegam jak parszywy los nas czeka w najbliższym tygodniu, szanowny Hugonie. I zaznaczam jedynie, że to był twój pomysł z tym cmentarzem. Trzeba nam było iść, jak Bruno mówił, na elfi kurhan na północy. To byśmy się obłowili, bo kto wie, może jakaś starożytna pamiątka się ostała. I byłoby na pierożki, byłoby na precle, byłoby…
― Zawsze możemy dogadać się z Ilyushką. On załatwi jakiegoś krasnoluda tynkarza-kowala-akrobatę co nam runy ze ścian odłupie, a potem się podzielimy. Powiedzmy, że damy mu te dwadzieścia procent. ― z dołu wtrącił się Bruno. Otarł pot z czoła, owinął się ciaśniej brudnym szalem.
― W dwudziestu procentach to ty chyba jesteś naszym bratem ― fuknął Balbo ― krasnolud mniejszy jest, krzepy może ma więcej, ale nas jest trzech, a on sam jeden będzie. Wyłupie co każemy, potem zamkniemy go w tym kurhanie i o, nogi za pas weźmiemy. A Ilyushce powiemy, że go ghule zeżarły, albo jakieś elfie licho.
― I myślisz, pajacu karczemny, że Ilyushka to tak o, za pewnik weźmie, bo jakiś niziołek mu tak powie? ― Hugo już podwijał rękawy, gotów spuścić bratu manto ― Że nie sprawdzi i się nie dowie?
― Póki zniknięcie krasnoluda nie uderza w jego biznes, to będzie… bardzo obojętny w tej sprawie. Ale co ty możesz o tym wiedzieć, półgłówku.
― Skoro ja jestem półgłówek, to ty jesteś cwierćgłówek!
Z rozkopanego dołu wyleciało nieco zbitej w zimne kloce ziemi, porwanych korzonków i zbutwiałych desek po trumnie. Niziołek w dole sapnął, zaparł się i po chwili z głębin wyrzucił także wyświechtaną, skórzaną torbę. Wygramolił się potem sam, bez pomocy narwanych braci. Bójkę przerwał solidnym kopniakiem w tyłek bliższego mu niziołka, strzepnął poirytowany dłonie z brudu.
― Nie ma ciała, ale w sumie nam niepotrzebne. Ważne, że jest pamiątka ― wskazał braciom torbę. Hugo zmarszczył brwi, nie do końca zadowolony i śmiertelnie urażony kopniakiem.
― A nie wydaje ci się to dziwne, że grób sobie jest rozwalony, a w środku ino torba? ― spytał.
― Nie, czemu?
― No… brzmi jak podstęp jakiś. Taki z tych chujowszych.
― A, przewrażliwiony jesteś jak baba z pacholęciem ― Bruno machnął ręką. ― Ścierwojady lubią mięso, to i mięsem się zajmują. My lubimy świecidełka i skarby, to i tym się zajmujemy, tak? Jak profesjonalni… profesjonalni… ― Niziołek zgubił słowo.
― Profesjonalni złodzieje? ― podpowiedział Balbo, przegrzebując torbę.
― Przedsiębiorcy? ― spróbował Hugo, smarkając w palce.
― Profesjonalne hieny cmentarne. ― Słowo wróciło, wywołało lekka konsternację u braci. Bruno odgonił towarzystwo od znaleziska, zarzucił sobie torbę na ramię. Stary, skórzany pasek jęknął ostrzegawczo, trzasnęły wysłużone nici.
― No, jak dla mnie, to brzmi obraźliwie. Nie chciałbym być jakąś tam hieną… Co to w ogóle jest? Ta hiena? ― zainteresował się Hugo, ale nikt nie był w stanie mu tego wyjaśnić.
― Ja to wam nie chcę przeszkadzać ― Balbo zgarnął łopatę i kilof, rzucił Hugo motykę. ― Ale zdaje mnie się, że słyszałem jakieś podejrzane mlaskanie.
― Że ścierwojady? ― Bruno dla pewności objął torbę ramieniem, podtrzymując ciężką zawartość.
― Może ścierwojady. A może nie. Ale nie ryzykowałbym, za młody jestem na umieranie. Biegiem panowie, biegiem do kucyków!
Trzy niziołki, jak jeden mąż, ruszyły biegiem w stronę uwiązanych nieopodal wierzchowców. Od strony zagajnika trzasnęły gałęzie.
Bywały dni, w których nic się nie działo i leżało się do góry brzuchem w gildyjnej siedzibie, spędzało zdecydowanie zbyt dużo czasu na rozmyślaniu i rozgrywaniu scenariuszy z serii „co by było gdyby”. Małgorzata - jako osoba, która zdecydowanie wolała mieć za dużo na głowie, niż nie mieć wcale - nie przepadała za tymi dniami, unikała ich tak mocno, jak tylko się dało. Brała dodatkowe misje, brała zlecenia poza Gildią, oddawała się pogłębianiu wiedzy z zakresu prawa, czy prowadziła szkolenia psów. Starała się wypełnić wolny czas i ograniczyć myślenie o pierdoletach do minimum, ale nie zawsze jej plany i pragnienia szły w parze z tym, co planowało dla niej przeznaczenie.
Jeden z dni wypełnionych szeroko pojętą nudą nastał wraz z pierwszym śniegiem. Nie było żadnego zlecenia ani misji. Prawnicze tomiszcza z biblioteki znała już chyba na pamięć, pchełki wolały spać, niż uczyć się nowej sztuczki. Towarzystwa z którym chętnie spędziłaby czas wolny także nie było, a na domiar złego, nie mogła się ruszyć nawet do Sorii przez awanturę z Tezeuszem, w wyniku której nie odzywali się do siebie od paru ostatnich tygodni (poza sprawami absolutnie wymagającymi tego kontaktu). Na domiar złego straciła swoją ulubioną błyskotkę w postaci pierścionka, który – najprawdopodobniej – zginął gdzieś w zaroślach ogrodu lub w błocie.
Małgorzata spędziła znaczną część przedpołudnia w łóżku, jej głowę zaprzątało orzeczenie sądu prezentujące odrębne stanowisko do utrwalonej linii orzeczniczej i była bliska wyciągnięcia z tej sprawy całkiem sensownych wniosków, kiedy w burzę myśli wkradło się zdradzieckie skrzypnięcie deski i szelest wsuwanego w szparę pod drzwiami listu. Gnatołam szczeknął nisko, odprawiony komendą przyniósł Małgorzacie przesyłkę do łóżka.
I już sam widok charakteru pisma sprawił, że dzień stał się jakoś mniej nudny, zdecydowanie weselszy i zmierzający ewidentnie ku lepszemu.
Krótka lektura uświadomiła jej ponownie jak lakonicznie i chaotycznie potrafił pisać Seweryn, kiedy nie potrafił zdecydować się na motyw przewodni listu. Małgorzata, obeznana jednak w jego stylu, doszukała się wszystkiego, co powinna znaleźć i przyjęła do wiadomości.
A potem po prostu pozbierała się z nową energią z łóżka, uszykowała do drogi. I opuściła Gildię jeszcze tego samego dnia.
Ledwie parę dni później spotkała się z jasnowłosym, zawsze modnie ubranym bardem w karczmie o wdzięcznej nazwie Złoty Gąsior, w której to Małgorzata nie była wcale taka obca i nieznana, jak można byłoby ogólnie sądzić. Przy piwie i misce kaszy ze skwarkami dowiedziała się o interesującej sprawie pewnego pasera, wysłuchała paru równie interesujących plotek, a także nadrobiła wiadomości z kręgów muzycznych. Prócz tego, między wierszami, zdołała także wyczytać, że Seweryn poza pewnego rodzaju informacjami, miał także pewnego rodzaju kłopoty.
― Pojedziesz ze mną do tego pasera ― zadecydowała, machnęła w kierunku kamrata drewnianą łyżką. ― Ktoś musi mnie przedstawić jako zaufanego człowieka, a skoro go znasz, to nadasz się idealnie.
Seweryn zabębnił palcami o blat stołu. Kiedy jego palce trafiły na coś klejącego, skrzywił się okropnie i cofnął dłoń, otarł ją dyskretnie o płaszcz.
― Co tylko zechcesz ― odparł wesoło, z niepokojem zerkając w stronę podejrzanie klejącego się fragmentu mebla. ― Ale konia straciłem ostatnio i…
― Pojedziemy we dwójkę na Belladonnie. A potem kupię ci jakiegoś potulnego wałacha.
― … i napisałem piękną balladę ― kontynuował niezrażony Seweryn. ― Wysłuchasz jej, Gosiu? Specjalnie stroiłem lutnię, poza tym, uważam, że spodoba ci się motyw przewodni utworu.
― Wysłucham, kochanie ― odparła słodkim głosem, odsunęła od siebie pustą miskę. ― A teraz chodź, im szybciej załatwimy tego pasera tym lepiej dla nas obojga.
Wyszli z Gąsiora, na zewnątrz wciąż było cholernie zimno, choć słońce stało w zenicie. Śniegu nie było co prawda aż tak dużo, ale w dalszym ciągu zalegał białymi zaspami, zepchnięty na boki uliczek. Małgorzata uporała się z naszykowaniem Belladonny do drogi, Seweryn w tym czasie zajął się głaskaniem pchełek i dyskretnie dokarmiał je kawałkami szynki zwiniętej z karczmy.
Jadowniczka, bardzo świadoma tego przestępczego czynu, uśmiechnęła się pod nosem z zadowoleniem. W końcu nabywał jakichś sensownych umiejętności, które ułatwią mu życie.

― I wyobrażasz sobie co wtedy powiedziała? ― męski głos przesiąkł nadmierną irytacją, spłoszył siedzące na łysej gałęzi stado wróbli.
Małgorzata poprawiła się w siodle, westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że Seweryn za punkt honoru objął sobie wprowadzenie jadowniczki we wszystkie możliwe plotki jakie dane było mu zasłyszeć po drodze, nowinki życia towarzyskiego (głównie skupiającego się rzecz jasna na Sewerynie), skandale wszelkiej maści (przy okazji swój udział w nich skrzętnie zamaskował milczeniem) i wszystkiego tego, o czym nie wspomniał podczas ostatniego spotkania.
― Nie, Sewerynie, nie wyobrażam sobie.
― Że „nie dla psa kiełbasa”! Że niby godzien jej nie jestem, psia jucha.
― A która to już twoja wybranka w tym miesiącu? Oczywiście skupiamy się tylko na tych do grobowej deski, wszelkie pomniejsze miłostki pomińmy ― odparła z emfazą.
― Och, jeśli chodzi o poważne relacje, to Isabelle była… była… trzecia, o ile się nie mylę. A nie, czekaj, czwarta!
Lutnia brzdąknęła charakterystycznie, Seweryn nieustannie próbował ją dostroić do odpowiedniego tonu.
― Świetnie. A ty wiesz, że kiedyś przez te baby, to w kłopoty wpadniesz?
― Gosiu ― głos barda nabrał nieopisanej miękkości, jedwabiem muskał uszy. Struny trącone palcami wydały z siebie lekkie, melodyjne tchnienie, ale wciąż niewystarczające. Seweryn znów dokręcił kołek na gryfie. ― Żadne kłopoty mi nie straszne. Nie, kiedy tyczą się płci pięknej.
― A niezamężne chociaż są? Wiesz, żeby cię jakiś zazdrosny mąż nie pogonił z grabiami ― odparła sugestywnie.
― Och ― w głos wkradła się nuta wahania, bard uniósł głowę ― wiesz, że nie pytałem? Ale na litość boską, nie tym zajęte masz myśli, kiedy ktoś - w sposób niesamowicie płomienny, trzeba przyznać – wyznaje ci miłość do grobowej deski! ― kołek skrzypnął, struna jęknęła i poszła z trzaskiem, strasząc wszystkich dookoła. Psy zaczęły ujadanie, Belladonna bryknęła, zrzuciła barda w rozmoczoną śniegiem ziemię.
Małgorzata parsknęła, ściągnęła wodze klaczy, pozwoliła jej zatańczyć w miejscu. Trzy pchełki dopadły do Seweryna, ciemne nosy zbadały materiał płaszcza po raz kolejny, zdjęły z niego zapach. Gnatołam władował się bardowi na nogi, ubłocił mu także spodnie.
― Hej! ― zawołała Małgorzata, gwizdnęła ostro na psy, przywołała je do porządku.
― Moja lutnia ― jęknął bard. Podniósł się ociężale z ziemi, strzepnął dłonią, z rozpaczą spojrzał na strój. ― Moje ubrania…
― Nawet nie zaczynaj biadolenia, tylko ładuj tyłek z powrotem ― przerwała mu, wciąż rozbawiona. ― Chciałabym jeszcze dzisiaj dotrzeć na miejsce, do tego twojego… jak mu tam?
― Ilyushka ― przypomniał usłużnie Seweryn, choć w tonie przebrzmiał niezmierzony żal. Wspiął się z powrotem na grzbiet klaczy, z pomocą Małgorzaty poszło mu nader szybko i bez zbędnych problemów.
― Po co ci paser tak właściwie? ― spytał, kiedy jadowniczka uwolniła nogi ze strzemion i odwróciła się w siodle, opatuliła go swoim szalikiem, krytycznie spojrzała na ubłocony płaszcz.
― Jak ci powiem, to obiecasz, że nikomu nie wypaplasz?
― No pewnie! ― obiecał z entuzjazmem Seweryn, człowiek, który nigdy nie dochował żadnej tajemnicy.
― Ilya na miejscu? ― spytał konspiracyjnym tonem Seweryn. Wraz z Małgorzatą przekroczył próg sklepu z bibelotami wciśniętego między rozsypującą się kamienicę obsraną przez gołębie, a budynek miejskiej łaźni. We wnętrzu unosił się sugestywny zapach ziół i kurzu.
― Zależy kto pyta ― odburknęła niewysoka, białowłosa kobieta zajęta polerowaniem kolby z eliksirem. Obdarzyła dwóch intruzów (bo na pewno nie potencjalnych klientów) przelotnym, niezobowiązującym spojrzeniem. Odchrząknęła znacząco.
― No ja, Seweryn ― głos barda nabrał niewyjaśnionej nerwowości. Małgorzata nie była pewna, czy ta nerwowość bierze się z powodu nowej przedstawicielki płci pięknej, której Seweryn chyba jeszcze nie zbajerował, czy od potencjalnego spotkania z tym całym Ilyą. ― Znaczy się, Jasiu. ― dodał znów konspiracyjnie, odzyskał spokój ducha. Puścił białowłosej oko.
Odmienne imię wywołało pożądany efekt, kobieta wsunęła palce w usta i gwizdnęła przeciągle.
― Esz, cholera, co się pieklisz kobieto ― sarknął ktoś z zaplecza. Ciemna kurtyna uniosła się, spłynęła ciężką falą po przedramieniu. Małgorzata skrzyżowała spojrzenie z jednookim rudzielcem o bardzo przekonywującej i słusznej posturze. Uśmiechnęła się więc jak to miała w zwyczaju, bardzo miło i bardzo zaczepnie, bo mocne barki i wyrobione ramiona należało doceniać niezależnie od sytuacji.
― Ilyushka pewnie? ― zagadnęła lekkim tonem.
Jegomość skinął głową, ale zaraz stracił nią zainteresowanie, spojrzenie przepłynęło na stojącego obok barda.
― Jasiu! ― zawołał, rozciągając ramiona w szerokim, zapraszającym geście. ― Widzę, że sobie jakąś Małgosię w końcu przygruchałeś. Tylko, kurwa, niepokojąco podobni do siebie jesteście.
― Ale kiedy to… ― Sewerynowi nie dane było skończyć. Ilya zgarnął barda, otoczył silnym ramieniem i zaciągnął na zaplecze. Małgorzata, chcąc nie chcąc, poszła za nimi.
― Ja wiem, Jasiu, że ty jesteś skrajnym narcyzem i świata poza sobą samym nie widzisz. Niech stracę, nawet ci przyznam, że całkiem słusznie. ― Jednooki obejrzał się przez ramię na podążającą za nimi Małgorzatę, zlustrował ją spojrzeniem, bardzo sugestywnie. ― Ale żeby aż tak?
― A ty nie myślałeś, żeby się przebranżowić na jakąś tą… no… wróżkę, co przyszłość z kart przepowiada? ― spytał wesoło bard, dając się prowadzić po stromych schodkach.
― Czemu?
― Bo wiesz, ona naprawdę ma na imię Małgorzata.
Ilya parsknął, wiadomość rozbawiła go niebywale. Kręcąc głową uwolnił Seweryna od swojego nader troskliwego ramienia, wprowadził ich do sporej piwniczki z paleniskiem. W powietrzu unosił się zapach potrawki, pod sufitem wisiały przeróżne bronie i zmyślne narzędzia. Ze skrzyń zalegających w całym pomieszczeniu wystawały różne przedmioty: zdobione łyżki, fikuśne noże, eleganckie futra i tym podobne. Pod ścianą, przy szerokim, długim stole, siedziały trzy niziołki. Wbrew wszystkiemu, obrazek ten nie wydawał się tak oderwany od rzeczywistości i nierealny, jak można byłoby się tego spodziewać. Na brudnym stole, tuż obok dzbana maślanki, stała torba. Stara, wyświechtana, zabrudzona ziemią, bardzo pospolita.
Na widok wchodzących trzy postacie poruszyły się niespokojnie, podniosły się nerwowe szepty. Małgorzata uniosła brwi, podparła się pod boki ewidentnie rozbawiona zastanym w piwnicy towarzystwem.
― No proszę ― odezwała się ― dorabiacie na boku?
― Do gara trzeba mieć co włożyć, a ostatnio niewiele się dzieje… tu i tam ― odpowiedział buńczucznie Hugo. Bruno skrzywił się wyraźnie, zdegustowany tonem brata.
Małgorzata skinęła głową, zgadzając się z jego słowami. Doskonale wiedziała o tym, że niewiele dzieje się tu i tam, bo przecież sama organizowała im zlecenia w tymże tu i tymże tam. Trzej bracia pracowali dla niej od dobrych dwóch lat, zazwyczaj zajmując się rozkopywaniem grobów, ale czasem przydawali się także do szpiegowania i szykowania gruntu pod konkretną akcję. Z rzadka zlecała im także pozbywanie się zwłok. Byli niepokojąco skuteczni w tej kwestii.
― To wszyscy się znacie, taa? ― spytał Ilya, sztucznie rozciągając głoski. Rozsiadł się po drugiej stronie stołu, wskazał gestem ławę częściowo zajętą przez niziołki. ― Interesujące całkiem.
― Świat jest mały. Poza tym, trzeba sobie radzić. ― Małgorzata uśmiechnęła się bardzo ładnie i bardzo złudnie, przysiadła obok Hugo. Seweryn nie skorzystał z zaproszenia, pochłonęło go oglądanie zawartości skrzyni z wystającym kawałkiem futra.
― Skoro się znacie, to przejdę od razu do rzeczy. ― Jednooki wyjął z kieszeni spodni kawałek bibułki, sięgnął po puszkę z tytoniem schowaną za dzbankiem z maślanką. ― Za te wasze bibeloty, to mogę dać parę koron, ale majątku z tego nie będzie. Lichy towar, w dodatku ciężki do opchnięcia ― stwierdził niedbale, obojętnie wręcz.
― Jak to parę koron?! ― zdenerwował się Balbo, ale Bruno uspokoił go szybkim gestem.
― Nic więcej nie da się ugrać? Bo wiesz, niedawno siostra nam zmarła…
― Tak, Primula jej było… ― wtrącił Hugo, robiąc zbolałą minę.
― Wyszła raniusieńkiem na pole i no, nie wróciła.
― I co jej się niby stało? ― Ilya nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem, zbyt zajęty skręcaniem papierosa.
― No umarła, nie?
― O ― paser zdziwił się uprzejmie ― chętnie posłucham tej fascynującej historii.
― Noo… podobno zatruła się pomidorem. Tak, mnóstwem pomidorów. I blekotu się naćpała.
Małgorzata zachowała kamienną twarz, choć historię o ich zmarłej siostrze słyszała już nie raz i nie dwa, w przeróżnych kombinacjach. Raz nazywała się Primula, raz Primrose; raz ginęła na polu, raz w zamku jakiegoś straszliwego demona, przejedzona ciastkami. Czasem, okazjonalnie wręcz, siostra w tajemniczy sposób zmieniała się w brata. Małgorzata nie wnikała w szczegóły, za każdym razem ckliwą historyjkę traktując litościwym uśmiechem i delikatną sugestią, jakoby w niektórych psich hodowlach karmiono szczeniaki niziołczym mięsem.
― Mnóstwem pomidorów… ― mruknął paser, odpalił papierosa. Ramię niezobowiązująco oparł na ławie. ― Jak tak, to zapłacę wam o połowę mniej. O, albo w ogóle wam nie zapłacę, tylko przerobię na zupę. Lubisz zupę? ― pytanie skierował do Małgorzaty.
Uśmiechnęła się, nachyliła i wyjęła mu papierosa spomiędzy palców. Przeciągnęła chwilę w której się sobie przyglądali, zaciągnęła się, równie powoli.
― Nie przepadam. Zwłaszcza z niziołków. Podobno są tłuste, a ja muszę dbać o linię.
Ilya podrapał się po brodzie, jeszcze raz, od niechcenia, zajrzał do torby. Wyjął z niej niewielkie, drewniane pudełeczko z wygrawerowanym, pozwijanym fantazyjnie smokiem, odłożył na bok. Do tego całkiem porządna koszula, jeden but, solidny pasek i równie solidna para rękawic. Podniósł spojrzenie na Małgorzatę.
― Może chcesz coś odkupić, zanim zacznę się zastanawiać co z tym zrobić?
Jadowniczka pochyliła się, łokciami wsparła o blat. Ilya musnął jej dłoń, odebrał papierosa. Uchwyciła jego spojrzenie, znów przeciągnęła chwilę, rozgrywając z paserem krótki pojedynek. Potem znów skupiła się na rzeczach przyniesionych przez niziołki.
― Skąd to w ogóle jest?
― No a skąd mamy zazwyczaj rzeczy? Z cmentarza, kurwa ― odpowiedział agresywnie Balbo, śmiertelnie urażony tym „tłustym niziołkiem”.
― A czyj konkretnie grób rozkopaliście? A nie, przecież i tak czytać nie umiecie.
― Nie wiadomo, czy to w ogóle był grób, czy ktoś sobie zrobił, rozumiesz, magazyn na cmentarzu. Albo może trupa wywlekły ghule, a dobytek został? Pies wie, jebać to w sumie. Bierzesz, czy nie bierzesz?
Małgorzata sięgnęła po podłużne pudełko, obróciła je w palcach, zajrzała do środka. Nadawałoby się na pojemnik na okulary, tylko… no właśnie. Ona sama nie nosiła tego rodzaju rzeczy, a jedyna osoba, której by się taki prezent przydał, dostałaby zawału na wieść o tym skąd pudełko pochodzi. I mimo tego, że wciąż nie miała stosownego prezentu dla Antaresa – który, jak się niedawno okazało, dzielił z nią dzień urodzin – nie sądziła, by odkupienie przedmiotu było dobrym wyjściem. Znajdzie coś innego.
Sięgnęła po rękawice, wsunęła w nie dłonie, obejrzała, sprawdziła pod kątem dziur i przetartego materiału. Były nieco za duże, ale w stanie tak dobrym, że aż żal było je zostawić.
― Te wezmę, ale nic poza tym.
― Świetnie, jedno z głowy. ― Ilya jednym ruchem zgarnął resztę fantów do torby, torbę bezceremonialnie rzucił na bok. Nogi położył na stole, skrzyżował je w kostkach, przerzucił spojrzenie na niziołki. ― Mojej uroczej towarzyszce powiedzcie, że wy po wypłatę. A hasło to, o ironio, pomidor.
Trzej bracia, niezbyt zadowoleni, acz pozbawieni argumentów by targować się dalej, spojrzeli po sobie ponuro, pomamrotali jeden przez drugiego, słowa utonęły w nieładzie wypowiedzi. Szurając stopami opuścili piwnicę. Seweryn, nie znalazłszy w skrzyniach niczego interesującego dla wschodzącej gwiazdy lokalnej sceny muzycznej, klapnął smutno przy palenisku. Zajrzał do gara z potrawką lub zupą, nie był do końca pewien jak odróżnić jedno od drugiego.
Paser skupił się na Małgorzacie, dmuchnął kłębem dymu.
― Jaki konkretnie biznes cię sprowadza, Małgosiu? Skoro trafiłaś tu z Jasiem, to pewnie chodzi o poważne interesy, a nie jakieś cmentarne bibeloty.
― Widzisz, Ilya ― zaczęła sugestywnie ― od dawna szukam poważnego partnera do pewnego przedsięwzięcia. Handlujesz nie tylko kradzionym towarem, ale podobno także całkiem nieźle idzie ci obracanie informacjami.
Paser uśmiechnął się paskudnie, ale nie przerwał jej. Ściągnął nogi ze stołu, nachylił się nieznacznie w jej kierunku, zainteresowany.
― A tak się składa, że czasem potrzebuję jednego, czasem drugiego ― dokończyła, rozciągając jasny lok w proste pasmo.
― Jeśli tylko masz coś ciekawego w zamian, to zamieniam się w słuch ― mruknął, podał jej papierosa. Lok zwinął się z powrotem z energią, zakołysał wdzięcznie. Małgorzata pochyliła się, sięgnęła dłoni pasera. Musnęła ją opuszkami palców, niby to przypadkiem, niby to bez podtekstu.
― Na litość boską, kurwa. Coś ty tu wlał? ― wtrącił się Seweryn w pertraktacje, ostentacyjnie plując zupą.
Nie spędziła w Renbergu dużo czasu, nie mogła sobie na to pozwolić. Tym razem, wbrew obiegowej opinii i wbrew temu co zazwyczaj sama myślała w tej kwestii, nie mogła i nie chciała się spóźnić. Musiała wrócić do Gildii najpóźniej dwunastego grudnia i nie było przebacz. Załatwiła więc sprawę pasera i pozostawiła Seweryna pod opieką litościwych bogów, bo z nim to nigdy nic nie było wiadomo, a przecież nie mogła niańczyć go dłużej niż to absolutnie konieczne. Pożegnali się tuż za bramami miasta, wyściskali serdecznie. Małgorzata pouczyła go, by uważał, Seweryn obiecał, że będzie ostrożny. Nie uwierzyła mu, tak samo jak on nie uwierzył jej w tej samej kwestii.
Droga do Sabret zajęła jej przeszło pięć dni, w których to nie działo się absolutnie nic, poza tym, że raz zgubiła drogę. Pchełki biegły wytrwale przy Belladonnie, równie wytrwale zapewniały jej ciepło podczas mroźnych nocy w jakichś zapomnianych przez bogów zajazdach. Małgorzata, nawykła do tego, że w jej życiu dzieje się dużo i mocno, podczas drogi miała niemiłe wrażenie, że zaraz umrze z nudów.
Dąbrowa ustąpiła łagodnie, na rozstajach strzeżonych przez kapliczkę Asaima odbiła na zachód. W oddali zamajaczyły liche mury miasta, powietrze niosło dymem, główna droga zaludniła się znacząco. Sabret odzyskało swoją stabilność po przewrocie, w którym uczestniczyła osobiście wraz z hrabią D’Arienzo. Handel wrócił na dawne tory, szala sił się wyrównała, na planszy pojawiły się nowe pionki i nowi gracze. Nowa władza – choć może nie czysta i daleka od niewinności – mogła poszczycić się osiągnięciem w postaci zachowanej równowagi, a to przecież było najważniejsze.
Tamta misja pozostawiła po sobie parę trwalszych znajomości do których czasem wracała myślami, lub które ożywiała listami. Jedną z nich był niejaki przemytnik, znany publice jako Percival Schuttenbach, a który stanowił główny kontakt jadowniczki w sprawach mniej światłych i zdecydowanie bliższych przestępcom niźli prawym ludziom. Zgodnie z oczekiwaniami, znalazła go pod miastem, w kanałach, w których szeroko pojęta bandyteria postanowiła umościć sobie gniazdowisko. Siedział na wielkiej skrzyni, rozmawiał z jakimś krasnoludem, jasne blond włosy odznaczały się w ponurych i ciemnych kanałach, były znakiem rozpoznawczym. Przynajmniej dla niej.
Poza tym, styl fircyka i wielkiego pana również rozpoznałaby wszędzie.
― Kogo moje oczy widzą! ― zauważył ją pierwszy, powitał wesoło, jak zwykle błyskając zębami w uśmiechu. Zeskoczył ze skrzyni, płaszczem zamiótł ziemię. ― Pani De Verley we własnej, niepołamanej osobie!
― Percivalu ― zaświergotała i wpadła w objęcia przemytnika, ucałowali się w policzki nader spoufale. ― Też się cieszę, że cię widzę. I że jesteś w jednym kawałku, bo kiedy się ostatnimi czasy widzieliśmy, to hm, cóż, nie prezentowałeś się tak dobrze jak teraz. To nowy rapier?
― Nowy, nowy. Od zniknięcia starego szczura dobrze nam się tu powodzi. No, może bez narkotyków czasem ciężej uzyskać stałą klientelę, czy dowiedzieć się tego i owego, ale nie narzekam. Ani ja, ani jak tu widzisz, moi drodzy znajomi i przyjaciele.
― Świetnie. Mam dwie sprawy, i nie obrazisz się, jeśli od razu przejdę do konkretów? ― spytała, poprawiając futrzany kołnierz płaszcza. Percival wyraził swą milczącą aprobatę dla pomysłu. ― Po pierwsze i najważniejsze, szukam dobrego kowala, który nie boi się eksperymentów. W sumie najlepiej krasnoluda, oni najlepsi w fachu.
Przemytnik pokiwał powoli głową, niedbale wsparł się łokciem o skrzynię.
― W Sabret może ryzykanci się znajdą, ale nie wiem czy można ich nazwać dobrymi. Brzeszczot naprawią, poprawią jelec, ale dużo więcej po nich spodziewać się nie można. Spytam jednak, krasnoludów ci u nas dostatek, na pewno ktoś będzie znał jakiegoś wujka, pociotka czy innego stryja z podziemnego królestwa. A druga sprawa?
― Druga sprawa jest znacznie delikatniejsza ― Małgorzata westchnęła ciężko, splotła ze sobą dłonie. Spojrzenie odruchowo padło na prawą dłoń, doszukując się znajomego błysku szmaragdowego oczka, ale ten przecież był od dłuższego czasu nieobecny. Zacisnęła nieznacznie wargi, wróciła spojrzeniem do Percivala. ― Chodzi o…
― Pierścionek? ― wtrącił niecierpliwie. ― Zgubiony? Czy co się z nim stało? Pamiętam nawet, srebrna obrączka z niewielkim szmaragdem, tak?
― Tak ― ponowne westchnienie ― i nie. Znaczy, dobrze kojarzysz pierścionek, ale nie w tym rzecz. Macie tu gdzieś jakiś dobry sklep z pamiątkami, albo innymi bibelotami? Szukam prezentu.
― Hm… może byłby w stanie coś doradzić, ale musiałbym wiedzieć coś więcej o tym szczęśliwcu ― Percival zawiesił teatralnie głos, przeciągnął po niej sugestywnym spojrzeniem. ― A nie wystarczyłoby, żebyś się sama obwiązała wstążką i…
― To nie ten typ, Percivalu, na litość boską! ― przerwała mu Małgorzata donośnym parsknięciem, co zwróciło na nich uwagę trójki elfów dyskutujących w rogu. ― To rycerz. Taki… niewinny. Nie wiem w zasadzie, czy to właściwe słowo, ale lepszego w tej chwili nie mam.
― Toś sobie znajomego wybrała ― odpowiedział nader spokojnie, z nutą znudzenia w głosie. ― Może przegląd zbroi mu zafunduj, albo podkucie konia.
― Ma patrona. Poza tym, proszę cię ― posłała mu niemalże urażone spojrzenie ― tylko na tyle cię stać? W mojej pamięci zapisałeś się jako przemytnik nader kreatywny.
― Przychodzi mi na myśl tylko jedno miejsce, całkiem niedawno otwarte. Towar to nie wiem skąd ciągnie, ale wygląda na porządny. No, chodź, pokażę ci.
Przemytnik poprowadził ją tylko sobie znanymi skrótami, w trymiga wrócili na powierzchnię, wtopili się w tłum na głównej ulicy. Małgorzata, mimo teoretycznej znajomości miasta, całkiem oddała prowadzenie Percivalowi, sama skupiła się na podziwianiu zmian, jakie zaszły tak w miejscu, jak i w ludziach. W głębi ducha poczuła nieśmiałe ciepło dumy z tego, co udało im się tu dokonać. Może nie wszystko poszło zgodnie z planem, niektórych wpadek mogliby uniknąć, ale wciąż, liczył się efekt. A ten był zadowalający.
Podróż do niewielkiego kramu z bibelotami nie zajęła im dużo czasu. Ledwie kwadrans pląsali między ludźmi, minęli główny rynek z nieczynną fontanną, karczmę i zajazd w którym zostawiła pchełki, potem skręcili w brukowaną aleję, a tam wpakowali się do pierwszego sklepiku na rogu.
Wewnętrze było po prostu dużą, przestronną izbą pełną piedestałów, półek, skrzyń i kredensów, które chowały w sobie całą masę teoretycznie niepotrzebnych bibelotów, pamiątek, figurek i tym podobnych rzeczy. Małgorzata od razu zainteresowała się drewnianymi strugankami, Percival poszedł rozmówić się ze sprzedawcą. Przeskakiwała wzrokiem od półki do półki, od przedmiotu do przedmiotu, ale nic tak naprawdę nie wydawało jej się tak dobre i jednocześnie tak praktyczne jak tamto wyniesione z cmentarza pudełko. Z jej obserwacji wynikało, że Antares tylko się prosił o to, by w końcu okulary w tajemniczy sposób mu się stłukły, a wtedy to bez pomocy maga by się nie obeszło. Znając zaś gildyjnych magów…
Małgorzata obróciła w palcach drewnianego, malowanego smoka.
Znając gildyjnych magów, zdecydowanie rozsądniej byłoby nie zawracać im głowy czymś takim jak stłuczone okulary. Odstawiła smoka na półkę z głośnym stuknięciem, przeszła się parę kroków między regałami i stanęła przy gablocie, w której kryły się przedmioty lepszej jakości, cenniejsze. Był tam zdobiony kord, tajemnicza maska pokryta elfickimi symbolami, para zdobionych rękawic i… pudełko. Drewniane pudełko z grawerowanym smokiem, które niziołki ledwie tydzień temu opchnęły paserowi, a który to chwilę potem chciał opchnąć pudełko jej. Jak się tu znalazło? Czy sprzedawca wiedział cokolwiek o pochodzeniu przedmiotu?
― Może w czymś pomóc? ― zagaił staruszek za kontuarem, podparł się o blat łokciami.
― N-nie… ― głos zadrżał jej zdradziecko, w sposób bardzo dla Małgorzaty nietypowy. ― Albo tak ― zmieniła zdanie ― to pudełko ze smokiem…
― A, pudełko. Ładne, nie? ― staruszek podreptał w kierunku gabloty, splótł ręce za plecami. ― Nosił je ze sobą pewien rycerz, zostało też zaklęte przez wróżki, żeby przynosiło szczęście. Dobre drewno, zawiasy wymienione całkiem niedawno, jeśli ktoś by mnie pytał o ocenę. No i ten, w promocyjnej cenie ― mrugnął do Małgorzaty porozumiewawczo.
― Mhm… ― mruknęła, przyglądając się pudełku po raz kolejny. Pierwszy raz słyszała, żeby przedmiot z paserskiej kolekcji był zaklinany przez wróżki, ale niech już będzie. ― A ile sobie życzycie?
― Trzysta koron.
Małgorzata bardzo gustownie sfingowała kichnięcie, żeby ostentacyjnie nie parsknąć prosto w gablotę.
― Obawiam się, że mnie nie stać. Ale dziękuję.

Nie kupiła nic i nie załatwiła nic. Wyjechała z Sabret następnego dnia o świecie, wróciła na trakt, szybkim tempem udała się do losowo wybranego miasteczka. Czasu było coraz mniej, w końcu najpóźniej jedenastego powinna być z powrotem w Gildii, by następnego dnia udać się na kolejną misję, a gdzieś w międzyczasie jeszcze pożyczyć Antaresowi wszystkiego najlepszego. Grafik wydawał się więc napięty, a czas przeciekał jej przez palce w nieubłaganie szybkim tempie.
Kolejny przystanek, kolejne miasto, kolejny kram i kolejne rozczarowanie przemieszane z czymś na kształt rodzącej się w głębi ducha podejrzliwości, bo oto wśród staroci, żeliwnych garnków, emaliowanych kubków i malowanych szyszek znalazła znów to samo pudełko. Wygrawerowany smok łypał na nią pustym okiem, drewno lśniło miękko w blasku poranka, a Małgorzata miała coraz większe wrażenie, że coś tu jest mocno nie tak. Mimo to, nie kupiła prezentu. Bardzo taktownie zasugerowała, że cena trzystu siedemdziesięciu dwóch koron jest nieco zawyżona i że widziała takie samo taniej, na co kupiec zarzekał się, że to unikat i jedyny taki w całej Iferii. Małgorzata pozwoliła sobie nie skomentować. Następnego dnia ruszyła dalej, tym razem w kierunku Sorii, mając zamiar zwiedzić każdy kram po drodze. Było to w przeciwnym niż dotychczas kierunku, przeklęte pudełko powinno więc dać jej spokój.
Kiedy ciemnobrązowy, ciepły, orzechowy kolor drewna powitał ją w kolejnym sklepiku, nawet nie komentowała. Spytała jedynie o cenę, a kiedy ta znów okazała się wyższa niż poprzednia, po prostu odwróciła się na pięcie i wyszła, nie słuchając wymyślnej historii o rycerzu z dalekiej krainy, co smoki rąbał jedną ręką, a drugą czarował tak, co to żaden czaromiot tak nie potrafi.
Z każdym kolejnym sklepem było tak samo, aż Małgorzata naprawdę uwierzyła w to, że pudełko jest magiczne i – co gorsza – uparcie ją prześladuje. Bez względu na to jak zmieniała trasę, bez względu na to, gdzie się zatrzymała, pudełko zawsze tam było i czekało, za każdym razem jeszcze droższe niż poprzednio. Absurd cenowy osiągnął swój limit w sklepie Burnesa w Sorii, który za pudełko zaśpiewał przeszło osiemset koron, ale Małgorzacie – bardzo zestresowanej ewentualną magicznością pudełka i jego ewidentnie prześladowczym charakterem – nawet nie drgnęła powieka, kiedy poleciła zapakować je w miękki materiał, razem z jakimś certyfikatem autentyczności.
Choć nękały ją myśli przeróżne i równie przeróżne obawy, wiedziała, jak sprawdzić czy wszystko, co sobie uroiła jest prawdą, czy też nie za bardzo. Całe szczęście, z jej informacji wynikało, że w Sorii znajdzie kogoś, kto będzie w stanie odpowiedzieć jej na bardzo poważne pytanie: czy pudełko może kogoś prześladować?
Nie wiedzieć czemu, Małgorzata nie uznawała drzwi i tradycyjnych sposobów na odwiedzenie znajomych (tych lubianych i tych zdecydowanie mniej). Od lat pięciu regularnie przekonywał się o tym Tezeusz, do którego zazwyczaj zakradała się oknem, przekonał się o tym także Mattia podczas pamiętnej misji w Sabret. Tym razem przekonał się o tym Isidoro, choć w przeciwieństwie do pozostałych, szanse na zaskoczenie go i zastania w piżamie były niskie, o ile nie równe zeru.
Lekko zdyszana i zdecydowanie zmarznięta Małgorzata przysiadła na parapecie okna. Pokój hotelowy znajdował się na drugim piętrze, musiała wykazać się wyobraźnią by wejść tak wysoko bez wykrycia i bez strącenia chociażby jednej dachówki. Łatwo nie było, nie było także trudno, a ostatnia przeszkoda w postaci zamkniętego okna okazała się być fałszywa. Kiedy naparła dłonią na drewniane skrzydło, to delikatnie odskoczyło, szczeknął niedomknięty mechanizm. Przechyliła się nieco zbyt mocno do wnętrza, druga dłoń nie odnalazła podparcia w postaci parapetu. Zaskoczona Małgorzata nie spięła w porę mięśni i runęła do pokoju, wprost na – jak mogłoby się wydawać – podłogę. Podłoga była jednak zdecydowanie zbyt miękka, by uznać ją za prawdziwą, a po uchyleniu powiek okazało się, że faktycznie, nie spadła na dębowe deski, a na parę poduszek podłożonych pod okno.
― Wszystko w porządku? ― dobiegł ją głos Isidoro. Przekręciła się z pleców na bok, łypnęła na siedzącego w fotelu astrologa. W przestronnym pomieszczeniu było ciepło, w kominku wciąż trzaskał ogień, mimo dość bandyckiej pory.
― Dzięki tym poduszkom – w jak najlepszym. Dziękuję ― skinęła mu głową i pozbierała się z ziemi. Strzepnęła parę zbłąkanych śnieżynek z kamizelki i zdjęła grube rękawice. Ciepłe powietrze zaczynało szczypać ją w przemarznięte policzki. ― Nie zaskoczyłam cię chyba?
― Ani trochę ― Isidoro pokręcił głową, uśmiechnął się. Wskazał jej fotel przy stoliku na którym leżał tajemniczy, haftowany w gwiazdki i runy woreczek, a także talerzyk z ciastkami i kubek z gorącą herbatą.
― Pewnie wiesz też po co przychodzę ― stwierdziła spokojnie i opadła na fotel. Po chwili zainteresowała się ciastkiem. ― Rzuć kośćmi, zobaczymy co powiedzą. Czy to rzeczywiście prześladowanie, czy po prostu spadłam z daszku w siano o dwa razy za dużo.
Astrolog sięgnął do woreczka, wydobył z niego kości o interesującym, niespotykanym kształcie. Zamknął je na moment w dłoniach, wprawił w ruch płynnym gestem i potoczył po blacie. Przez chwilę analizował wynik w ciszy, Małgorzata tymczasem zajęła się kubkiem z herbatą, choć nie mogła powstrzymać się od ciekawskiego zaglądania to na Isidoro, to na kości.
― I co? ― spytała w końcu, nie wytrzymując całej minuty w ciszy.
― Ktoś podąża twoim śladem i nie odstępuje na krok ― zawyrokował w końcu Isidoro, nie dane mu było jednak dokończyć.
― Wiedziałam!
― …Ale to nie to, co podejrzewałaś. Sprawa pudełka jest całkiem zwyczajna. Cokolwiek jednak idzie twoim śladem… ma na razie bliżej nieokreślone zamiary, które w dużej mierze zależą od twoich przyszłych decyzji.
― Świetnie ― burknęła pod nosem.
― Mogiła w lesie pośrodku niczego ― napomknął Isidoro, Małgorzata opluła się herbatą ― jest pusta. Tego, którego odwiedziłaś na Dziady już tam nie ma. Kości mówią o waszym następnym spotkaniu i o odnogach losu, które się tam splączą. ― Astrolog uniósł spojrzenie znad kości, błękitne oczy błyszczały niepokojąco w blasku płomieni. ― Mogiła nie może być pusta. To, które z ciał w niej spocznie, zależy tylko od ciebie.
Napięta atmosfera utrzymała się przez jeszcze jedną, krótką chwilę w którym dziwka Fortuna skłonna była zdradzić więcej. Stosowne pytania ze strony Małgorzaty nie padły, a moment – przepadł. Ogień znów roztaczał przyjemną, pomarańczową łunę, kości były tylko kośćmi. Isidoro wyglądał znów jak poczciwy astrolog, a nie straszny wieszcz, między wierszami sugerujący koniec jej historii. Małgorzata zabębniła palcami o kubek, zamyślona i na pewno o wiele bardziej ponura, niż jeszcze chwilę temu.
― Zapamiętam ostrzeżenie ― orzekła w końcu, odstawiła kubek. ― Ale pudełko i tak wolałabym sprawdzić pod kątem magicznym, bez obrazy dla twojego talentu wróżbiarskiego. Byłabym po prostu bardzo niepocieszona, gdyby za trzy dni, miesiące, lub lata, nagle zmieniło się w jakiegoś skrzata, czy inną chimerę.
Astrolog skinął głową.
― Obudzę go ― zaoferował spokojnym głosem, podniósł się z fotela. Spokojnie i nieśpiesznie przeszedł do innego pomieszczenia, zniknął jej z pola widzenia. Pozostawiona sama sobie Małgorzata wydobyła z niewielkiego plecaka drewniane pudełko (teoretycznie magiczne) i ustawiła je na stole. Na księcia, o dziwo, czekać długo nie musiała, ten pojawił się po paru minutach z morderczym grymasem na twarzy.
― Ach, to ty ― burknął w ramach powitania, oklapł na fotel, rozmasował skroń palcami.
― Ach, to ja ― odpowiedziała mu z równie fałszywą nutą sympatii ― sprawdź to pudełko. Jest w nim magia? Jest jakkolwiek powiązane z rzeczami magicznymi?
Serafin przeciągnął spojrzeniem po przedmiocie i po Małgorzacie. Nie trzeba było wcale tłumacza, by domyślić się, że być może książę dał się obudzić, ale współpracować nie zamierzał.
― Proszę? ― dodała śpiewnie, zatrzepotała rzęsami.
Spojrzenie onyksowych oczu wyrażało tak głęboką dezaprobatę, że gdyby w pomieszczeniu był ktokolwiek mniej butny niż De Verley, zapewne umknąłby oknem, nie doczekawszy się odpowiedzi na swoje pytanie. Małgorzata trwała uparcie w miejscu, na szybko przemyślała dostępne opcje, w końcu odchyliła się w fotelu i zlustrowała księcia spojrzeniem równie znudzonym i pełnym dezaprobaty.
W końcu ile można kazać damie czekać.
― Zamiast „będziemy mieli gościa”, mogłeś powiedzieć, że będę się zajmował nudną ekspertyzą bibelotów, bo ktoś ma urojenia ― skomentował cierpko Serafin. Pudełko poderwało się do lotu, łagodnie przeleciało w jego kierunku, spoczęło w szponiastej dłoni.
― A czy wtedy byś wstał? ― Isidoro zdawał się nie tracić humoru, nawet mimo niezbyt przyjemnego tonu księcia.
― Nie.
― No właśnie ― astrolog uśmiechnął się szerzej, Serafin prychnął. Obrócił pudełko w palcach, przesunął nad nim szponami. Powietrze zamigotało, ale przedmiot pozostawał martwy, boleśnie zwyczajny.
― I co? ― dopytała niecierpliwie Małgorzata, dla której przesiedzenie minuty w ciszy było jak widać wyzwaniem.
― I nic ― mruknął z lekceważeniem Serafin. Pudełko przefrunęło z powrotem na stolik, stuknęło o blat. ― Łudziłem się, że będzie choć odrobinę magiczne, żeby to spotkanie nosiło w sobie jakiekolwiek znamiona sensu, ale niestety nie. Cokolwiek tam sobie uroiłaś – nie sprawdzi się.
Małgorzata spojrzała w milczeniu na Isidoro, astrolog uśmiechnął się łagodnie, jakby pocieszająco. Podniosła się z fotela, odstawiła trzymany dotąd kubek i schowała pudełko z powrotem do plecaka. Spojrzała w kierunku okna, na spadający sporymi płatami śnieg i bez słowa pożegnania skierowała się w tamtą stronę. Nie otworzyła go jednak, stała zamyślona, wpatrując się w nocny krajobraz.
Zawahała się, moment zawahania wykorzystał Isidoro, by podejść bliżej.
― Uważaj na dachówki przy drugim oknie, osuną się jeśli źle postawisz stopę ― poradził ciepłym tonem, po raz kolejny uśmiechnął się serdecznie.
Spojrzała na astrologa, przez dłuższą chwilę zastanowiła się, czy Isidoro potrafi uśmiechać się inaczej niż miło, sympatycznie, czy z troską. Ze skomplikowanego procesu myślowego wyszło na to, że raczej nie. Skinęła mu w milczeniu głową w ramach podziękowania za poświęcony jej czas, otworzyła okno. Ruszyła w śnieg i noc.
Bogowie w których nie wierzyła, a którzy uparcie istnieli, rzucili kośćmi losu.
Dwunasty grudnia przywitał ją nową warstwą śniegu na parapecie i chłodem wdzierającym się przez niedomknięte okno. Małgorzata, tradycyjnie spóźniona, do siedziby Gildii dotarła późną nocą, zamiast – jak początkowo zakładała – dzień wcześniej. Męczyło ją niewyspanie, męczył chłód, którego nijak nie potrafiła się pozbyć, nie ważne jak wieloma kocami by się okryła i w czym by spała. Zalegając w łóżku pożałowała, że nie jest czarodziejką; wtedy skinieniem nadgarstka mogłaby domknąć to cholerne okno, albo może nawet nagrzać powietrze w pokoju do jakiejś normalnej, akceptowalnej temperatury.
Stukot pazurków o deski podłogi wyrwał ją z półsnu, podniosła nieznacznie głowę, zmrużyła oczy.
― No i czego chcesz, bestio ty ― mruknęła, kiedy Gnatołam podszedł bliżej i trącił ją w policzek lodowatym nosem. Wzdrygnęła się, wychyliła nieznacznie spod koców i skór, spojrzała półprzytomnie w okno. Ledwie co wzeszło słońce, do umówionego spotkania za dużo czasu nie zostało. Jeśli choć raz chciała być na czas, powinna wstawać.
Gnatołam ponownie trącił ją nosem, Małgorzata cmoknęła z irytacją. Pies potraktował to jako zaproszenie i władował jej się na łóżko. Przygniótł cielskiem i zamerdał ogonem, bardzo z siebie zadowolony, nie dostrzegł ściśniętych w wąską kreskę ust, nie zrozumiał aluzji. Śmiałe posunięcia jednej pchełki od razu zwróciły uwagę dwóch pozostałych. Wisielec ochoczo podążył śladami brata, stelaż łóżka jęknął ostrzegawczo, kiedy kolejne cielsko ulokowało się w nogach. Księżycogryz, jako jedyny, usadowił się przy meblu, z dozą sceptycyzmu obserwując całe to psie przedsięwzięcie.
― Udusicie mnie kiedyś, no naprawdę ― Małgorzata zdołała wysunąć się spod Gnatołama, który zagarnął dla siebie lwią część łóżka, zostawiając ją tym samym bez okrycia i niejako zmuszając do opuszczenia ciepłego legowiska. Westchnęła, przetarła twarz dłońmi. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, drzwi do jej kwatery otworzyły się z impetem, w progu stanął najprawdziwszy dzik. Małgorzatę wmurowało, zamrugała szybko, przetarła raz jeszcze oczy, chcąc się upewnić, że na pewno nie śni, ani nie ma halucynacji. Nie miała.
― Hej! ― dzik odwrócił się, obejrzał, przepuścił w drzwiach wyraźnie zdenerwowaną elfkę. ― Do budynku nie wolno ci przecież wchodzić, a tym bardziej łazić po schodach i zaglądać ludziom do kwater! Już, sio mi stąd, sio! ― Machnęła rękami, chcąc zwierzaka wygonić, ale ten nic sobie z tego nie zrobił. Zamiast wyjść, wszedł głębiej, skupiając na sobie całą psią uwagę. Nowofundlandy nie drgnęły jednak, w miejscu zatrzymała je wyraźna komenda Małgorzaty.
― Zabawnie się ten dzień zaczyna, a ledwie słońce wstało ― parsknęła jadowniczka, domknęła w końcu okno. ― Przyszłaś mnie obudzić? Albo sprawdzić, czy w ogóle dotarłam?
― Obudzić i dopilnować, żebyśmy się nie spóźniły bardziej. Jak tak dalej pójdzie, to nam zniknie z tego placu treningowego i tyle z tego będzie.
― To znajdziemy go na śniadaniu ― Małgorzata nie przejmowała się niczym, ewidentnie była za to rozbawiona pląsającym po jej kwaterze dzikiem. ― Jedzenia przecież nie przepuści, nie Antares.
― Jest to jakaś racja ― Ayrenn potarła palcami brodę w nerwowym geście, znów podjęła próbę wypchania dzika za drzwi. Nieudaną, rzecz jasna. ― Obawiam się, że nic z tego. A magią go nie potraktuję.
― Cóż, w obecności dzika jeszcze się nie rozbierałam, ale zawsze musi być ten pierwszy raz, nie? ― parsknęła wesoło, otworzyła szafę, krytycznie oceniła jej zawartość. ― Problem będzie jak już się ogarnę, a pan dzik wciąż będzie uparcie stał w miejscu. Zamknij tylko drzwi, szerszej publiki nie potrzebuję.
Ayrenn odwróciła wzrok, pchnęła dłonią skrzydło drzwi. Spojrzała na mieszkańca pobliskiego lasu kręcącego się po pomieszczeniu.
― Myślisz, że jak go skuszę psimi przysmakami, to pójdzie? ― spytała niepewnie.
― Na pewno ― zapewniła gorąco Małgorzata, wyrzucając z szafy świeże ubrania. Nowe spodnie prosto od krawca i koszulę. Sądząc po zbyt dużym rozmiarze - zdecydowanie nie należącą do niej. ― I po drodze zmieni się w nowofundlanda.

Mimo sporego poślizgu, Antares wciąż był na placu treningowym. Wyćwiczonymi do perfekcji ruchami pociągał mieczem, klinga lśniła w promieniach zimowego słońca, zostawiała za sobą świetliste smugi. Mimo doskonałości w opanowaniu broni, postawa rycerza trąciła znudzeniem. Manekin nie był wymagającym przeciwnikiem, w zasadzie nie był żadnym przeciwnikiem, co dla trenującego mogło być małą, osobistą tragedią. Małgorzacie zrobiło się w pewnym sensie Antaresa żal i gdyby nie fakt, że wieczorem miała być w Sorii, to sama poszłaby po broń by się cały dzień okładać żelastwem na placu.
Na ich widok rycerz przerwał swój trening, schował miecz do pochwy i zawiesił go na manekinie. Ayrenn przyśpieszyła kroku, koszyk pełen ciastek i innych dobroci zakołysał się niebezpiecznie, ale na szczęście nic z niego nie wypadło. Nowofundlandy i dzik wiernie towarzyszyły jej w tym szybkim marszu, jak jeden mąż obserwując nie elfkę, ale rozkołysany koszyk.
― Wszystkiego najlepszego! ― Ayrenn pierwsza znalazła się przy Antaresie, bez zbędnych ceregieli od razu przeszła do rzeczy.
Antares, zgodnie z przewidywaniami Małgorzaty, zmieszał się wyraźnie, zaskoczony porannym najściem.
― Dziękuję ― wymamrotał, uśmiechnął się nerwowo. Elfka wręczyła mu koszyk z wypiekami nad którymi pracowała ostatnich parę dni. ― Nie przypuszczałbym… ― nie dokończył myśli, Gnatołam wtrącił się, ujadając wściekle.
― Ej! ― Małgorzata upomniała psa, w końcu łakocie to rzecz nie na psie brzuchy. Gnatołam przerwał ujadanie, nie odważył się dalej drażnić swojej pańci. Usiadł, niespokojnie wiercił zadem w śniegu. ― Ode mnie też najlepsze życzenia ― zbliżyła się, do drugiej ręki wsunęła Antaresowi drewniane, podłużne pudełeczko z wygrawerowanym smokiem. Dokładnie to, którego pochodzenia wcale nie była pewna, które podejrzewała o prześladowcze właściwości, ale o których nie pisnęła nawet słowem nikomu. ― Nada się na okulary. Będziesz mógł je w końcu chować, zamiast zostawiać gdzieś i liczyć na to, że się nie stłuką.
― Dziękuję… ― po raz kolejny wymamrotał Antares, jeszcze bardziej zmieszany niż jeszcze chwilę.
Ayrenn spojrzała porozumiewawczo w stronę Małgorzaty, skinęła głową. Pochyliły się i równocześnie ucałowały policzki rycerza. Ten, o ile było to jeszcze możliwe, zmieszał się jeszcze bardziej, w dodatku spąsowiał na twarzy, zaczerwienił się aż po same uszy, wydawało się, że przekręci się we własne urodziny. Małgorzata parsknęła, klepnęła go w ramię.
― Ale oddychaj! Jak nam tu zejdziesz, to kto potem będzie dzielnie bronił towarzyszy podczas misji?
― Wszystko w porządku? ― Ayrenn podeszła do możliwego zgonu Antaresa zdecydowanie poważniej, zamiast klepać, ułożyła mu dłoń na ramieniu, przyjrzała się twarzy.
― Tak, tak… ― zapewnił słabo rycerz, nienawykły do damskiej uwagi skupiającej się wyłącznie na nim.
Małgorzata od niechcenia spojrzała na manekina, poprawiła zapięcie ciemnego płaszcza, wsunęła dłonie w kieszenie okrycia.
― Jak nudzi ci się z tym pachołem, to chętnie go zastąpię ― zaoferowała. Wizja wspólnego treningu jakoś ocuciła Antaresa, wrócił mu normalny kolor twarzy. ― Może nie będę tak dobra jak jakieś cieniste zjawy szanownego księcia, ale może nawet cię trafię? ― uśmiechnęła się zaczepnie, zielone oko błysnęło prowokacyjnie.
― Byłbym zaszczycony ― skinął jej głową i zerknął w końcu do koszyka. Kierując się zasadami dobrego wychowania, podsunął go najpierw Ayrenn, potem Małgorzacie, częstując. Obie wzięły po ciastku.
Trzy psy i dzik nerwowo czekały aż los się do nich uśmiechnie i obdaruje chociażby okruszkiem.
― W takim razie jesteśmy umówieni, daty jednak nie wyznaczam, nie wiem kiedy wrócę z Sorii.
― Hm. Skoro ten manekin taki do bani, to może lepiej by było jakbyś poszedł ze mną? ― wtrąciła Ayrenn, uśmiechając się. ― Favellus siedzi spokojnie w swoim boksie, to nie będzie zazdrosny. A coś mi się wydaje, że chętnie zaznajomiłbyś się z panem łosiem… ― W turkusowych oczach mignęła łobuzerska iskra.
― Jeśli to nie problem… ― Antares starał się utrzymać radość w ryzach, ale zdradzały go oczy, zdradzała mowa ciała.
Ayrenn machnęła ręką.
― Żaden problem, naprawdę. Pójdziemy do łosia i do Bambiego… ― elfka przerwała, zmarszczyła brwi. W pamięci jak żywo pojawiły się wspomnienia sprzed niecałej godziny. Przecież nie tylko dzik towarzyszył jej podczas kręcenia się po obejściu Gildii ― Zamykasz swój pokój, prawda?
Rycerz skinął głową, ściągnął nieznacznie brwi.
― Tak, czemu pytasz?
― Ach… było dziś włamanie ― wtrąciła lekkim tonem Małgorzata.
― Włamanie? ― Antares aż uniósł brwi, zatroskany.
― Taaak… włamanie i najście w wykonaniu obecnego tutaj dzika. ― Jadowniczka pochyliła się, przykucnęła w śniegu i zaczęła głaskać Wisielca. ― Ale skoro jest tutaj, z nami, to chyba reszta gildyjczyków jest bezpieczna?
― No… nie do końca ― wyjaśniła elfka. ― Prócz dzika była jeszcze łasica. Ale skoro zamykasz, to może nie wejdzie. W razie jakichkolwiek szkód, zgłoś się do mnie. Wiem, gdzie ma norę.
Antares skinął głową, spojrzał na koszyk i na drewniane pudełko.
― I tak powinienem odłożyć to do pokoju, zanim pójdziemy do lasu. Przy okazji możemy sprawdzić co z tą łasicą.
― Fakt, słuszna uwaga. ― Ayrenn skinęła głową. ― Gosiu? Idziesz z nami?
Jadowniczka pokręciła głową, podniosła się z kucek i przeciągnęła.
― Nie tym razem. Zabiorę pchełki na spacer, potem może chwilę się prześpię, bo będę nie do życia. Ale miłej zabawy.
Magiczne słowo wywołało psią ekscytację. Pchełki zerwały komendę, rozszczekały się, rozbiegły, dostały psiej głupawki. Małgorzata pożegnała się z Ayrenn i Antaresem i ruszyła w ślad za psami, zastanawiając się przy tym, kto tu kogo tak naprawdę wyprowadza na spacer.


sto lat Antaresie! <3
imię i nazwisko pana przemytnika - A. Sapkowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz