niedziela, 12 grudnia 2021

Od Antaresa - Dla Jadowniczki

Antares ściągnął wodze, wstrzymał Favellusa. Rumak parsknął, zadrobił kopytmi w miejscu i zarzucił łbem. Nie lubił kuźni. Nie dlatego, by miał złe wspomnienia z bycia kiedykolwiek podkuwanym - po prostu Antares lubił spędzać w kuźni o wiele za dużo czasu, zaś wydobywający się z przybytku ustawiczny łomot młotów uderzających o kowadła działał rumakowi na nerwy.
— Postaram się szybko uwinąć — mruknął rycerz, klepiąc swego wierzchowca po muskularnej szyi, co ten skwitował jedynie kolejnym parsknięciem.
„Nadal nie wierzę, że to robisz."
Antares zeskoczył z siodła, podprowadził Favellusa do stojącego w pobliżu kuźni płotu, przywiązał rumaka, poluźnił mu popręg.
„Próbowała cię otruć! I to nie jeden raz!"
„Ale w końcu nic mi nie było" odparł rycerz, wchodząc do wnętrza kuźni.
„Zero szacunku do samego siebie, naprawdę..."
„Pierwszy raz aż tak źle wypowiadasz się o jakiejś niewieście."
„Wcale nie pierwszy! Tylko ty jak zwykle mnie nie słuchasz" prychnął gniewnie mag.
Sława wyprzedzała Thrangaorda Bouldergripa. Wielu chciało mieć w swym posiadaniu broń wykonaną przez znanego kowala, jednak przytłaczająca większość musiała się zadowolić dziełem, które wyszło spod młota jednego z jego licznych uczniów. Sam Thrangaord był wybredny, nie brał się za projekty, które go nie interesowały, potrafił odesłać z kwitkiem każdego, nawet jeśli potrząsał mu przed nosem pękatym mieszkiem złota. Antares wiedział jednak, że kowal na pewno nie odeśle go z kwitkiem - jego projekt był zbyt ciekawy. Pozostał tylko podstawowy problem - musiał najpierw dostać się do krasnoluda.
Przedsionek kuźni stanowił bardziej coś na kształt wolnej przestrzeni okrytej dachem, gdzie panował pozorny chaos. Tu składowano drewna pod powałę, dalej leżały worki z węglem, gdzieś tam stała skrzynia jakiejś rudy, o ścianę opierały się metalowe pręty. Antares nie starał się objąć umysłem stojącej za tym logiki, znając jednak Thrangaorda był przekonany, że urządził swój przybytek według precyzyjnych zasad. Z głębin kuźni wydobywał się miarowy łomot licznych młotów uderzających o rozgrzany metal, duszne powietrze gniewnie prychnęło mężczyźnie w twarz, tu i tam kręcili się jacyś ludzie - fartuchy z grubej skóry zdradzały czeladników.
Pierwsze kroki w przybytku i już go zatrzymano. Na jego drodze pojawił się jeden z uczniów - z twarzy jeszcze młody, delikatny, jednak z postury rosły niczym dwal. Albo przyszły kowal.
— Mistrz dzisiaj nikogo nie przyjmuje — poinformował usłużnie, pierwej otaksowawszy wzrokiem rycerza.
— Przekaż mu w takim razie, że sir Antares ma do niego sprawę.
— Sir? — spytał, unosząc brew, wyginając usta.
„Posiłuj się ze smarkiem na ręce. Jak mu wypierdolisz bark ze stawu to może go to czegoś nauczy."
„Nie będę robił krzywdy dziecku."
„To nie żadne dziecko!"
Rycerz na powrót zwrócił się do czeladnika.
— Owszem. Sir.
Czeladnik tylko brzydko się uśmiechnął.
— To niech przyjdzie osobiście.
— We własnej osobie.
Młodzieniec podszedł krok, spojrzał z góry na rycerza. Ten nie sięgał mu nawet do ramienia. Antares westchnął, gotując się na kolejną bitwę słowną i udowadnianie własnej tożsamości. Na szczęście jednak los był dla niego łaskawy, bo oto z rozpalonych trzewi kuźni wyszedł nie kto inny, jak sam mistrz Bouldergrip.
Łysy jak kolano, za to z hebanową brodą tak obfitą, że Antares czasem zastanawiał się, jak krasnolud sobie radzi. Grube warkocze swej majestatycznej brody ozdobił misternie wykonanymi pierścieniami z litego złota, zaś koniec zatknął modnie za szeroki pas.
— Sir Antares! — Tubalny głos kowala rozszedł się po kuźni, ktoś się odwrócił, ktoś zatrzymał. Krasnolud momentalnie powędrował wzrokiem do lewego biodra rycerza. — Shinuchi dobrze się sprawuje?
— Bez zarzutu.
Antares wyminął czerwieniejącego w szybkim tempie czeladnika, odpiął miecz od pasa, podał Thrangaordowi. Ten wziął broń, wprawnie dobył, fachowym okiem otaksował ostrze, obejrzał rękojeść, wykonał kilka cięć. W końcu schował broń z cichym kliknięciem, oddał rycerzowi.
— Co cię do mnie sprowadza, sir? — spytał, gładząc się po brodzie.
— Mam pewien projekt. Sądzę, że przypadnie ci do gustu, mistrzu.
Krzaczaste brwi powędrowały w górę, mocarna dłoń nieco intensywniej pogładziła brodę.
— To na pewno. W takim razie zapraszam na górę, do gabinetu. Colm! — huknął, a purpurowy na twarzy czeladnik jak próbował niepostrzeżenie uciec, tak nagle się zatrzymał, obrócił. — Jeszcze raz mi tak osadzisz ostrze w rękojeści, będziesz miesiąc nosił worki z węglem.
Młodzieniec burknął coś w kierunku swoich butów, Thrangaord nawet nie udawał, że go słucha. Gestem zaprosił Antaresa i ruszyli w kierunku schodów.


Gabinet kowala stanowił definicję uporządkowania. Gołe ściany, masywne biurko, zamknięte na cztery spusty szafy, dwa wygodne krzesła. I tyle. Żadnych ozdób ani bibelotów, po prostu nic, na czym można byłoby zawiesić wzrok, co sprawiłoby, że myśli odpływały gdzieś daleko. Antares wyczuł, jak pokój przesiąknięty jest atmosferą twórczego skupienia, jakie towarzyszyło planowaniu i projektowaniu nowych dzieł.
Mistrz Bouldergrip usiadł, wskazał gestem drugie krzesło, a gdy Antares je zajął, krasnolud splótł dłonie, wsparł na nich brodę.
— W takim razie - słucham.
— Chciałem, żebyś wykonał ostrze — zaczął, kowal zmarszczył brwi.
— Shinuchi to za mało?
Antares pokręcił głową.
— To nie dla mnie. Dla niewiasty.
— A, to takie buty — mruknął, odchylił się na krześle, na twarzy pojawił się porozumiewawczy uśmiech. — A niewiasta to nie wolałaby przypadkiem jakiejś biżuterii?
Antares uśmiechnął się lekko.
— Pomyślałem… by połączyć jedno z drugim.
— Nie jestem jubilerem — odparł mu kowal, przestał gładzić brodę.
— Wiem. Ale pamiętam naszą rozmowę o tamtym interesującym metalu… — Antares urwał, przez moment szukał słowa. — Menw…
Menwarrev — dokończył kowal, z idealnie szorstkim akcentem wypowiadając krasnoludzkie słowo. Znów zaczął gładzić swoją brodę. — Coś mi mówi, że ciekawą zabawkę sobie wymyśliłeś, sir…


„Tam jest!"
„Małgorzata?"
„Nie. Gnatołam. On jest o wiele milszy."
Antares tylko westchnął w duchu. Ale gdzie był Gnatołam, tam była i Małgorzata, toteż rycerz skierował swoje kroki w stronę drepczącego korytarzem psa, zaraz znalazł też i samą jadowniczkę.
— Mam sprawę — zaczął bez jakichkolwiek wstępów.
Małgorzata uniosła jasną brew, skrzyżowała ręce na piersi, na twarzy tańczył lekki uśmiech.
— Słucham w takim razie.
Antares wyjął z torby zawiniątko, odchylił materiał. Wziął przedmiot, wyciągnął w stronę kobiety.
— To dla ciebie.
Małgorzata popatrzyła chwilę, a potem wybuchnęła śmiechem.
— Ale co ja mam z tym zrobić?
— Nosić. To jest prezent.
— Nie możesz dawać mi złotej biżuterii na środku korytarza!
„Właśnie. Leszczu."
— To tak nie do końca biżuteria.
Małgorzata z zaciekawieniem wzięła bransoletkę. Wąż, zawinięty w ciężki i szeroki splot, błyszczał tajemniczo oczami z drobnych szmaragdów.
— Jadowity — powiedziała kobieta, odwijając rękaw luźnej koszuli i wsuwając bransoletę na przedramię. Złote łuski mieniły się delikatnie w przyćmionym świetle lamp. — Wspominałeś, że to nie do końca biżuteria.
— Głowa mu się wysuwa, tam jest taki… — Antares urwał, Małgorzata już znalazła.
Klik, głowa węża odskoczyła, jadowniczka wprawnym ruchem wyciągnęła smukłe, ukryte ostrze. Proste niczym struna, cienkie i mordercze, miało w sobie jakąś nienazwaną groźbę. Małgorzata wpatrywała się zaskoczona w trzymaną w dłoni broń.
— To broń z menwarrevu — wyjaśnił Antares, próbując poradzić sobie z krasnoludzkim słowem. — Stop pamięta kształt, w którym go wykuto, więc ostrze może być zwinięte przez dowolną ilość czasu i się nie odkształci. Przy poprawnym kącie cięcia jest twarde niczym miecz, wzdłuż płazu jest zupełnie miękkie. Ale na sparingu widziałem, że nie masz najmniejszego problemu z perfekcyjnym prowadzeniem ostrza, więc pomyślałem, że to nie będzie dla ciebie jakieś wyzwanie. — Rycerz umilkł na moment.
„Nie zapomniałeś o czymś, chłopie?"
— A, no tak. Wszystkiego najlepszego, Małgorzato.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz