niedziela, 12 grudnia 2021

Od Narcissy do Asy

Ponad dwumiesięczna przerwa okazała się być trudniejszą do przerwania, niż początkowo mogła się tego spodziewać, a brak charakterystycznego ciężaru przy szyi wcale tego nie ułatwiał. Proces, choć wcale nie żmudny, sprawiał wrażenie, jakby trwał już dobre kilka tygodni i napawał Narcissę większym stresem, niż przygotowania do ślubu, spędzane w ciasnej klitce z buzującym od emocji Grigorijem. Gdyby miała wybór pomiędzy kolejną okazją do wysłuchiwania jęczenia ciotki Klementyny a ponownym postawieniem nogi w progach gildii, bez zastanowienia pozwoliłaby swoim uszom usychać przy szorstkich komentarzach staruszki. Absolutnie każda tortura wydawała się w tym momencie atrakcyjniejszą niż tłum obcej ci rodziny, w który należało wsiąknąć, tym razem bez znajomego, włochatego cielska. 
Gdy patrzyła na ten okrutnie potężny budynek, zupełnie niepodobny do bezpiecznej przystani, w której zawitała ponad rok temu, czuła się mniejsza niż zwykle, a jej szczupłe kostki zdawały się zjednać z twardą ziemią, uniemożliwiając jej poczynienie choć jednego kroku dalej.
Przygnębiającą zdała jej się świadomość braku rolnika, który przywitałby ją tym samym zgorzkniałym uśmiechem, wciągając na muskularne ramiona jej kolejne, ciężkie walizki. Nawet tych było zdecydowanie mniej. Nie miała już na sobie tego obrzydliwego kapelusza z szerokim rondem, który zgubiła w pierwszych dwóch tygodniach, ani nawet sporządzonej z mahoniu laski. Leżała pewnie na którymś ze strychów, zgarnięta przez Martę przy okazji jednych z większych porządków i kurzyła się między pajęczynami. Nie było jej szkoda i tak prawie nigdy jej nie używała, to matka wcisnęła ją w jej ręce w ostatnim możliwym momencie, wypychając ją z dworku z dwoma ostatnimi walizkami w zabliźnionych dłoniach. Naprawdę trudno było jej gdziekolwiek ulokować to wspomnienie, zdające się jednocześnie tak odległe i tak zaskakująco bliskie. Minął przecież ponad rok, a zapłakana twarz matki wryta w jej pamięć, jawiła się jako wizja mająca nie więcej niż dwa tygodnie. Rozmowa z Percivalem również malowała się w tak wyraźnych barwach, by w każdej chwili mogła przywołać widok jego uśmiechniętej twarzy, wcale nie szczęśliwej; bruzda na czole wystarczająco jasno komunikowała jego zaniepokojenie. 
Była dorosła. Dlaczego wszyscy zawsze traktowali ją jak dziecko, nawet jeśli potrafiła obalić dorosłego mężczyznę jednym, zgrabnym zamachnięciem?
Może dlatego, że znowu płakała, cicho i tylko do siebie, wycierając palcami lśniące perły z rzęs. Srebrne, marmurowe wzory na jej dłoniach błyszczały się mocniej, oświetlane przez wczesne, jesienne słońce. Mogła posłuchać swojego brata i mogła nie wracać, odesłać krótki list pożegnalny do mistrza z samym suchym podpisem, bez wytłumaczenia swojego zniknięcia, a jednak nie potrafiła pozostawić potwornej instytucji, nie po tym wszystkim, nie gdy Chryzant wciąż siedział pod sosną, nie gdy chłodne oczy Leonarda patrzyły na nią z niewypowiedzianym „dziękuję”. 
Nie chciała tu być i myśl ta dudniła jej w głowie, narastała do absurdalnych rozmiarów, gdy przekonywała się, że nie mogła teraz zrezygnować, bo musiała zrobić jeszcze tak wiele i zbyt długo trwały jej dyskusje o własnym dobrobycie, podczas których przekrzykiwała się z Percivalem i szukała logicznych argumentów dla Ferense’a, który z właściwą dla siebie powagą, udowadniał, jak bardzo niepoważny był jej tok rozumowania. Nie potrafiła również określić momentu, w którym jej żołądek skurczył się do trywialnych rozmiarów, wraz z nadchodzącą myślą o wyklętym bracie, który stanąłby u jej boku i bronił jej przekonań, odważniej niż ona sama. Wiedziała, że by to zrobił, zawsze miał w sobie tak dużo miłości i nigdy nie potrafił jej dobrze rozdysponować, tworząc z niej zabójczą, obusieczną broń. Apollina jednak nie było, odszedł tak dawno i Narcissa powinna nareszcie nauczyć się nie polegać na półprzezroczystym wspomnieniu, doprowadzającym ją do łez za każdym razem, gdy przypominała sobie moment, w którym zastali pustą komnatę i wyplute na pogniecioną, brudną od łez kartkę, prośby o wydziedziczenie. Budząc się w środku nocy z mokrym od potu czołem, zastanawiała się, dlaczego nigdy za nim nie podążyła. Czy miała w sobie jeszcze zbyt wiele wiary i bała się wyroku, który na nią spadnie, czy może rzeczywiście, w głębi nigdy nie zgadzała się z ogniem, który szalał w jego oczach, sprowadzając chaos i anarchię, gdziekolwiek nie postawił swojej stopy. Apollinaire miał w sobie gniew. Miał w sobie tyle gniewu i rozżalenia, buzował nim wszędzie, gdzie się pojawił, porywał nim tłumy, zagarniał publikę, chwytając ich w szpony swojej wrodzonej charyzmy. 
Narcissa powinna naprawdę wiele rzeczy, a jeszcze większej ilości nie potrafiła sprostać, potykając się i szlochając, bo dalej była młoda i głupia i tak bardzo zagubiona. Złocisty pierścionek na palcu, mąż i niezliczone potyczki nie miały, nie mogły tego zmienić, Nie, dopóki sama nie była w stanie zatętnić dojrzałością. Może dlatego musiała zrzec się biesów na te parę miesięcy. Odstąpić medalionu, wkładając go z uczuciem w dłoń zielonowłosej wiedźmy, która obiecała zająć się nim z należytą ostrożnością. Prawo wymagało konfiskaty, traktując naszyjnik, jako dowód rzeczowy w sprawie heksy, która maczała palce w czarnej magii, a której imię obijało się w jej głowie znajomym echem. Nie potrafiła jednak określić, skąd znała szorstkie, ostro brzmiące zgłoski i poddała się dość prędko, stwierdzając, że nie powinna zaprzątać sobie głowy kolejnym, beznadziejnym zmartwieniem; miała ich wystarczająco dużo, a jej marzenia o pozbyciu się ich wraz z momentem zawarcia ślubu, spełzły na niczym. 
Nie miała z kim pogadać, Chryzant wydawał jej się absurdalną opcją. Potrzebowała odpocząć od rodziny, której czasami nienawidziła bardziej od stolicy, gdzie przebywanie w niej napawało ją niewyobrażalnym poczuciem obrzydzenia. Khardias zniknął, wraz z resztą biesów i Natho… bóg wie, co będzie się z nimi działo w przeciągu najbliższych paru miesięcy. Nie mogła spojrzeć w oczy Rawenowi, a przynajmniej nie po tym, jak zobaczyła jego twarz, wygiętą w niezrozumiałym grymasie, gdy oznajmiła, że bierze ślub. Nie było nikogo, z kim mogła porozmawiać. Skrzywiła się, na ukłucie w piersi, gdy tylko pomyślała o Ratignaku. Opuścił szeregi gildii tak dawno, a wżarł się w jej duszę tak bardzo, by do teraz nie potrafiła wyzbyć się palących wspomnień, gdy czytała mu głośno podczas jego pracy w polu. Tłumaczyła się ćwiczeniem dykcji, zbierania odwagi do przemówień przed szeregami, które znajdowały się pod jej pieczą, a on jedynie przytakiwał, nie potrafiąc ukryć wdzięczności, która subtelnie malowała się w jego oczach. 
Pokój zdawał się piekielnie pusty bez psiego cielska usytuowanego w nogach łóżka. Syknęła, nie mogąc znieść wizji przesiadywania tam przez kolejne godziny, do momentu, kiedy nie zmorzy jej sen. Aaron. Aaron się nada i pewnie jak zawsze siedział na tym małym, zapchlonym, eksperymentalnym polu treningowym, które kiedyś sobie zrobili, z kilku krzywych pniaków, starych worków napchanych słomą i dwóch, teraz prawie ogołoconych z kory, drzew. Ciężkim ruchem sięgnęła po leżący na komodzie miecz, zastanawiając się, czy jeśli go dotknie, znowu pojawi się to elektryzujące uczucie, które stawiało dęba włosy na jej ramionach. Nie pojawiło, kryształ zdążył się uspokoić i nie błyskał już krwią wilka. Przyjęła tę wiadomość z ulgą i szarpnęła się ku drzwiom, przebierając prędko swoimi nogami i nie przejmując się, że nie zdołała się przebrać. Zdarzało jej się ćwiczyć w gorszych strojach, niż elegancka długa spódnica i nie tak ciasny gorset, z włosami splecionymi w luźny warkocz. Nie dbała o nic, potrzebowała tej chwili ulgi, chaotycznego machania mieczem i cięcia materiału na oślep, dusząc tlące się w oczach łzy. Nie było jej to dane. Aarona nie było, pewnie znowu sterczał na patrolu i przyjęła to z wyjątkowym pokręceniem nosa, szczególnie że w zamian zastała niewyrośniętego, suchego dzieciaka. Młody chłopak, nieśmiało przyglądający się kukłom, ważący w dłoni zdecydowanie za długi jak na niego miecz. 
Zagryzła między zębami kilka niemiłych komentarzy, stwierdzając, że wystarczy, że jedno z nich jest w marnym humorze. 
Ściągnęła ze stojaka schowanego pod dziurawym zadaszeniem inne ostrze, trochę starsze i może wyszczerbione w kilku miejscach, ale zdecydowanie bardziej nadające się dla dzieciaka, który dalej snuł się między pieńkami treningowymi, jak duch. Musiała gwizdnąć, żeby zwrócił na nią swoją uwagę i gdy nareszcie skupił na niej swój wzrok, uśmiechnęła się subtelnie. 
— Nawet gdybyś traktował go jak miecz dwuręczny, dalej jest na ciebie za duży — rzuciła, wyciągając w jego stronę broń, którą uznała za bardziej stosowny dla nastolatka. — Spróbuj nie odrąbać sobie nogi. 
Nie sądziła, że doczekają się adeptów, dotychczas większość rozglądała się za mniej inwazyjnymi zawodami. Stajenny, jadownicy, medycy. Chłopak ostrożnie odłożył poprzednie ostrze i przyjął to zaproponowane przez Narcissę. Pozwolił, by kilka razy podskoczyła w jego dłoni, przyjrzał mu się dokładniej, wykonał kilka niepewnych ruchów, ale uśmiech na jego twarzy wskazał na to, że był choć trochę wygodniejszy. 
— Od jak dawna tu jesteś? Przepraszam, za moją bezpośredniość, ale chwilę mnie nie było i nie jestem… Na bieżąco ze wszystkim — dodała trochę ciszej, marszcząc delikatnie brwi.

Asa?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz