poniedziałek, 27 grudnia 2021

Od Hotaru - Event

Poranek wstał rześki, chłodny, zaś śnieg skrzypiał pod stopami, gdy Hotaru udała się do lasu wraz z Leą. Niebo miało ten pobladły odcień, który zwiastował nadciągający śnieg, i już po paru chwilach z chmur zaczęły sypać drobne, białe płatki. Tańczyły wśród wysokich, masywnych pni starych sosen, osiadały na okrytych nawoskowanymi płaszczami ramionach, zasypywały ślady cienką warstwą zamarzniętej woalki.
— Aż dziwnym mi się wydaje, by naukowcy znaleźli w tym lesie jakiś krąg grzybów — powiedziała Lea, idąc pewnie przez knieję. — Są dni, że robi się dość ciepło, ale to jeszcze nie pora na jakiekolwiek grzyby.
— Też tak sądzę — Hotaru szła tuż za łowczynią. — Nie zamierzam jednak wątpić w ich słowa.
— Ja też nie. Dla mnie to — Lea przekroczyła jakiś wykrot — kolejny dowód na to, że to nie jest kwestia zwykłego pecha.
Gdy naukowcy narzekali na to, że prześladuje ich nieszczęście, że zbyt wiele drobnych wypadków wydarza się w najmniej oczekiwanych momentach, oczywiście pierwszym wnioskiem było, że ktoś rozmija się z zasadami bezpieczeństwa i higieny pracy - tak przynajmniej uważała Sophie, proponując, by badacze najpierw sprawdzili wszystko dokładnie, a potem dopiero zaczęli doszukiwać się nadnaturalnych przyczyn w prześladujących ich nieszczęściach. Jednak gdy Ignatius zapewnił, że wszystko zostało sprawdzone, zaś ekspertyza nie przyniosła żadnych odpowiedzi, jasnym stało się, że czas najwyższy było sprawdzić pozostałe poszlaki. I zobaczyć, co za licho naukowcy przywlekli z tajemniczego kręgu grzybów, który tak niefrasobliwie zdarzyło im się rozerwać.
— To chyba gdzieś tutaj — Hotaru naciągnęła kaptur na głowę, chroniąc spięte włosy przed sypiącym leniwie śniegiem.
Podłoże zrobiło się kamieniste, trudne do dalszej wędrówki, gdy trzeba było nawigować między spękanymi głazami. Spomiędzy nich, wśród jedynych fragmentów płaskiej ziemi, wyrastały pojedyncze drzewa, dając nieco ochrony przed kaprysami pogody.
— Tak, tamta ekipa wspominała, że powinnyśmy znaleźć jakieś bardzo stare osuwisko. — Dziewczyna zlustrowała wzrokiem przestrzeń. — To też nie wygląda na miejsce, gdzie mógłby powstać krąg grzybów. Grzyby preferują bardziej wilgotne i zacienione fragmenty lasu, a tu — ogarnęła dłonią otaczające je stare, strzaskane skały — las jest rzadszy, teren powinien być bardziej suchy, wszędzie jest pełno gruzu i kamieni.
— Ale jest i nasz rozerwany krąg — powiedziała Hotaru, wskazując gestem kierunek. — Popatrz tam.
Faktycznie, pod cienką warstwą śniegu widać było coś, co po podejściu bliżej okazało się być kręgiem grzybów. Lea przykucnęła przy znalezisku, wprawnym okiem zlustrowała ziemię.
— Śnieg zasypał część śladów — powiedziała, przesuwając się nieco, podpierając ostrożnie dłonią, odchylając jakąś opadłą gałązkę.
— Ale jesteś w stanie cokolwiek stamtąd wyczytać?
— Myślę, że tak. Daj mi chwilę.
Hotaru zamilkła, obserwując tylko poczynania łowczyni, zaś Lea zajęła się skrupulatnym badaniem terenu. Jej szmaragdowe spojrzenie błądziło wśród przyprószonych śniegiem kapeluszy grzybów, wśród zestalonych lodem jesiennych liści i odcisków stóp, utrwalonych w zamarzniętej ziemi. Między zrytymi przeciąganym ciężkim sprzętem kępami mchu, Lea dostrzegła coś, czego wcześniej tam nie było.
— Wspominali, że wzięli ze sobą psa? — spytała, odwracając się do Hotaru.
Tancerka uniosła brwi.
— Wydaje mi się, że nie. Ale mogli wziąć, dużo osób ma tu psy. A i żołnierze trzymają chyba kilka takich dużych, do szukania ludzi przysypanych lawinami, więc nie zdziwiłabym się, gdyby wyjątkowo jakiś im towarzyszył.
— Hm, to brzmi prawdopodobnie — mruknęła dziewczyna, znów odwracając się w kierunku śladów.
Przeszła w kucki kawałek dalej, znów dotknęła jakiejś ułamanej gałązki. Wstała, przeszła kilka kroków, kucnęła, by zbadać kolejne ślady. Hotaru cierpliwie czekała, zaś jej myśli mimowolnie uciekły w kierunku otaczającego je zewsząd lasu. Artystka zawsze była wrażliwa na te subtelne zmiany i wibracje, jakie niosła ze sobą przyroda. W jej krainie człowiek miał być jednością nie tylko z Niebiosami, ale i z czterema żywiołami, które w odwiecznej harmonii tworzyły wszystko to, co kryło się pod kopułą firmamentu. Kontemplacja owej harmonii miała przynosić ukojenie duszy, miała prowadzić ku jedności z samym sobą, a w efekcie - ku oświeceniu.
— Mam wrażenie, że tutaj jest jakoś inaczej, niż w reszcie lasu — odezwała się Hotaru, przerywając poszukiwania Lei.
— W jakim sensie - inaczej?
— Trudno mi to określić — odparła tancerka, szukając przez chwilę słów. — Jakby tutaj było więcej Pustki.
Tym razem Lea wstała, odwróciła się do niej.
— To brzmi bardzo niepokojąco.
Hotaru potrząsnęła głową.
— Nie, nie chodzi mi o coś takiego, to nic niepokojącego. Wręcz przeciwnie. — Tancerka splotła skryte w rękawiczkach dłonie. — W Yamato mianem Pustki określamy to, co niepojęte, ulotne i trudne do opisania słowem. Ale nie jest to nic złego - może po prostu… nie do końca zrozumiałego dla śmiertelników.
— Magia?
— Specyficzny jej rodzaj — uściśliła.
Pamiętała, jak w trakcie ich wspólnej podróży po Yamato Serafin miał kilka razy fantazję, i nudził się na tyle mocno, że próbował tłumaczyć jej to czy owo na temat przeróżnych rodzajów magii. Odnosił swoje wypowiedzi do tego, jak magia wygląda w samym Yamato, i jak ścisły związek panował w jej kraju między tym, co zwykłe, a tym, co nadnaturalne. Tancerka musiała jednak przyznać, że choć Serafin tłumaczył rzeczy przystępnie i jasno, to jednak dla niej słowa te stanowiły swego rodzaju abstrakcję, a że magią się z oczywistych względów nie zajmowała, wiedza ta przefrunęła przez jej umysł, pozostawiając tylko niewielki ślad w postaci pojedynczych informacji o Pustce. Przecież to ten z żywiołów miał najwięcej wspólnego z jej magicznym wachlarzem, Hikaru.
Lea wróciła do badania śladów, zataczając coraz szersze kręgi wokół centrum całego problemu. Jej brwi coraz częściej się marszczyły.
— Martwią mnie te ślady psich łap — powiedziała, prostując się i otrzepując spodnie. — Prowadzą w jedną stronę. Od kręgu do fortu.
— Jesteś pewna, że to ślady psa, a nie… — Hotaru urwała, wzruszyła ramionami.
— Wilka? Tak, jestem pewna. Wbrew pozorom, te ślady bardzo się od siebie różnią, nie pomyliłabym się nawet, jeśli minęło już nieco czasu i ślady się zatarły.
Przez chwilę panowała niczym niezmącona, śnieżna cisza. Lea i Hotaru patrzyły po sobie, dochodząc do tych samych wniosków.
Że przywleczone z lasu licho ma psie łapy.


— Ogólnie - jest coraz gorzej.
Szef wyprawy, starszy geolog o charakterystycznej, starannie przystrzyżonej brodzie, poprawił zjeżdżające z haczykowatego nosa okulary. W spojrzeniu jasnych oczu kryło się napięcie i przemęczenie, cienie kładły się u dołu powiek.
— A czy może nam pan jeszcze raz, dokładnie opowiedzieć, jakie wypadki wydarzyły się odkąd zniszczony został tamten krąg grzybów?
Mężczyzna westchnął ciężko. Chyba nie jeden raz opowiadał o wszystkich tych wydarzeniach, jednak skoro była nadzieja na pomoc…
— Zaczęło się dość niewinnie, ale całość szybko zaczęła eskalować. Najpierw to były kompletne drobiazgi - komuś coś wypadło z ręki, ktoś się potknął… Wiadomo, takie rzeczy się zdarzają, wystarczy chwila nieuwagi, zwykły pech. Zwykły. — Geolog ponownie ciężko westchnął. — Ci, którym coś złego się przytrafiło wspominali potem, że czuli, jakby coś ich popchnęło, coś trąciło. Ale sami nie brali tego na poważnie. Przecież może się przywidzieć, prawda? Ktoś poczuje, że coś łaskocze go w kark, a to tylko wypruta nitka z kołnierza, nie tam żaden wielki pająk. — Wzruszył ramionami.
Lea pokiwała głową.
— Tak, to na razie nie brzmi zbyt niezwykle.
— Potem była cała ta sprawa z kradzieżą…
— Może nam pan coś więcej o tym opowiedzieć?
Naukowiec pokręcił niestety głową.
— Gdybym był w stanie coś więcej o tym powiedzieć, ta kradzież nigdy by się nie wydarzyła. To mnie okradziono. — Urwał na moment, zacisnął usta. — Cóż, poszedłem na targ kupić jakieś pamiątki, żeby wysłać wnuczkom. Kupiłem trochę tego i tamtego, taki ładny kożuszek z wełny dla mojego najmłodszego, a gdy dotarłem z powrotem do fortu okazało się, że przy pasku mam tylko troczki od sakiewki, ale nie ją samą. — Mężczyzna rozłożył bezradnie ręce. — Dobrze, że chociaż zdążyłem kupić wszystko, co chciałem, to kimkolwiek był ten złodziej, nie obłowił się aż tak bardzo.
— Szczęście w nieszczęściu — mruknęła Lea, zerkając na Hotaru. Tancerka wydawała się zamyślona.
— A czy zdarzyło się coś jeszcze od ostatniego czasu? Minęło go nieco, nim państwo zgłosili się z problemem do Gildii…
— Niestety tak - na tym etapie nie mamy wątpliwości, że działa tu jakaś wraża nam, nadnaturalna siła — odpowiedział geolog. — Kilka razy komuś zapodziało się jedzenie - głównie niedojedzone kanapki z wędliną, które ktoś zostawi sobie na później. Wielu z członków naszego zespołu zgłosiło się też do mnie z… podartymi butami i kurtkami.
— Niech zgadnę - rozdarcia wyglądały jak ślady po zębach? — spytała Lea, wywołując na twarzy mężczyzny wyraz szczerego zaskoczenia.
— Otóż to! Bogowie, w końcu widać, że biorą się za to specjalistki. — Geolog nachylił się nieco w stronę kobiet. — Mają panie już jakieś typy? Bo my - to niestety nie jest nasza mocna strona - stawialiśmy na to leśne licho, co to czasem wlecze się podobno za człowiekiem.
Lea poprawiła się na krześle, odsunęła nieznacznie od mężczyzny. Zerknęła na Hotaru. Kobieta postanowiła jakoś wyłgać się z sytuacji.
— Nie chciałybyśmy czynić zbyt daleko posuniętych wniosków, gdy wciąż nie mamy wszystkich danych — powiedziała, przywołując w pamięci słowa i sformułowania, których czasem używała Sophie.
Trafiły one widać do mężczyzny, bo geolog z powrotem odchylił się na krześle i pokiwał z namaszczeniem głową.
— Tak, oczywiście, to bardzo dobre i naukowe podejście.
— Mamy jeszcze trochę pytań — kontynuowała Lea, zaś mężczyzna skinął głową.
— Proszę w takim razie pytać, jeśli będę tylko mógł, odpowiem na wszystkie pytania.
— Czy wzięli ze sobą państwo psa na te prace terenowe?
Geolog zdziwił się, przechylił głowę, unosząc brwi.
— Nie, nie braliśmy żadnego psa. Tamtego dnia akurat nie było śniegu, warunki były sprzyjające, teren też nie był niebezpieczny, i mieliśmy wrócić tego samego dnia, więc — zawiesił głos, rozłożył ręce — poszliśmy tylko my. Bez wojska i bez ich psów. Nie trzymamy też żadnego hm… zespołowego czworonoga. Oczywiście miło jest mieć pupila, chociażby takiego kotka, ale zwierzątko w pracowni to zawsze potencjalne ryzyko, same panie rozumieją.
Kobiety pokiwały głowami. Po chwili odezwała się Hotaru, przypominając sobie niezwykłą aurę w tamtym właśnie miejscu.
— Właściwie… co skłoniło państwa do prowadzenia badań tam, w okolicach kręgu grzybów?
— Na pewno nie sam krąg — odpowiedział geolog, machnąwszy ręką. — Nie ma wśród nas mykologa, wszyscy zajmujemy się skałami i minerałami. Tam zaś, widzą panie, jest takie stare rumowisko. Trudno powiedzieć, co konkretnie to sprawia - stawiamy na to, że rumowisko musiało naruszyć jakieś struktury skalne i znieść ze sobą minerały z wyższych partii gór, ale — zawiesił głos, przymknął oczy — proszę mi wierzyć. To miejsce to raj dla geologa. Można tam znaleźć skały, po które w normalnych warunkach trzeba zejść niemalże do wnętrza ziemi, albo kuć do upadłego w litej skale. Jest też mnóstwo interesujących formacji, które nie pojawiają się nigdzie indziej. Nie potrafię tego wytłumaczyć — łobuzerski uśmiech przebiegł przez twarz mężczyzny — na razie. Ale razem z zespołem dokładamy wszelkich starań ku temu, by wyjaśnić tajemnicę owego rumowiska.
Rozmowa trwała jeszcze chwilę, jednak jak na razie - nie rozjaśniła dodatkowo całej sytuacji, zaś Hotaru postanowiła, że podzieli się swymi przemyśleniami z Leą, bez wtajemniczania w to geologa.
— Cóż. Jakiekolwiek licho nie przyszło za nami z lasu, nie przestanę mówić, że życie naukowca jest usłane różami — powiedział na zakończenie profesor, ściągając okulary i przecierając je rękawem koszuli. — Co prawda niemal samymi łodyżkami, ale nadal różami.


— Ciężka sprawa — powiedziała Sophie, wysłuchawszy opowieści Hotaru i Lei na temat trapiącego geologów problemu. Alchemiczka wyłowiła z zupy kawałek kalafiora, przypatrzyła mu się w zamyśleniu. — Ale widać pewien trend.
— Widać, ale ta kradzież do niego nie pasuje — powiedziała Hotaru, marszcząc brwi.
— Nie wszystko musi pasować. Spójrzcie — Sophie odłożyła łyżkę, oparła łokcie na stole, by móc bez przeszkód gestykulować dłońmi. — Całość da się wyraźnie podzielić na dwie części. Te wypadki, które wydarzyły się w forcie, i ten jeden, który wydarzył się poza nim. A także te wypadki, które mógł spowodować zwierzak, i ten jeden, którego nie mógł spowodować zwierzak. Jeśli wyeliminujemy z równania to, co działo się w forcie, zostaje nam dokładnie jeden wypadek na targu, który można łatwo wyjaśnić bez konieczności uciekania się do tłumaczenia go ingerencją sił nadprzyrodzonych — Sophie zrobiła niewielką pauzę. — Profesor poszedł, wydał dużo pieniędzy. Ściągnął na siebie uwagę jakiegoś złodziejaszka, ten zaś widząc starszego mężczyznę w okularach stwierdził, że to łatwy łup. I voila - profesor nie ma sakiewki. Zaś cały problem sprowadza się do jego gapiostwa i zupełnie zwyczajnego pecha.
— Tak, to brzmi prawdopodobnie — Lea pokiwała głową, na powrót biorąc się za swoją miskę zupy.
— Zaś co do reszty sprawy — kontynuowała alchemiczka. — To nie moja para probówek, ale nie jest tak, że nie mamy tutaj ludzi i nieludzi znających się na lichach z lasu. Może nawet takich z psimi łapami.
Inugami — wtrąciła Hotaru, ściągając na siebie spojrzenia obu kobiet. — To jedyne, co przychodzi mi teraz do głowy.
— To jakiś… jakieś stworzenie z Yamato?
— Tak, ale hm… wydaje mi się, że nie musi ograniczać się do występowania jedynie na terenie mojego kraju — wyjaśniła tancerka, zwróciła się do Sophie. — Rozmawiałyśmy o tym z Ayrenn, pamiętasz?
Alchemiczka mrugnęła, zastanowiła się ledwie ułamek chwili.
— Oczywiście. Wtedy, na stołówce, kiedy Irina zrobiła swoje popisowe pierogi z jagodami. I Antares z Inanną wciągnęli chyba ze trzy miski.
— Tak, też to pamiętam — wtrąciła Lea, powstrzymując śmiech. — Pani Irina narzekała, że pierogów miało starczyć na dwa dni, a poszły na jeden obiad.
— Narzekała, narzekała, ale tak dobrotliwie się uśmiechała — dodała Hotaru i wszystkie kobiety rzuciły roześmianym spojrzeniem w kierunku kuchni.
— A wracając do Ayrenn — Hotaru podjęła temat — rozmawiałyśmy wtedy o tym, jak to się dzieje, że pojawiają się jakieś licha i inne zjawy. O tym, że ludzkie emocje potrafią przybrać taką świadomą formę, albo że dusza, która ma zbyt wiele palących, nierozwiązanych spraw, potrafi pozostać w świecie materialnym i stać się niebezpieczna.
— I ten inugami, to właśnie taka dusza?
— Tak. Ale należąca do psa.
— Sądzisz, że pies miałby jakieś nierozwiązane i palące sprawy, które kazałyby mu pozostać w świecie materialnym? — W głosie Sophie zadźwięczały wątpliwości.
Hotaru nie poczuła się jednak urażona - alchemiczka najpierw wątpiła i zadawała pytania, ale po zapoznaniu się z dowodami i logicznym procesem myślowym, który prowadził do takich a nie innych wniosków, jej wątpliwości szybko znikały.
— W Yamato - nie jest to takie nieprawdopodobne. Serafin mówił, że tam magia jest jakby — szukała przez chwilę słowa — bardziej na wierzchu. Ale przy tamtym starym osuwisku miałam takie samo wrażenie, jak w mojej ojczyźnie. Może tam magia też jest bardziej na wierzchu?
Trudno było to określić, skoro żadna z nich nie była wrażliwa na magię. Ale jak na razie żadne z domysłów nie wydawały się zupełnie nieprawdopodobne. Można było właściwie powiedzieć, że wręcz przeciwnie.
— Jakie są te inugami? Zawsze przynoszą pecha? — spytała Lea.
— Nie, one w ogóle nie przynoszą pecha. To strażnicy - pilnują czegoś — Hotaru urwała, zamyśliła się na chwilę — lub kogoś.
— Właściciela?
— Może być, że właściciela. A może być, że jakiegoś przedmiotu.
— Hm, w takim razie, jeśli geologowie wzięli z tego starego rumowiska jakieś kamienie, mogli wziąć też coś, czego pilnował ten inugami — dodała Lea. — Czy one są bardzo groźne?
— Bardzo — odparła Hotaru niemal bez zastanowienia. — I zwykłe psy potrafią być groźne, jeśli ktoś skrzywdzi ich właściciela. Ale ten inugami na razie nie skrzywdził nikogo, więc może po prostu geologowie jeszcze go nie rozdrażnili.
— Jeśli to inugami — podkreśliła Sophie. — Nadal nie mamy twardych dowodów. Same domysły. Macie jakiś plan, jak go ewentualnie wywabić?
— Wyłożyć kanapki z wędliną — odezwała się Lea. — I czekać, aż się pojawi.


Noc zapadła szybko. I o ile dzień był pochmurny, a przez większość czasu prószył śnieg, o tyle wieczorem chmury czmychnęły za horyzont, odsłaniając lśniące gwiazdy i pyzate oblicze księżyca. Niewiele zostało do pełni, na nieboskłonie wisiał niemal okrągły, srebrny dysk.
Lea profesjonalnie wyłożyła w forcie pułapkę, której głównym elementem była kanapka z wędliną. Hotaru zaś wzięła od geologów skały, które przynieśli z osuwiska - musiała dużo się nagimnastykować i naobiecywać, że wszystkie one wrócą do naukowców całe i zdrowe. O ile skały w ogóle mogły być zdrowe - ale dokładnie tego określenia użył starszy profesor wobec swoich ukochanych kamyczków.
Wszyscy położyli się już spać, a budynek fortu otuliła ciężka, zimowa cisza. Każdy, nawet najdrobniejszy szmer, niósł się echem wśród kamiennych korytarzy - tym mocniej, odkąd na zewnątrz panowała spokojna, pogodna noc, zaś śnieg otulał wszystko ciszą wszechobecnej bieli.
— Może być, że czekamy na próżno — wyszeptała Lea, ledwie poruszając wargami. W ciemności było widać tylko jej błyszczące oczy.
— Wiem — westchnęła tancerka. — Może trzeba nam było spytać Isidoro?
— Wspominał rano, że będzie gdzieś szedł. Zdziwiłam się, że postanowił mi to powiedzieć i teraz już wiem, dlaczego - żebyśmy go na próżno nie szukały.
Hotaru westchnęła, skinęła głową. Kobiety zamilkły, zaś tancerka przetarła oczy, walcząc z nadciągającą sennością. Nie było to proste. Hotaru przywykła chodzić spać i wstawać zawsze o tej samej porze, toteż każde odstępstwo od jej ustalonych pór zasypiania okazywało się ciężkie. Może dlatego jej uszy nie wychwyciły charakterystycznego dźwięku zbliżających się kroków.
— Słyszysz to? — szepnęła Lea, momentalnie wyrywając tancerkę z coraz mocniej zaciskających się wokół niej objęć snu.
— Nic nie… — urwała, wsłuchała się w ciszę. Gdzieś na granicy słyszalności było… to. — Chyba…
— Coś się zbliża.
Hotaru uniosła się z siedzenia. Dźwięku wyraźnie nie wydała obuta stopa - brzmiały bardziej jak ten charakterystyczny stukot drobnych pazurów na posadzce. Niósł się słabym echem z końca korytarza, zbliżał z każdą chwilą. Zadrgał płomień pochodni. Miarowy dźwięk - ustał.
— Zatrzymało się.
— Myślisz, że się spłoszyło?
Lea wzruszyła ramionami, zerknęła na wystawioną zachęcająco kanapkę z wędliną.
— Oby nie. Sama robię się głodna.
Kroki znów rozbrzmiały. W odległym końcu korytarza coś się poruszyło. Zatopiony w mroku pasaż przebijały rozmieszczone symetrycznie okna, każde z nich wpuszczało do wewnątrz srebrzysty, skośny promień księżycowego światła.
— Widać go — szepnęła Lea, ruchem głowy wskazując w stronę końca korytarza, nie spuszczając wzroku z majaczącego tam kształtu.
Coś białego, kudłatego i dużego przewinęło się przez pierwszą plamę światła, zniknęło zaraz w ciemności. Pojawiło się w kolejnej, Hotaru złowiła wzrokiem wielkie, czarne ślepia. Znów nic, kolejna plama światła - widać było mokry, czarny nos i rozwartą paszczę. Lea zapobiegliwie przesunęła talerz z kanapką w plamę światła, stwór zniknął w ciemności i pojawił się znowu - przy kolejnym oknie. W rozwartej paszczy błyszczały ostre jak sztylety zęby, z przodu wystawał wielki i szeroki, wywalony ozór. Kapała z niego gęsta, przejrzysta ślina.
Lea i Hotaru cofnęły się nieco, stwór znowu zniknął w cieniu. A potem pojawił się, tuż przy talerzu. Zlustrował wzrokiem obie kobiety, spojrzał na kanapkę. Znów na kobiety i na kanapkę. A następnie pochylił wielki łeb i ostrożnie, jakby bojąc się, że zaraz dostanie burę, złapał bułkę w zęby.
— Przecież to owczarek obarski — powiedziała Lea patrząc, jak widmowy pies w dwóch gryzach radzi sobie z kanapką.
— I nie zainteresował się nawet tymi wszystkimi kamieniami — odparła Hotaru.
— Wygląda ci na agresywnego?
Tancerka popatrzyła na psa. Ten właśnie oblizywał pysk po przysmaku i z zaciekawieniem patrzył na obie kobiety. Jego ogon kołysał się miarowo, niepewnie, nieco zbyt nisko.
— Raczej nie. Masz jeszcze jakąś kanapkę?
— Nie, nie wzięłyśmy przecież więcej — mruknęła Lea. A potem zaryzykowała.
Dziewczyna ostrożnie wyciągnęła dłoń do psa, ten zaś cofnął się początkowo. Lea nie drgnęła, trzymając wciąż wyciągniętą dłoń, a pies niepewnie powąchał opuszki palców.
— Dobry piesek. Nie bój się — powiedziała uspokajająco.
Pies dotknął dłoni nosem, Lea wyciągnęła ją dalej, przesunęła na psi policzek, pogłaskała ostrożnie. Ogon uniósł się nieco, poruszył żwawiej. Lea sięgnęła psiego ucha, podrapała za nim. Zwierzak zdawał się coraz bardziej spokojny i rozluźniony, ogon merdał radośnie. Owczarek zerknął na Hotaru. Tancerka nie pozostała bezczynna, również dała mu swą dłoń do powąchania i już po chwili widmowy pies mógł cieszyć się głaskaniem dwóch par rąk, zanurzonych radośnie w jego miękkiej sierści.
— Czyli to ty pożerasz kanapki i gryziesz naukowcom buty, tak? — spytała ze śmiechem Lea, głaszcząc masywny, psi łeb. Owczarek przesunął się, podstawiając tym razem kark, nie patrząc nawet, że niemal podeptał stopy Hotaru. — I wytrącasz im rzeczy z rąk, bo nie patrzysz, gdzie chodzisz, prawda? — Lea podniosła wzrok, spojrzała na tancerkę. — Czyli faktycznie - to jest ten inugami.
— Na to wygląda. Miałyśmy rację.
— I to normalne, że widać go tylko w świetle księżyca?
Hotaru popatrzyła na wciąż merdający ogon - ten pojawiał się i znikał, wraz z tym, jak pies przesuwał go to w plamę światła, to w panujący w korytarzu cień.
— Nie wiem, nigdy nie słyszałam o czymś takim — odparła zgodnie z tym, co sama wiedziała. — Ale to by tłumaczyło, dlaczego naukowcy uważają, że prześladuje ich licho.
— W świetle słońca też go nie widać — Lea westchnęła, zaczęła drapać psa po plecach. Ten wygiął się zabawnie, przymknął oczy. — A przez większość czasu księżyc jest za chmurami, więc nasz gagatek jest cały czas niewidzialny. Biedaczek. — Popatrzyła na widmowego psa ze współczuciem. — Spójrz, jak garnie się do człowieka. Musiał próbować tego samego z naukowcami, ale żaden z nich go nie widział. Ignorowali go, a on tylko chciał, żeby ktoś go pogłaskał…
Przez pewien czas ciszę przerywał tylko miarowy świst merdającego ogona.
— Masz jakiś pomysł, jak to wszystko rozwiązać? — spytała Lea.
Hotaru nie odpowiedziała od razu.
— Ayrenn mówiła, że aby odesłać ducha, trzeba sprawić, by to, co trzyma go w świecie materialnym zniknęło. Jakoś… rozwiązać jego nierozwiązane sprawy.
— Tylko jak spytać psa o jego nierozwiązane sprawy? — zastanawiała się na głos łowczyni, znów wracając do międlenia psich uszu.
Hotaru nie miała żadnej dobrej i jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Ale coś zaczynało jej świtać.
— Możemy spróbować… Lea!
Dziewczyna przymknęła nagle oczy, dłoń znieruchomiała, a ona sama - zaczęła bezwładnie osuwać się na ziemię. Hotaru chwyciła ją w ostatniej chwili, jednak nim tancerka zdążyła na dobre się przestraszyć, Lea oprzytomniała, złapała ją za ramię, sama z powrotem stanęła na nogi.
— Co to było? — spytała Hotaru, z niepokojem patrząc na Leę. Dziewczyna nie była pobladła, nie wyglądała na osłabioną, więc co…?
— Chyba… — zaczęła niepewnie, wracając wzrokiem do widmowego psa. Ten miał dziwnie stulone uszy, zaskomlał cicho. — Chyba coś zobaczyłam. Jego wspomnienie.
Hotaru uniosła brwi, popatrzyła na zwierzaka. Ten wciąż miał stulone uszy, wydawał się zawstydzony tym, co zrobił. Lea wyciągnęła do niego rękę, zmierzwiła białą sierść.
— No już, nie gniewam się, spokojnie — powiedziała uspokajającym głosem. Pies wyraźnie się ożywił, zaś dziewczyna zwróciła się do Hotaru. — Widziałam tam jakąś starszą kobietę, była dla niego bardzo ważna.
— Poznałabyś ją?
— Gdybym ją zobaczyła, to tak. Ale nigdy wcześniej jej nie widziałam. Chociaż — Lea zawiesiła głos — niech się zastanowię… — Dziewczyna przymknęła oczy, zmarszczyła brwi w skupieniu. — Miała na sobie strój podróżny, profesjonalnie wyglądający, ale mocno zużyty. Miała czekan, linę, do tego plecak… I takie… — Lea otworzyła oczy, dotknęła dłonią piersi. — Miała jakąś naszywkę. Coś na niej było. Tylko… to wspomnienie pojawiło się za szybko, nie zdołałam nic zobaczyć.
Obie kobiety popatrzyły znów na psa, Lea kucnęła przy nim, spojrzała w te poczciwe, psie oczy.
— To była twoja pani, tak? Pokażesz mi ją jeszcze raz? Dasz radę? Rozumiesz mnie, prawda?
Pies rozumiał. Zaszczekał, zamerdał mocniej ogonem. Następne wspomnienie zobaczyła też i Hotaru. I odczytała nazwisko na naszywce.


Rano kobiety udały się do geologów. Szef grupy badawczej z ekscytacją i nadzieją wyczekiwał wieści o tym, jakim to sukcesem zakończyły się poszukiwania przynoszącego pecha licha, jakież więc było jego zdziwienie, gdy usłyszał pytanie Lei.
— Chodzi paniom o profesor Frederikę Arlene Justiniano? — uściślił.
— Chyba tak — odparła dziewczyna, zadziwiona tym, że pytanie o F. A. Justiniano od razu dało tak szybki odzew. Bo takie właśnie inicjały zobaczyły kobiety na plakietce, gdy pies ponownie przekazał im swe wspomnienie.
— Oczywiście, że ją znam. Każdy ją tu zna. Nie ma geologa, który nie znałby profesor Justiniano!
Lea i Hotaru popatrzyły po sobie, dwie pary brwi podskoczyły w górę.
— Mogłybyśmy ją poznać?
— Ależ oczywiście, proszę za mną!
Mężczyzna klepnął z rozmachem kolano, wstał żwawo ze swojego stołka, gestem zapraszając kobiety, by do niego dołączyły. Lea i Hotaru również wstały, geolog zaczął prowadzić je w głąb kwater zespołu.
— Coś za prosto idzie — mruknęła Hotaru, kręcąc głową.
Dotarli do czegoś, co można było nazwać biblioteką. Może nie jakąś bardzo obszerną i różnorodną, ale stały tu jednak aż trzy szafki z książkami, było też biurko zaopatrzone w jednego doktoranta, który to właśnie zapamiętale skrobał coś w dzienniku. Na widok wchodzącego mężczyzny, przyszły naukowiec poderwał się z krzesła.
— Bo ten manuskrypt… — zaczął, ale starszy geolog uciszył go skinieniem dłoni:
— Zostaw mi na biurku, zerknę na niego wieczorem. — Przeniósł uwagę z powrotem na Leę i Hotaru. — Więc jeśli chodzi o profesor Justiniano, to tutaj mają panie wszystko, co potrzeba - będą panie mogły świetnie się zapoznać z jej dziełami.
To mówiąc zdjął z półki koszmarnie ciężką książkę.
— O, proszę! „Podstawy geologii", F. A. Justiniano. Jedyna książka, która doprowadziła mnie do łez. — Mężczyzna westchnął, rozmarzył się. — Ach, stare, dobre, studenckie czasy.
— Kto nigdy nie płakał nad „Podstawami geologii" niech pierwszy rzuci kwarcem — mruknął doktorant.
— Ale… nam chodziło o poznanie profesor Justiniano tak… twarzą w twarz, osobiście — zaczęła Lea, zaś geolog spojrzał na nią znad okularów.
— Spóźniły się panie w takim razie o ponad dwieście lat — mruknął, otwierając książkę. — Proszę bardzo - Wydanie XXIV, poprawione. Pierwsze wydanie - rok 1546. — Zamknął książkę. — Z punktu widzenia geologii dwieście lat to jest nic. Ale niestety - dla człowieka tyle czasu… — Urwał, wzruszył ramionami. Zmarszczył brwi, jakby coś sobie uświadomił. — Czy to pytanie jest jakoś związane z szukaniem źródła prześladującego nas pecha? Bo to osuwisko, które badaliśmy - to miejsce śmierci profesor Justiniano. Znaczy - prawdopodobne. Tam właśnie wybrała się na swoje ostatnie badania terenowe i cóż… nigdy z nich nie powróciła. A że zeszła tam skalna lawina, wniosek nasuwał się sam.
Lea i Hotaru popatrzyły po sobie.
— Proszę wybaczyć może dziwne pytanie, ale… — odezwała się Hotaru. — Czy profesor Justiniano miała może psa? Takiego dużego owczarka obarskiego?
— Ach, tak, była z tego znana. Nie pamiętam za bardzo jej biografii, skupiałem się jednak bardziej na klasyfikacji skał, ale profesor zawsze dodawała w swoich książkach jakieś wstawki o tych swoich psach. I mają panie rację, zawsze miała owczarka obarskiego. To były według niej najładniejsze i najlepsze psy pod słońcem.
— A te wstawki o psach… Co w nich było?
— Opisy zabaw, spacerów, nawyków jej zwierzaków. — Geolog wzruszył ramionami. — Wiedzą panie, to jest tak, że takie wstawki są bardzo urocze. Ale jak wypadają na tle opisów skał, które trzeba znać niemalże na pamięć na kolokwium następnego dnia, to się te owczarki obarskie potrafią potem niezbyt dobrze kojarzyć. Może dlatego nikt od nas nie ma żadnego takiego pieska…
— Wiesz co, mam pewien pomysł — Hotaru mruknęła cicho do Lei, a następnie zwróciła się znów do geologa. — Możemy w takim razie… przejrzeć książki profesor Justiniano?


Przeglądanie książek okazało się procesem długim i mozolnym. Nawet, jeśli robiły to dwie pary oczu - a potem trzy, bo do Lei i Hotaru dołączyła również Sophie - szukanie wstawek o pieskach wśród ciężkiego, naukowego tekstu traktującego o skałach, okazało się zadaniem co najmniej wymagającym.
— Wyobraź sobie, że musisz to wszystko przeczytać i jeszcze się nauczyć — westchnęła Lea, odchylając się na krześle, zamykając kolejny przejrzany tom.
— Wyobraź sobie, że musisz to wszystko wymyślić i jeszcze napisać — dodała Hotaru, również pokonana przez przytłaczającą objętość tekstu.
— Wyobraź sobie, że masz umysł na tyle potężny, by tego wszystkiego dokonać — powiedziała Sophie, sprawnie przerzucając kolejne kartki, bystrym wzrokiem przebiegając kolejne akapity, zatrzymując się przy interesujących ją fragmentach i szybko coś z nich wynotowując.
Hotaru popatrzyła zmęczonym wzrokiem na alchemiczkę. Odniosła nieodparte wrażenie, że właśnie miała przed oczami osobę zdolną dokonać czegoś podobnego kalibru, tylko w trochę innej dziedzinie.
— Może chcecie sobie zrobić przerwę? — zasugerowała Sophie, widząc to charakterystyczne, nieco mętne spojrzenie, jakim świat obdarzali ludzie, których pokonał nadmiar akademickiego tekstu.
— Przecież cię nie zostawimy — zaprotestowała Lea, poprawiając się na krześle, prostując plecy i wracając do książek.
— Hej, dołączyłam później. Poza tym - później też wstałam i nie uganiałam się po nocy za widmowymi psami. Udało mi się też zmontować z powrotem mój ekspres. — Posłała im pełen zadowolenia uśmiech. — Właśnie, co do ekspresu. Może chcecie kawy?


W końcu udało się wybrać z książek wszystkie interesujące fragmenty. Zespół geologów nie mógł się nadziwić, że owo licho, które przez przypadek przywlekli z lasu, to nic innego, jak Fluoryt - ostatni z psów profesor Justiniano. Teraz zaś naukowcy siedzieli w rozświetlonym światłem księżyca holu, bawiąc i głaszcząc widmowego owczarka, nim Hotaru i Lea miały zabrać go w jego ostatnią podróż.
— Kto by się spodziewał — mruknął starszy geolog, patrząc, jak jego doktorant tarza się po dywanie wraz z widmowym psem.
Co prawda Fluoryt błyskawicznie podbił serca zespołu, jednak naukowcy kolektywnie doszli do wniosku, że nie mogą sobie pozwolić na trzymanie niewidzialnego amatora kanapek z wędliną. Drugą sprawą był fakt tego, że pies wciąż szukał swojej właścicielki. Wystarczyło powiedzieć przy nim „Justiniano" albo „Frederika" i Fluoryt już nadstawiał uszu, już zaczynał merdać ogonem. Nie mówiąc już o obdzielaniu pozostałych naukowców coraz to nowymi wizjami i niemymi pytaniami, czy nie widzieli tej starszej kobiety z charakterystyczną naszywką i wysłużonym plecakiem. Byłoby okrutnym, wciąż trzymać Fluoryta w świecie materialnym, gdy od przeszło dwustu lat powinien biegać wraz ze swoją właścicielką (i wszystkimi swymi poprzednikami) hen w zaświatach.
— Chyba czas już nam w drogę — powiedziała w końcu Hotaru.
Fluoryt dostał jeszcze jedną kanapkę z wędliną na drogę, a następnie Lea przywiązała sznurek do jego obroży i kobiety udały się z psem na zewnątrz.
Los chciał jednak, by nie szły zupełnie same. Przy wyjściu Hotaru zobaczyła ten charakterystyczny, niebieski płaszcz w gwiazdki i księżyce - Isidoro wyszedł z cienia, wyciągnął dłoń, a Fluoryt podbiegł do niego, nie przejmując się w ogóle smyczą.
— Pójdę z wami — powiedział astrolog, zanurzając dłoń w sierści widmowego psa. Nie przeszkadzało mu, że Fluoryt stał akurat w plamie cienia i nic nie było widać.
— To bardzo miło z twojej strony — odpowiedziała mu Hotaru z uśmiechem. — Ale hm… chyba sobie poradzimy, nie musisz z nami iść.
Isidoro pokręcił głową.
— Same traficie w odpowiednie miejsce. Ale trzeba będzie jeszcze z niego wrócić.
— Co masz na myśli? — Lea uniosła brew, jednak astrolog tylko uśmiechnął się enigmatyczne.
— Nie martwcie się. Wydarzenia tej nocy potoczą się najlepszym możliwym torem.


Księżyc w pełni rozświetlał mroki nocy, a jego promienie skrzyły się wśród śnieżnej bieli. Było jasno. Tak jasno, niemalże jak w dzień. Fluoryt chętnie dreptał przed siebie, z zainteresowaniem obwąchiwał kolejne drzewa, rył swym czarnym nosem w płytkim śniegu. Isidoro parł przed siebie z energią, o jaką Hotaru by go nie podejrzewała. Słyszała, że obaj bracia pochodzą z jakichś górskich rejonów, ale jakoś nie wyobrażała sobie ich na szlaku inaczej, niż na grzbiecie konia.
Droga do kręgu grzybów zdawała się jednocześnie dłużyć, jak i być zbyt krótka. Hotaru miała co prawda pomysł, co zrobić, by Fluoryt trafił tam, gdzie powinien, nie była go jednak pewna, zaś Isidoro, choć zapewnił obie kobiety, że wydarzenia potoczą się najlepszym możliwym torem, postanowił nie dzielić się żadnymi konkretami.
W końcu dotarli do osuwiska.
Nocą miało w ono w sobie jakiś rodzaj nieuchwytnego, tajemniczego piękna, zaś Hotaru wyraźniej poczuła, że tak - to miejsce przypomina te, które były tak liczne w jej ojczyźnie. Nienazwane było tu o wiele bliższe, magia naprawdę zdawała się być bardziej „na wierzchu". Cała trójka się zatrzymała, zaś Lea odwiązała linkę od obroży Fluoryta. Hotaru zdjęła plecak, postawiła go na ziemi.
— To teraz - bawimy się — powiedziała, wyciągając woreczki z psimi przysmakami.
Fluoryt od razu zostawił cokolwiek ciekawego znalazł wśród korzeni sosny, jego nos momentalnie znalazł się przy wiązaniu woreczka w dłoni Hotaru.
— Zaraz dostaniesz — zaśmiała się tancerka, głaszcząc psi łeb i zabierając woreczek. — Ale musisz zasłużyć. Nie chcemy, żebyś się nudził.
Drugi z woreczków wzięła Lea, Isidoro dostał zaś garstkę przysmaków do ręki. Oboje odeszli kawałek od Hotaru, stanęli między drzewami.
— Fluoryt! — Lea zawołała, pies nadstawił uszu. — Obrót!
Owczarek stał przez chwilę nieruchomo, a potem puścił się pędem w kierunku dziewczyny. Wykręcił niemożliwie ciasne kółko wokół jej nóg, a potem wyczekująco wystawił półotwarty pysk. Lea od razu obdzieliła go przysmakiem, Fluoryt połknąl go niemal w całości i już zawołał go Isidoro.
— Fluoryt! Slalom!
Pies pomknął w jego stronę, przebiegł między nogami astrologa, a następnie obiegł go w kształt ósemki. I oczywiście - wyciągnął pysk po smakołyk, który zaraz dostał.
— Fluoryt! — zawołała go Hotaru, owczarek błyskawicznie był przy niej, gotów do wykonania kolejnej sztuczki w zamian za smakołyk.
I tak widmowy pies biegał i biegał, wykonywał kolejne sztuczki - tak samo, jak robił to ze swoją panią. Potem Hotaru wyciągnęła z plecaka kawał grubej, plecionej linki z supłami, cała trójka próbowała przeciągać zabawkę z Fluorytem. Masywny zwierzak okazał się nie lada przeciwnikiem, Isidoro wylądował kilka razy w śniegu, jednak las rozbrzmiewał wyłącznie śmiechem i radosnym psim poszczekiwaniem.
Nikt nie zauważył momentu, gdy co poniektóre drzewa zaczęły rozmywać się w mgliste pasma, gdy leżące wszędzie spękane kamienie osuwiska zmieniły się w pobladłe kłęby. Śnieg gdzieś zniknął, pod stopami Hotaru był już tylko miękki mech i wiechcie letniej trawy.
— Fluoryt!
Tym razem głos nie należał do żadnego z gildyjczyków. Pies zamarł, nadstawił uszu, zaskomlał. A następnie puścił się na łeb, na szyję, w stronę wyłaniającej się z mgły postaci.
— Profesor Justiniano!
Kobieta roześmiała się, pies wpadł jej w ramiona, zaczął zapamiętale lizać po twarzy.
— Oj, Fluoryt, ty mała niecnoto! Lubisz mi się zgubić, co? — Autorka podręczników doprowadzających geologów do łez, bez problemu pozwalała zwierzakowi robić, co mu się podobało.
Owczarek w końcu zmęczył się skakaniem jej na ramiona i wyłożył się u jej stóp, machając radośnie łapami i łyskając białym, puchatym brzuchem. Kobieta przyklęknęła, zaczęła czochrać psa pod pachami. Zwróciła się do gildyjczyków.
— Dziękuję za znalezienie mojego psa. Zawsze chodził, gdzie mu się podobało, ale teraz to już naprawdę przesadził!
Fluoryt wydawał się tym faktem w ogóle niestrapiony i radośnie merdał ogonem, rozkraczywszy się w zupełnie nieprzystojny sposób, leżąc niemal bezwładnie z wywalonym na bok ozorem.
— Cieszymy się, że mogliśmy pomóc — powiedziała Lea, splatając dłonie. Niecodziennie widziało się przecież ducha.
Mgła wokół gęstniała, przelewała się, zacieśniała coraz bardziej. Tylko Isidoro zwrócił uwagę na to, jak mocno ograniczyło się ich pole widzenia, jak księżyc utonął za zasłoną chmur. Źródło światła zniknęło, jednak wokół wciąż było jasno, gdy srebrny blask tańczył wśród pasm mgły.
— Ach, za całą tę pracę należy wam się jakieś znaleźne — Kobieta zostawiła na moment głaskanie psa, zsunęła z ramion plecak.
— Nie potrzebujemy żadnego znaleźnego — odpowiedział od razu Isidoro.
— Jak to nie? Zwróciliście mi mojego psa…
— Dziękujemy — nalegał Isidoro. — To naprawdę nie jest konieczne.
— Ale tak nie można.
— Można. — Głos astrologa był podejrzanie nieustępliwy. — Wystarczy nam, że Fluoryt znalazł swoją właścicielkę.
Lea i Hotaru rzuciły mu nieco zaskoczone spojrzenie, zaś profesor Justiniano westchnęła i wyciągnęła z plecaka linkę.
— Skoro aż tak nalegacie — przywiązała sznurek do obroży Fluoryta. Ten zdziwił się, że to koniec głaskania, ale wstał grzecznie, nie odrywał wzroku od swojej pani. — Zostaje mi tylko… życzyć wam dobrej pogody i szczęścia. By góry były dla was łaskawe.
Mgła podniosła się jeszcze wyżej, zbliżyła jeszcze mocniej, kryjąc mech pod skotłowaną pierzyną. Strzępy pasm owinęły postać profesor, Fluoryt rozmył się w oparze. Ostatnim, co ujrzeli gildyjczycy był zarzucany na ramię plecak i błysk wysłużonego czekana, dyndającego przy spłowiałej klapie.
— To teraz… powinniśmy chyba wrócić — odezwała się po chwili Lea. — Isidoro?
Astrolog stał, wpatrywał się w jakieś miejsce w mgle. Wielki kłąb wydął się niczym żagiel galeonu, przepłynął leniwie i zniknął gdzieś w oddali. Isidoro podniósł dłoń, pomachał. Odwrócił się do kobiet.
— Tak. Teraz możemy już wrócić.
I ruszył w stronę mgieł, zaś Lea i Hotaru podążyły za nim - bezbłędnie odnajdując drogę z powrotem do świata żywych i do fortu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz