wtorek, 28 grudnia 2021

Od Talluli CD. Ayrenn

— Będę potrzebować więcej bandaży.
— Tyle że wszystkie nam się pokończyły, prze pani.
— Pokończyły?
— Ano, nikt z dostawą nie przyjechał. Niby kto jakie tam listy do Sorii słał i pytał, o co chodzi, ale wiadomo, teraz to nikt się do Kagen nie chce zbliżać. Rząd też wielce mądry, kary przejeżdżającym obok nalicza, ale jak trzeba ludzi ratować to brak pieniędzy, brak surowców, mimo iż lekarzy i czarowników stąd jeszcze nie odsyła.
Cichutkie westchnięcie uleciało spomiędzy koralowych ustek. Tallulah związała resztki bandażu wokół dopiero co oczyszczonej, lecz wciąż pełnej pęcherzy, dłoni, posłała umierającemu mężczyźnie skromny, współczujący uśmiech, czego i tak nikt nie był w stanie dostrzec przez zakrywającą jej twarz, skórzaną maskę. Odwróciła spojrzenie w stronę pielęgniarki. Młodej, nieco zbyt gadatliwej, zapewne wysłanej tutaj przez komitet jednej z defroskich akademii. Choć przydzielanie umierającym etykietki chomików doświadczalnych wydawało się zwyczajną bezczelnością, sama doskonale zdawała sobie sprawę, iż bez dotarcia do źródła zarazy, nic nie będą w stanie wskórać.
Podniosła się na nogi, omiotła spojrzeniem wnętrze lecznicy. Ta nie była w stanie pomieścić w sobie choćby ćwiartki wszystkich, teraz zdychających w bezradności na ulicach, chorych. Wyciągnęła z torebeczki u pasa drobne zawiniątko.
— A więc wyślijcie władzy to — poleciła, bez krzty zawahania w głosie, a skrawek poskładanego papierka wylądował w dłoni młodej dziewuszki. Pytający pomruk połaskotał uszka wiedźmy. — Jak najszybciej. Bez ich pomocy daję temu miastu najwyżej tydzień.
Dziewczyna kiwnęła stanowczo głową i zrobiła krok w tył, schodząc z drogi czarodziejki.
Tallulah ruszyła w stronę schodów.
Minęły dwa tygodnie, odkąd opuściły granice Tirie, by następnie, po kilku dniach podróży i narastających ciągle obaw, dotrzeć do bram Kagen, zderzyć się z trawiącą ów miasto rzeczywistością. Rzeczywistością, do reszty przesiąkniętą odorem śmierci, wypraną z kolorów i mrąco egzystującą w swych podłych szarościach, gdzie jedynym widokiem był widok chorych, czołgających się po miejskiej, brudnej od gówna i szczyn, kostce. Pierwsze dni okazały się najtrudniejsze. Niewzruszony zazwyczaj, hardo stąpający po ziemi sposób bycia czarownicy, nie wystarczył, by rozłożysty krajobraz plagi nie wtopił swych szponów głęboko w kobiece serce. Teraz jednak, wystarczająco do obecności śmierci przyzwyczajona, posłusznie wykonywała kolejne swe obowiązki, bez zbędnej tutaj empatii, wykańczającego umysł ciepła.
Nie była w stanie pomóc im wszystkim. Nie, kiedy wpierw sama musiała zadbać o swoje zdrowie.
Na całe szczęście, choć tak oddalone od Tirie, wciąż mogły liczyć na pomóc gildyjczyków. Gdyby nie pismo od Tezeusza, zapewne nigdy nie doczekaliby się dostaw, niezbędnych do walki z zarazą, narzędzi.
Oplotła paluszki wokół zimna metalowej klamki, nacisnęła, po czym szybciutko przekroczyła próg pomieszczenia, wprost do niewielkiego korytarzyka, oddzielającego lecznicę od kwater niektórych z opiekunów. Zdjęła brudne rękawiczki, zdjęła fartuch, jak i osłaniającą głowę chustę, wszystko wrzucając do drewnianej michy z brudnymi ubraniami. Na samym końcu pozbyła się maski, zaraz potem biorąc głęboki wdech. Przeklęte śmierdziały mokrym kundlem.
I dopiero wtedy, po upewnieniu się, iż pozbyła się wszelakich zarazków, resztek trawiącej to miasto choroby, wkroczyła do pozostałej części piętra, bez chwili namysłu kierując się w stronę przydzielonego im pokoju.
Ayrenn siedziała przy biurku, z otwartym dziennikiem, skrzętnie opisując wszystkie, nowe objawy, które udało im się dostrzec w ostatnich dniach u kolejnych zarażonych. Tallulah westchnęła, usiadła na skraju łóżka. Wokół chabrowych ocząt doskonale dało się dostrzec głębokie, fioletowe cienie.
— Zmęczona — rzuciła cichutko, oplatając rączki wokół sosnowego zagłówka. — Jestem tak bardzo zmęczona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz